Wielki awanturnik XX wieku. Peregrynacje Ignatza Trebitsch-Lincolna
Węgierski złodziej zegarków, brytyjski poseł, niemiecki protonazista, buddyjski mnich… To tylko niektóre z wcieleń węgierskiego Żyda, o którym przed stu laty mówił cały świat
Równie groteskowo diabolicznego gestapowca jak pułkownik SS Josef Meisinger nie wymyśliłby nawet Tarantino. „Przerażające indywiduum - opisywał go jeden z jego kolegów - wielki, kostropaty, łysy, o nieprawdopodobnie brzydkiej twarzy”. Odrażająca fizis pasowała do natury zadań, które mu powierzano. W latach 30. stał na czele Centralnego Biura Rzeszy ds. Walki z Homoseksualizmem i Aborcją. W czasie kampanii wrześniowej był zastępcą szefa Einsatzgruppe IV, odpowiedzialnej za egzekucje tysięcy Polaków. Potem objął funkcję szefa SS i Policji w dystrykcie warszawskim. To on rozpoczął niemieckie rządy terroru w Warszawie. Nazywano go „Rzeźnikiem”. Odpowiadał m.in. za masakry w Palmirach, zbrodnię wawerską i organizację warszawskiego getta. Wiosną 1941 r. podpadł swoim przełożonym i został wysłany do „bratniej” Japonii, gdzie szefował komórce Gestapo przy ambasadzie Rzeszy w Tokio. Nie poprzestawał na pracy wywiadowczej. W maju 1941 r. odwiedził okupowany przez Japończyków Szanghaj. W dalekowschodniej metropolii przebywało wówczas ok. 20 tys. zbiegłych z Europy Żydów. Meisinger bezskutecznie nakłaniał swoich azjatyckich kolegów, by czym prędzej stworzyć dla nich obóz koncentracyjny albo zesłać ich na statkach na pełne morze i zagłodzić na śmierć.
W tym kontekście doprawdy trudno jest zrozumieć, dlaczego twardogłowy i doświadczony gestapowiec spotkał się wówczas z buddyjskim mnichem Czao Kungiem. Ów 62-letni duchowny o zasępionym obliczu, co powszechnie wiedziano, do niedawna nazywał się Ignatz Trebitsch-Lincoln i nie dość, że był Żydem, to do tego znanym politycznym hochsztaplerem. Nie bacząc na jego pochodzenie i reputację, Meisinger wysłuchał go uważnie. Relację z ich rozmowy przytoczył w swoich wspomnieniach niemiecki dyplomata H. G. Stahmer, jej bezpośredni świadek:
„[…] Trebitsch powiedział Meisingerowi, że mędrcy z Tybetu, reprezentujący swego rodzaju nieoficjalny rząd światowy, uważają, iż Niemcy dojrzeli do zawarcia pokoju. Jego tybetańscy mistrzowie wyznaczyli go, by podjął konieczne działania w tym kierunku. Oczekiwał, że szybko zostanie zaaranżowane jego spotkanie z Hitlerem. Na to Meisinger zapytał go, jak uwiarygodni się przed Hitlerem i jakimi argumentami go przekona. Trebitsch odparł, że jak tylko zostanie sam z Führerem, to ze ściany wyjdą Trzej Mędrcy z Tybetu. Argumentował, że to będzie najlepszy dowód na nadprzyrodzone moce Najwyżej Wtajemniczonych”.
Można by uznać relację Stahmera za wyssaną z palca barwną anegdotkę weterana dyplomacji, gdyby ślady po niej nie zachowały się wśród oficjalnych dokumentów niemieckiego MSZ. 15 maja 1941 r. Meisinger depeszował do Berlina:
„Miałem dziś długą rozmowę […] z buddyjskim przeorem Czao Kungiem. Przedstawił mi wiele ciekawych spostrzeżeń i sugestii dotyczących działań w Chinach, Tybecie i Indiach. Są one warte rozważenia. […] Gotów jest wyruszyć do Berlina, by je przedstawić wyższym czynnikom. Uważam, że jego kwalifikacje są wysokie, a wpływy w kręgach buddystów potężne. Czekam na rozkaz [z Berlina] w sprawie jego podróży [...]”.
