Wierni, posłuszni i lojalni. Dziennikarze stanu wojennego
Lata 80. SB bez trudu znalazła dziennikarzy „gotowych na wszystko, gotowych podjąć każdy temat”.
Jeszcze przed wprowadzeniem stanu wojennego funkcjonariusze Służby Bezpieczeństwa planowali inspirowanie dziennikarzy do poruszania określonych tematów w środkach masowego przekazu. Miała się tym zająć głównie agentura, ale też grupa sześćdziesięciu dziennikarzy wytypowanych „do zadań ogólno-propagandowych, zgodnie z linią partii i rządu”.
Spis zaufanych
Jedno z zadań dla SB brzmiało: „Sporz[ądzać] wykazy dziennikarzy, na których kier[ownictwo] Partii i Rządu mogą w pełni liczyć. Podkreślić nazwiska tych, którzy są gotowi pójść na wszystko i podjąć każdy zlecony im temat”.
W ramach operacji kryptonim „Ramzes” wytypowano dziennikarzy i techników, na których współpracę mogły liczyć władze po podjęciu działań siłowych. Zapewniono przygotowanie materiałów redakcyjnych dla „Trybuny Ludu” i zabezpieczono merytoryczną działalność Polskiej Agencji Prasowej. W Polskim Radiu grupą zaufanych dziennikarzy kierował Aleksander Lubański z Naczelnej Redakcji Informacji. Wykaz wytypowanych, zaufanych dziennikarzy, a także ludzi kultury i naukowców liczył 187 nazwisk. Wśród nich znaleźli się m.in.: prof. Bogdan Suchodolski, Artur Sandauer, Kazimierz Kutz, Kajetan Gruszecki, Ryszard Wojna, Edmund Jan Osmańczyk, Janusz Zabłocki, Stanisław Mikulski, Bronisław Pawlik, Tadeusz Kantor czy Eryk Lipiński.
Spis ten był później modyfikowany i nie wszystkie osoby, które się na nim pierwotnie znalazły, były lub mogły być później wykorzystane przez władze. Niemniej jednak widzowie „Dziennika Telewizyjnego” mogli wysłuchać pozytywnych słów o działaniach władz i nawoływania do zachowania spokoju i poparcia WRON wypowiadane przez literatów (Jerzy Przymanowski, Henryk Worcell, Wojciech Żukrowski, Kazimierz Koźniewski, Wacław Sadkowski, Zbigniew Nienacki, Jerzy Pertek czy Arkady Fiedler), aktorów (Stanisław Mikulski, Witold Pyrkosz, Janusz Kłosiński) czy ludzi teatru (Jan Paweł Gawlik, Krystyna Skuszanka).
Gwiazdami mediów tego czasu byli prezenterzy „Dziennika Telewizyjnego” Marek Tumanowicz, Krzysztof Bartnicki, Andrzej Racławicki czy Waldemar Krajewski z redakcji sportowej. Niektórzy dla szyku i wzmocnienia własnego wizerunku włożyli mundury wojskowe. Prawdziwe wsparcie od wojska przyszło od strony kpt. Marka Nowakowskiego (obiektu westchnień wielu pań) oraz jednego z najzacieklejszych wrogów opozycji płk. Lesława Wojtasika. Mało kto dziś pamięta, że na ekranach telewizorów brylowali również Jan Suzin czy Krystyna Loska. Jako prezenterzy dziennika odczytywali informacje przygotowane przez propagandystów. Na własne komentarze nie było miejsca. Te zarezerwowane były dla złotoustego Jerzego Urbana, rzecznika prasowego rządu. Dzielnie wspierał go inny fan zielonego uniformu Wiesław Górnicki.
Sesje Urbana
Największą „gwiazdą” mediów po 13 grudnia 1981 r. stał się Urban. Do niego należały najbardziej cięte komentarze. Jego gwiazda rozbłysła w pełni po powołaniu w sierpniu 1981 r. na stanowisko rzecznika prasowego rządu. W ciągu kilku miesięcy, a szczególnie po wprowadzeniu stanu wojennego ten ceniony publicysta „Polityki” i felietonista „Kulis” stał się jedną z najbardziej znienawidzonych osób w PRL. Jego konferencje prasowe dla dziennikarzy zagranicznych organizowane w każdy wtorek były starannie przygotowanym spektaklem propagandowym.
Gromadziły przed odbiornikami miliony Polaków - oglądalność dochodziła do 60 proc. Dla postronnego widza były pojedynkiem „samotnego” rzecznika z dziennikarzami zachodnimi. W rzeczywistości było to starannie przygotowane show, np. część pytań zadawanych przez krajowych dziennikarzy zlecał sam rzecznik. Nie bez racji pisał pod koniec stanu wojennego do Wojciecha Jaruzelskiego: „Mam przyjemność poinformować, że moje konferencje dla zagranicznych wyraźnie umierają. Pytań mało, coraz mniej, dziennikarze są coraz bardziej defensywni.
