Babcia uczyła mnie, że mam dwie ojczyzny. Jedna to ta, w której się urodziłam. Druga – skąd pochodzą moje korzenie. Urodziłam się w Nowogrodzie Wołyńskim. Nie potrafię wyjechać, urządzać sobie życie gdzie indziej. Ale nie jestem w tym sama. Na Ukrainie zostało wielu Polaków. Jak my Putina nie zatrzymamy, to on pójdzie dalej – mówi Wiktoria Szewczenko, wolontariuszka batalionu nr 1 ochrony terytorialnej w Nowogrodzie Wołyńskim.
Kiedy rozmawiałam z Panią na początku tygodnia, większość dnia i nocy spędziła Pani w schronie; jak jest dzisiaj?
Sytuacja nie zmieniła się, Rosjanie nadal bombardują miasta, bombardują wszystko, co tylko mogą, ostatnio poligon na Jaworowie. We wtorek bombardowali okolice Winnicy. Jeśli chodzi o mnie, to wracam właśnie z Obwodu lwowskiego; odebraliśmy pomoc przekazaną dla naszych żołnierzy od Polonii z Neapolu: ze Stowarzyszenia Instytutu dla Polonii w Neapolu i Sobotniej Szkoły Kultury i Języka Polskiego w Lago Patrii - to oni pierwsi zaczęli zbierać dla nas pomoc. Pomoc przygotowała też ochotnicza straż pożarna z gminy Brzozów i ludzie z Krakowa, czyli wszyscy ci, którzy nie są obojętni. Będziemy ją rozwozić po różnych miejscach Obwodu żytomierskiego, który jest ostrzeliwany. Mamy problemy z zasięgiem, więc nie pracuje nam program, który uruchamia alarm informujący o ostrzale i o tym, żeby schronić się w schronie, co utrudnia nam życie. Musimy uchylać okna, żeby ten alarm usłyszeć.
Do czasu wojny mieszkała Pani w Nowogrodzie Wołyńskim, uczyła języka polskiego, była prezeską kulturalno-oświatowego Stowarzyszenia im. Juliana Lublińskiego, które założyła jeszcze pani babcia. Ale to wszystko teraz Pani rzuciła. Jak zmieniło się Pani życie?
Odjechałam od Nowogrodu, w stronę Równego. Teraz z rodziną – córką i chorą mamą – mieszkamy czasowo przy parafii świętego Antoniego w Korcu, gdzie proboszczem jest ksiądz Tomasz Czopor, który przyjechał z Polski i postanowił zostać. Podjęliśmy działalność wolontariacką. Jeździmy na granicę, szukamy pomocy i wsparcia dla naszych żołnierzy; otrzymaną pomoc przywozimy do Nowogrodu i jedzie ona dalej: do Korostenia, na granicę z Białorusią. W Nowogrodzie alarmy są bez przerwy. Modlę się, aby nie zbombardowano miasta. Wszystko co mam, zostawiłam w Nowogrodzie. Moja 16-letnia córka Waleria nie dała się namówić, aby wyjechać do Polski. Ma Kartę Polaka, paszport, ciocię w Krakowie, czyli moją siostrę, która przywozi na granicę pomoc i płacze, że Waleria nie chce do niej jechać. Córka zaangażowała się w wolontariat. To sprawia, że kiedy sama wyjeżdżam z Korca, bardzo się o córkę martwię.
Od kiedy mieszka Pani przy parafii w Korcu?
Od pierwszego dnia wojny. Wyjechaliśmy z Nowogrodu już o 7 rano. Miałam nadzieję, że to będzie bezpieczne miejsce, bo jest to zachodnia Ukraina, ale teraz już wiemy, że bombardują Równe, bombardują Łuck, Lwów, Jaworów. Ten debil – przepraszam, ale inaczej nie mogę się o Putinie wyrazić – rujnuje cała ukraińską infrastrukturę. Specjalnie robi tak, żeby ludzie się bali. Większą część czasu spędzamy więc w schronach, tam śpimy; trochę się już pochorowaliśmy, bo panuje w nich wilgoć. Ale inaczej się nie da. Chwała Bogu, że schron mam blisko. Nie wiem, co bym zrobiła, gdybym nie wywiozła rodziny z Nowogrodu.