Odpowiedź ze stolicy III Rzeszy nadeszła szybko i nie była dla Mesingera przyjemna. Reinhard Heydrich rugał go za podejmowanie jakichkolwiek rozmów o polityce zagranicznej. „Poza tym wiecie, że Lincoln jest Żydem” - kończył lakoniczny komunikat szef Gestapo, stanowczo ucinając korespondencję w tej sprawie.
Ta kuriozalna historyjka pokazuje, że Trebitsch-Lincoln, jak każdy wybitny oszust, był mistrzem pierwszego wrażenia. Potrafił zjednać sobie nawet bezwzględnego esesmana. Wcześniej, w toku swego bujnego życia, wśród uwiedzionych jego bałamutną charyzmą znaleźli się m.in. protestanccy duchowni, brytyjscy politycy, wielcy biznesmeni, skrajnie prawicowi spiskowcy z Niemiec czy chińscy generałowie. Ta zdolność umożliwiała mu wcielanie się w kolejne role - misjonarza, parlamentarzysty, szpiega, naftowego barona. Gdy w 1941 r. rozmawiał z Meisingerem, był już cieniem awanturnika, o którym rozpisywano się przeszło 20 lat wcześniej. Swoje wieloletnie peregrynacje po całym globie rozpoczął w miasteczku leżącym w samym środku dzisiejszych Węgier, dokładnie 110 km na południe od Budapesztu.
Od złodzieja do wikarego
Ignatz Trebitsch przyszedł na świat 4 kwietnia 1879 r. w Paks, sennym miasteczku w sercu puszty. Wywodził się z rodziny ortodoksyjnych Żydów. Ojciec naszego bohatera był prosperującym kupcem zbożowym, dysponującym flotą barek pływających po Dunaju. Matka zajmowała się domem i wychowaniem całej czeredy dzieci (urodziła ich szesnaścioro; kilka zmarło w wieku niemowlęcym).
Ignatz ukończył żydowską czteroklasową szkołę podstawową w rodzinnym mieście, a potem wysłano go do Bratysławy, gdzie kształcił się dalej, pomieszkując u krewnych. To tutaj biegle opanował język niemiecki, który tak bardzo potem przydał mu się w życiu. Poza tym, przebywając daleko od despotycznych rodziców, mocno się usamodzielnił.
Miał osiemnaście lat, właśnie wyleciał ze studiów na budapeszteńskiej akademii teatralnej, gdy wygodne i dostatnie życie jego rodziny obróciło się w perzynę. Krach na giełdzie spowodował, że Trebischowie z dnia na dzień stali się bankrutami. Wtedy Ignatz zszedł na złą drogę. W 1897 r. był poszukiwany w związku z kradzieżami zegarków i innych precjozów w Budapeszcie i Trieście. Po raz pierwszy w życiu grunt zaczął mu się palić pod nogami. Dlatego też zbiegł z Austro-Węgier do Wielkiej Brytanii. Tak rozpoczął swoją trwającą dziesięciolecia tułaczkę.
W Londynie Trebitsch zetknął się z protestanckimi misjonarzami, zresztą żydowskimi konwertytami. Zapragnął zmienić wiarę. Zgłębiał wiedzę o chrześcijaństwie. Po kolejnych podróżach udało mu się wreszcie przyjąć chrzest w Hamburgu w Boże Narodzenie 1899 r. Niedługo potem zmienił swój stan cywilny. Ożenił się z Margarethe Kahlor, samotną młodą matką z nieślubnym dzieckiem.