Wyraźnie już nie mają pewności siebie i nie mają o co pytać”. Nie można się dziwić, skoro nie tylko nie odpowiadał na niektóre z pytań czy po prostu bezczelnie kłamał, ale też pozwalał sobie np. przynieść na konferencję torbę prezerwatyw i zaoferować ją parze dziennikarzy pytających o kwestie związane z profilaktyką zdrowotną. Niektóre z jego wypowiedzi dyskwalifikowałyby go jako rzecznika rządu w każdym demokratycznym kraju, jak np. cyniczne „rząd się wyżywi” w odpowiedzi na pytanie dotyczące sankcji gospodarczych wobec PRL, czy informacja, że rząd polski będzie wysyłać śpiwory dla bezdomnych w Nowym Jorku, w odpowiedzi na akcję pomocy żywnościowej dla represjonowanych członków „Solidarności”.
Podczas swoich konferencji prasowych Urban niejednokrotnie odnosił się do internowanych, najchętniej odwołując się do „pokazowych” ośrodków odosobnienia w Jaworzu i Gołdapi. Wykorzystywał ich lepsze niż w innych „internatach” warunki. Informował, że internowani przebywają w warunkach „korzystnie odbiegających od panujących w więzieniach i aresztach”, nie podlegają rygorom więziennym, odbywają zajęcia kulturalne, korzystają z wypożyczalni książek, grają w brydża, mają też dostęp do prasy. W sposób daleki od prawdy przedstawiał jakość żywienia, „lepszego od wiktu więziennego”.
Obrazu sielanki, jaka rzekomo stała się udziałem internowanych, dopełniała wizja domów wypoczynkowych, w których przebywali, gdzie mogli swobodnie poruszać się nie tylko po pomieszczeniach w ośrodku, ale też po „ogrodzie, który ten dom zwykle okala” oraz wyobrażenie internowanych małżeństw, bowiem „mąż i żona dostają wspólny pokój”. Znany jest tylko jeden przypadek „łączenia małżeństw”, internowanych w Jaworzu Marzeny i Piotra Kęcików, którzy spodziewali się dziecka. Milczeniem pominięto fakt, że internowani Kęcikowie w domu musieli zostawić pozostałą dwójkę dzieci, zaś internowanych małżeństw, których dzieci w tym czasie umieszczano w Izbach Dziecka, było więcej.
Zniechęcić do internowanych
Urbana dzielnie wspierali lokalni dziennikarze. W „Głosie Szczecińskim” oraz w „Kurierze Szczecińskim” ukazały się fotorelacje z pobytu dziennikarzy w ośrodkach odosobnienia w Wierzchowie Pomorskim i Darłówku. Andrzej Palmirski, opisując ośrodek w Darłówku, odwołując się do letniej aury epatował czytelników sformułowaniami „ten turnus to już z pewnością na pogodę nie będzie narzekał”. Z kolei Janusz Sokalski, który odwiedził ulokowany w ciężkich warunkach zakładu karnego ośrodek odosobnienia w Wierzchowie Pomorskim, cele nazywał zradiofonizowanymi salami, „bo raczej nie na miejscu byłoby tu określenie cele”.
Informował czytelników o pobieraniu przez internowanych „apanaży większych niż dyrektorskie”, a opisując „kaloryczne i smaczne posiłki” dodał, że są przygotowywane „w kuchni tak nowoczesnej, jakiej nie ma niejedna wykwintna restauracja”. W rzeczywistości zdarzało się, że internowani w kaszy znajdowali robaki, zaś kaloryczność jedzenia podnoszono poprzez dodawanie do wszystkiego ciężkiego tłuszczu. Kończąc Sokalski stwierdził, że wyjeżdża w ponurym nastroju, bowiem internowani mu udowodnili, że nie chodziło im o związek zawodowy, a jedynym wyznacznikiem ich postawy była nienawiść i walka z władzą ludową.
„Uczynili z tego wręcz swoją religię” - konstatował. Wszystko to okraszone zostało zdjęciami stołówki, spacerniaka, ogródka, czy stołu do ping-ponga, ze złośliwymi komentarzami, np. „W ping-ponga można grać całe życie…”. Sokalski wymieniał też symbole z ulotek i emblematów wykonanych przez internowanych, z których jego zdaniem ziała nienawiść: orzeł z koroną, symbol Polski Walczącej, wizerunki Matki Boskiej Częstochowskiej i Józefa Piłsudskiego.
Medialne „gwiazdy” stanu wojennego zapłaciły różną cenę za chwilową popularność. Jedni do 1989 r. nadal wykonywali swoją misję, aby później zostać odsuniętymi od pracy (np. Tumanowicz, Barański), inni objęci zostali środowiskowym ostracyzmem (np. Żukrowski i Kułaj). Wielu do dziś tłumaczy się ze swojego postępowania i uzasadnia swoje racje. Ocenę ich zachowania warto pozostawić Czytelnikom.
***
Cykl powstaje we współpracy z krakowskim oddziałem Instytutu Pamięci Narodowej. Autorzy są historykami, pracownikami IPN.