Schrony są zaopatrzone? Macie w nich wodę, jedzenie?
Akurat my mamy do schronu blisko. Jest spory, pomieści kilkanaście osób. Gdybyśmy zostały w Nowogradzie, to do schronu trzeba by było biec daleko. W naszym schronie zrobiliśmy ogrzewanie, wstawiając grzejnik. Mamy światło. Są butle z wodą, jest chleb. Czasem jest zasięg internetu. Siedzimy, odmawiamy różaniec albo koronkę, a jak jest zasięg, to staramy się sprawdzać informacje; czekamy na odwołanie alarmu. Teraz alarmy są w nocy; moja córka nie potrafi już przespać nocy w łóżku, na plebanii, śpi w schronie. Mamy tam deski, folie, koce, stare materace, stare kołdry i większe poczucie bezpieczeństwa.
Zaangażowała się Pani w pomoc żołnierzom, w pomoc obronie terytorialnej. Na czym polega Pani pomoc?
Oficjalnie jestem teraz wolontariuszem batalionu numer 1 terytorialnej ochrony. Serce trochę boli, że nie prowadzę działalności Stowarzyszenia; nie kultywuję ani nie nauczam języka polskiego. Moje koleżanki wyjechały do Polski i tam próbują działać; ale ja osobiście nie wyobrażam sobie, że miałabym z Ukrainy teraz wyjechać.
Dlaczego? Jest pani Polką, ma Kartę Polaka, siostrę w Krakowie, znajomych.
Proszę pani, moja babcia uczyła mnie, że mam dwie ojczyzny. Jedna to ta, w której się urodziłam. Druga to ta, skąd pochodzą moje korzenie. Urodziłam się w Nowogrodzie Wołyńskim. Polacy zawsze walczyli o swoją niepodległość, jak lwy. Ta krew płynie we mnie. Nie potrafię wyjechać, urządzać sobie życie gdzie indziej. Ale nie jestem w tym sama. Na Ukrainie zostało wielu Polaków, nawet z dziećmi. Jak my Putina nie zatrzymamy, to on pójdzie dalej. Nie daj Boże, gdyby Polsce przytrafiło się to, co nam. Ale wiem, że pierwsza poszłabym walczyć.
Teraz staram się być zaangażowana w to, w czym mogę pomóc. Zwracam się z prośbą do ludzi, których znam, których poznałam czy to na kursie coachingowym, zorganizowanym dzięki Fundacji Wolność i Demokracja, czy też zwracam się do swoich uczniów i ich rodziców. Potrzebujemy tak naprawdę wszystkiego: latarek, power banków, śpiworów, karimat, koców, lekarstw, jedzenia. Potrzebujemy wojskowych akcesoriów: hełmów i kamizelek kuloodpornych, lornetek, krótkofalówek – tego typu rzeczy, które w Polsce może kupić każdy w zwykłym sklepie. Gmina Brzozów zbiera dla nas długoterminową żywność, która jedzie do żołnierzy w różne gorące miejsca. W związku z tym, że Obwód żytomierski jest bombardowany, staramy się zaopatrzyć szpital w najpotrzebniejsze lekarstwa; do tego szpitala mogą trafiać ranni. W gruncie rzeczy staram się pomagać wszędzie, gdzie się da. Nie mam wykształcenia medycznego ani doświadczenia wojskowego, więc próbuję wspierać i pomagać obronie terytorialnej, na ile potrafię. Kilka razy w tygodniu kursuję do obwodu lwowskiego po pomoc, przywozi ją moja siostra i rodzina księdza Tomasza, ładujemy to do dwóch busów i rozwozimy. Tak to wygląda.