Kalwińscy protektorzy, którzy dopełnili jego konwersji, zachwycali się jego charyzmą, prezencją i inteligencją. Zapewnili mu studia teologiczne, a następnie wysłali, już jako wielebnego Trebitscha, do Kanady. Tam, na misji w Montrealu, miał prowadzić ewangelizację wśród licznych żydowskich imigrantów z Europy. Nie miał zbyt wielu sukcesów. W przeciągu trzech lat, jakie tam spędził, nie nawrócił żadnej duszy. W międzyczasie jego placówka została przejęta przez kościół anglikański. Niedługo potem Trebitsch przeniósł się na Wyspy. Został wikariuszem w wiejskiej parafii Appledore na południu Anglii.
Monotonne życie duchownego i marna płaca zaczęły mu mocno doskwierać. Dlatego też porzucił je przy pierwszej nadarzającej się okazji. Jesienią 1904 r. zmarł jego teść, pozostawiając pokaźny majątek. Trebitsch złapał finansowy oddech i od razu zakończył kościelną karierę. Ze swoją pięcioosobową rodziną - żoną, teściową, pasierbem i dwoma synami - przeniósł się pod Londyn. Zmienił nazwisko na Trebitsch--Lincoln, by bardziej wtopić się w otoczenie, i rozpoczął zupełnie nowy etap życia.
Pan poseł
Od początku 1906 r. do 1909 r. Trebitsch-Lincoln, głównie z racji znajomości kilku europejskich języków obcych, znalazł pracę jako sekretarz Benjamina Seebohma--Rowntree’ego - zamożnego właściciela koncernu produkującego kakao i czekoladę, który po godzinach parał się, z bardzo dobrymi efektami, socjologią. I właśnie w pracach na tym drugim polu Węgier był mu potrzebny. Trebitsch-Lincoln jeździł po całej Europie Zachodniej, zbierając książki i oficjalne dane do jego publikacji, dotyczącej poziomu życia i produkcji na wsiach w różnych krajach. Wywiązywał się ze swoich obowiązków wzorowo, jednocześnie „wypompowując” pieniądze pracodawcy, który zupełnie nie kontrolował jego służbowych wydatków, na swoje prywatne cele. Jednak Seebohm-Rowntree zupełnie nie dostrzegał jego machlojek. Pozostawał pod wpływem uroku Lincolna i bardzo mu ufał. Do tego stopnia, że wsparł jego kandydaturę do Izby Gmin z ramienia Partii Liberalnej, jednego z dwóch ugrupowań, które dominowały w ówczesnych brytyjskim parlamencie. Dzięki wpływom i dofinansowaniu „czekoladowego barona”, ambitny węgierski Żyd, naturalizowany raptem pod koniec 1909 r., zwyciężył w wyborach z 15 stycznia 1910 r. i został posłem do Izby Gmin z okręgu Darlington. Rzecz bez precedensu w historii brytyjskiego parlamentaryzmu!
W ławie poselskiej nie radził sobie nadzwyczajnie. Przemawiał raptem kilka razy. Zapamiętano go głównie ze względu na fatalny niemiecki akcent, z jakim mówił po angielsku. Z tego powodu wyszydzano go w prasie.
Polityczna kariera Trebitscha-Lincolna nie trwała długo. W grudniu 1910 r. premier Asquith musiał rozpisać nowe wybory, ze względu na przeciągający się spór pomiędzy liberalnym rządem a zdominowaną przez konserwatystów Izbą Lordów. Nasz bohater nie ubiegał się o reelekcje. Nie mógł. Życie grubo ponad stan - z samych pożyczek do zamożnych znajomych, ponieważ brytyjscy parlamentarzyści pracowali wówczas pro bono - doprowadziło go do bankructwa. Po chwili załamania, gnany szalonym optymizmem, ruszył, by realizować kolejny plan na zdobycie fortuny. A była mu ona potrzebna. Miał na swoim utrzymaniu już czterech synów, pasierba, żonę i teściową.
