Kiedy w okresie największej aktywności pandemii miliony Polaków nie wychylały nosa za próg swoich domów, rynek imprez zszedł do podziemia. Wszyscy jakoś o tym słyszeliśmy, ale dziś na łamach „Dziennika Polskiego” kulisy ujawnia Jarosław Sterkowicz, krakowski DJ z dwudziestoletnim stażem.
Rozmowa ze Sterkowiczem poza skalą zjawiska uświadomiła mi jedno - dla części mojego pokolenia i ludzi ode mnie młodszych okres lockdownu był naprawdę doświadczeniem porównywalnym do stanu wojennego. I choć starsi Czytelnicy mogą się w tym momencie oburzyć, to przecież nie chodzi o to, by te dwa okresy równoważyć. Faktem jednak jest, że wychowani w wolnej Polsce, korzystający z dobrobytu i wszelkich swobód ludzie zostali z dnia na dzień pozbawieni swego dotychczasowego stylu życia i wtłoczeni w sytuację, o której nie było wiadomo, jak i kiedy się skończy. Sprzeczne sygnały, uporczywe restrykcje, zmieniające się obostrzenia i kakofonia medialnych przekazów sprawiły, że dziś trudno o termin na wizytę u psychologa i psychiatry, a powrót „do normalności” zajmie nam wiele miesięcy. I tej normalności szukali na podziemnych imprezach.
Czy mamy prawo się oburzać na tych, którzy nie wytrzymywali ciśnienia i pomimo lockdownu szukali kontaktów z innymi? A na tych, którzy na tym zarabiali? Cóż, pewnie mamy. Cisną się na usta słowa o społecznej odpowiedzialności, o trosce o bliskich, o tym, że to była sytuacja wręcz wojenna i skoro tak, to „nie wiadomo, jak zachowałby się ten czy ów za okupacji”. No ale skoro nie można porównywać lockdownu do stanu wojennego, to chyba do okupacji tym bardziej?
Zostawmy to. Dyskoteki są czynne, jest ich coraz więcej, życie klubowe wraca do Krakowa i całej Polski, możliwe, że dzięki szczepieniom już na stałe. Ale czy sytuacja pandemiczna, kiedy zobaczyliśmy nasze miasto w innej odsłonie, czegoś nauczyła? Mój rozmówca nie ma złudzeń - trwa „wielkie żarcie” i nikt nawet nie myśli o tym, by cokolwiek równoważyć. A potem? A potem będzie jak dawniej, tylko więcej. A więc turystyfikacja, disneylandyzacja, naganiacze do burdeli, wieczne imprezy i Stare Miasto niemal bez mieszkańców. Pytanie, czy to dobrze, czy źle, zostawiam. Idąc Szewską w polockdownowy wieczór mam pewność, że ta dyskusja już nie ma sensu.