Co mówią żołnierze, do których dociera Pani z pomocą?
Proszę pani, przez 8 lat nie wolno było strzelać. Oni tylko stali na granicy między Ukrainą a Ukrainą, czyli tam, gdzie Putin wprowadził swoje wojska, to znaczy na Donbasie. Ale teraz są tak zawzięci do walki, bronią z wielką siłą, z wielką dumą, nic nie jest w stanie ich załamać. Wiedzą, że walczą o swoją ziemię, o swój naród. Proszę popatrzeć na naszego prezydenta – nie opuścił Ukrainy; on jest dla nas wzorem. Wierzymy w nasze zwycięstwo. Ale chciałabym tu powiedzieć wszystkim Polakom, że wy też jesteście żołnierzami, razem z nami, bo to, co robicie dla uchodźców, dla naszych żołnierzy, to, w jaki sposób nam pomagacie, jest dla nas bardzo ważne. Kiedy rozwożę pomoc, jaką przywożę z granicy, nierzadko widzę łzy tych, którzy te pomoc odbierają, oni przekazują wam całe morze wdzięczności. Wasza pomoc, świadomość, że jesteście z nami, że jesteście obok, bardzo podnosi nas na duchu.
Jakie są najbardziej palące potrzeby?
Najczęściej słyszę, że potrzebne są konkretne rzeczy: kamizelki kuloodporne, hełmy, wojskowe buty, ubrania. Bardzo potrzebne są opaski uciskowe. Na naszym terenie jeszcze bezpośrednio nie strzelają, ale są dywersanci, bo Putin długo się do tej wojny przygotowywał. Zdrajcy, którzy pracują dla Federacji Rosyjskiej są wyłapywani. Natomiast bombardowana jest cała Ukraina – Putin chce nas ukarać. Żołnierze, z którymi rozmawiam, mówią: „Wiktoria, tu, na ziemi Rosjanie nie mają żadnej przewagi”. Dlatego tak ważne jest zamknięcie nieba. Bardzo trudno żyć przez te nadlatujące rakiety, przez rosyjskie samoloty.
Chciałabym jeszcze wrócić do tego pierwszego dnia wojny, bo powiedziała Pani, że wyjechała już o 7 rano z Nowogrodu Wołyńskiego. Była Pani przygotowana, że Putin może rozpocząć wojnę?
Moja siostra ostrzegała mnie już od miesiąca. Dzwoniła z Krakowa i mówiła: „Proszę cię, błagam, spakuj walizki”. Śmiałam się z tego. No, bo jakże to? W XXI wieku wojna? Nie wierzyłam. Absolutnie. Moja mama, która jest Ukrainką, też wierzyć w to nie chciała, podobnie jak jej duża rodzina. Życie toczyło się normalnie. W środę 23 lutego szukałam sklepu, w którym kupiłabym pączki na tłusty czwartek. Miałam zaplanowane badania lekarskie, miałam iść na siłownię, miałam kupić sobie nową sukienkę. Wieczorem zadzwoniła do mnie moja przyjaciółka; teraz też jest wolontariuszką. Jej mąż jest wojskowym. Powiedziała: „Wiktoria, dzieje się coś niezrozumiałego”. Spakowałam walizkę. W nocy zadzwoniła siostra: „Wiktoria, coś będzie”. Zadzwoniłam do księdza proboszcza. Przestraszona położyłam się spać. O 6 rano obudziła mnie siostra, telefonem z Krakowa: „Wika, bombardują kijów”. Obudziłam rodzinę. Nie uwierzyła. Włączyliśmy telewizor i usłyszeliśmy naszego prezydenta: „Wprowadzamy stan wojenny”. W głowie panował chaos myśli. Wyjechaliśmy samochodem; widziałam zdezorientowanych ludzi na ulicach, kolejki, jakie zaczęły się tworzyć przy stacjach benzynowych, aptekach. Ten pierwszy dzień przeżyliśmy w szoku. Ciężko o tym wspominać. Byłam przekonana, że to już koniec, że rosyjska armia zajmie Ukrainę. Ale każdy kolejny dzień, stanowisko naszego prezydenta, stanowisko Polski, wasza pomoc, wszystko to wlało we mnie nadzieję. Wierzę, że zwyciężymy. Szkoda tylko, że kosztem tylu zabitych wojskowych, cywilów, kosztem zniszczonych miast, zabitych dzieci. Teraz wiem, że nie mamy do czynienia z rosyjską armią. Mamy do czynienia z terrorystami. To są nienormalni ludzie, którzy bombardują szpitale połogowe, szkoły. Mam nadzieję, że uda nam się powstrzymać Putina. Modlimy się o to, żeby się sam zastrzelił. Albo żeby ktoś mu pomógł.