Droga do celi
W 1911 r. Trebitsch postanowił spróbować szczęścia w biznesie naftowym. Stworzył kilka spółek, które miały zajmować się wydobyciem „czarnego złota” na terenie Galicji i w Rumunii. Kapitał na ich uruchomienie, liczony w setkach tysięcy funtów, pozyskał umiejętnie mamiąc perspektywami krociowych zysków kilku brytyjskich bankierów i europejskich biznesmenów. Jego wiarygodność dodatkowo podnosiło umieszczenie w zarządach spółek arystokratów, jak choćby książę Hieronim Radziwiłł. Niestety, wykupione przez niego złoża przyniosły jedynie śladowe zyski. W 1914 r. znów stanął na krawędzi finansowej katastrofy. Jego rodzina musiała przenieść się z luksusowych bukareszteńskich hoteli, gdzie mieszkała na koszt firm Trebitscha, do skromnego mieszkania w lichej dzielnicy Londynu.
Linclon znalazł się w ciężkiej sytuacji. W Londynie był spalony. Nikt już nie chciał pożyczyć mu pieniędzy. By „wydębić” kilkaset funtów, po raz kolejny posunął się do oszustwa, które tym razem go zgubiło. Podrobił podpis swojego byłego pracodawcy, Seebohma-Rowntree, na poręczeniu, którego domagał się pewien biznesmen, pożyczający mu pieniądze. Sprawa po kilku miesiącach wyszła na jaw. Trebitsch postanowił zbiec.
Najpierw - w grudniu 1914 r., czyli już podczas I wojny światowej - trafił do neutralnej Holandii. Tam skontaktował się z przedstawicielami niemieckiego wywiadu. Zaoferował, że może zostać ich agentem w Wielkiej Brytanii. Zaangażowano go od razu. Otrzymał nawet specjalne kody do komunikowania się z centralą. Wyposażony w nie Trebitsch powrócił do Anglii. Tutaj zgłosił się do do brytyjskich służb specjalnych, demonstrując, że ma kontakt z niemieckim wywiadem i może go użyć dla korzyści Londynu. Chciał zostać podwójnym agentem, co z pewnością stwarzałoby szanse na umorzenie sprawy związanej z podrobieniem podpisu. Niestety, Brytyjczycy uznali go za kompletnie niewiarygodnego blagiera i odesłali z kwitkiem na bruk. Wówczas Trebitsch, nie czekając, aż dopadną go organy ścigania, kupił bilet na statek i popłynął do Nowego Jorku.
Kilka tygodni później w Wielkiej Brytanii zaczęto go poszukiwać w związku z oszustwem. W sierpniu 1915 r. Anglicy, korzystając z usług agencji detektywistycznej Pinkertona, wytropili go w Stanach. Wówczas Amerykanie osadzili go w areszcie. W oczekiwaniu na ekstradycję, były poseł napisał i opublikował swoją mocno podkoloryzowaną autobiografię, pt. „Rewelacje międzynarodowego szpiega”, która sprzedała się na pniu (wydano ją w Polsce w latach 30. pod tytułem „Największy awanturnik XX wieku”).
Wiosną 1916 r. Trebitsch-Lincoln został przewieziony do Wielkiej Brytanii i stanął przed sądem oskarżony o oszustwo. Dowody przeciwko niemu były mocne, więc rozprawa nie trwała długo. W lipcu skazano go na trzy lata więzienia. Karę odbył w zakładzie o zaostrzonym rygorze na wyspie Wight. Co ciekawe, przetrzymywano go w areszcie o pół roku za długo. Brytyjskie władze zwlekały z wypuszczeniem go na wolność do sierpnia 1919 r., gdy upadła komunistyczna Węgierska Republika Rad. Poważnie obawiano się, że powróciwszy do ojczyzny może się stać „Leninem Europy Wschodniej”.
Ostrożność Brytyjczyków nie była do końca nieuzasadniona. Z tym że na wolności Trebitsch związał się z radykałami z drugiego końca politycznej osi.
Biała Międzynarodówka
Latem 1919 r. Ignatza Trebitscha-Lincolna wydalono z Wielkiej Brytanii (nigdy nie wpuszczono go już do tego kraju). Ten pałał żądzą zemsty na przybranej ojczyźnie. Najpierw udał się do Niemiec. Tutaj, dzięki urokowi osobistemu i publikacji serii zajadle antybrytyjskich artykułów w prasie, pozyskał sympatię i zaufanie skrajnie prawicowych kół politycznych intrygantów zgrupowanych wokół osoby gen. Ericha Ludendorffa. Dążyli oni do obalenia Republiki Weimarskiej i rewizji powersalskich porządków. Obok płk. Maxa Bauera stał się jedną z czołowych postaci grupy spiskowców. Odpowiadała ona kolejno za nieudany zamach stanu w Niemczech (tzw. pucz Kappa z marca 1920 r.), a potem powołanie do życia tzw. Białej Międzynarodówki (szerzej pisaliśmy o tym numerze „NH” z grudnia 2018 r.). To tajne sprzysiężenie łączyło konserwatystów-reakcjonistów z całej Europy Środkowej i Wschodniej. Jego trzon stanowiła właśnie grupa Ludendorffa i współpracownicy regenta Węgier Miklosa Horthy’ego. Bauer z Trebitschem także i w tym przedsięwzięciu grali pierwsze skrzypce. W zaciszu budapeszteńskich i wiedeńskich hoteli snuli plany m.in. obalenia niemieckiego rządu, likwidacji Polski czy aneksji Czechosłowacji.
Koniec końców cała reakcjonistyczna intryga została zdemaskowana przez samego Trebitscha-Lincolna. Wystraszył się gróźb jednego z węgierskich kolegów-oficerów, który chciał go zabić, bo, jak mawiał, „nie ufał Żydom”. Dlatego też latem 1920 r. zbiegł przed swoimi towarzyszami do czeskiej Pragi. Wkrótce potem doprowadził do publikacji w prasie wszystkich posiadanych tajnych dokumentów Białej Międzynarodówki. Ujawnione rewelacje drukowano w gazetach na całym świecie, zawsze wymieniając jego nazwisko.
Narobiwszy sobie wrogów w Europie, Trebitsch-Lincoln wyruszył do Azji - kontynentu, który od zawsze go pociągał.
Chiński epilog
W 1920 r. nasz bohater trafił do pogrążonych w wojnie domowej Chin. Pomagał kilku tamtejszym generałom-watażkom w pozyskiwaniu kredytów, broni i współpracowników handlowych z Europy. Ledwo się odkuł i sprowadził do Azji rodzinę, i znów, na skutek własnej lekkomyślności, zbankrutował. Znalazł się na skraju załamania nerwowego. I wtedy, w 1925 r., przeżył nawrócenie. Z „mroków obłąkania”, jak sam pisał, wydobył go buddyzm, religia, której pozostał wierny do końca życia.
Po kolejnych latach tułaczki między Azją a Europą i porzuceniu rodziny osiadł w Szanghaju. W 1931 r. został wyświęcony na mnicha - przybrał imię Czao Kung. W rok później stworzył własny klasztor, złożony z europejskich mnichów-konwertytów. Rządził nim żelazną ręką, wykorzystywał seksualnie mniszki - jedną z nich doprowadził nawet do samobójstwa.
W czasie II wojny światowej współpracował z wywiadem japońskim. Próbował nawiązać kontakty także z Abwehrą i Gestapo (jak opisano na wstępie). I na tym jego kariera „międzynarodowego szpiega” się skończyła.
Ignatz Trebitsch-Lincoln zmarł 6 października 1943 r. w wyniku komplikacji po operacji jelit.