Czuje Pani, że okrzepła w tej wojennej atmosferze, że może na powrót planować życie? Czy w ogóle możliwe jest w miarę normalne życie?
Tu, gdzie teraz jesteśmy, ciężko mówić o normalnym życiu. W samym miasteczku jest OK, ale nie lekceważymy alarmów. Niestety, nie wszyscy się do nich stosują, stąd mamy ofiary. My od razu schodzimy do schronu i siedzimy w nim tyle, ile trzeba siedzieć. Praktycznie nie wiadomo, co będzie jutro, nie wiadomo, co będzie za godzinę. Ale oczywiście planuję sobie tydzień, dziś rozładujemy busy z pomocą; jeździmy trzema busami. Jutro przyjadą moi wolontariusze, którzy będą mi pomagać w segregowaniu list zapotrzebowań. Jestem wolontariuszem I batalionu terytorialnego, ale jednocześnie wolontariuszem Polskiego Stowarzyszenia, bo od 2014 roku jeżdżę na wschód Ukrainy. W najbliższych dniach pojawimy się w różnych miejscach, gdzie oczekują na pomoc. Mam zaplanowany wyjazd po agregat prądotwórczy, który udało się załatwić dzięki księdzu Tomaszowi. Planujemy pojechać po pomoc, którą zorganizowała Fundacja Pomoc Polakom na Wschodzie. Praktycznie każdy dzień mam rozpisany. Na szczęście wciąż otrzymujemy wsparcie, pieniądze, za które możemy kupić paliwo i trasa jest bezpieczna. Ale jeśli Białoruś ruszy na Ukrainę, wtedy będzie ostro – znajdziemy się w kotle. Modlimy się, żeby tak się nie stało. Na razie ze strony Białorusi lecą na nas rakiety. Rakiety są straszne, bo przez nie giną ludzie.
Dziś, kiedy z panią rozmawiam, w Obwodzie lwowskim jest ciepło, 14 stopni, można by cieszyć się wiosną. Gdyby moja córka i mama były w Polsce, to może potrafiłabym swobodniej odetchnąć, cieszyć się chwilą. Ale Nowogród Wołyński to jest już zupełnie inne miasto i tam nie ma miejsca na takie uczucia. Trudno mi rozpoznać budynek szkoły, w której się uczyłam, w której moja mama była przez 30 lat nauczycielką, do której moja córka nadal by chodziła, gdyby nie wojna. Nie chcę mówić więcej, nie chcę zdradzać konkretnych informacji, które wróg może wykorzystać; powiem tylko, że teraz życie wygląda zupełnie inaczej.
Czyli jak?
Życie się zatrzymało. Niektórzy odczuwają strach, są w stanie silnej paniki. Niektórzy muszą wykonywać swoje obowiązki mimo wszystko. Należą do nich lekarze, farmaceuci, wojskowi. Dużo ludzi wyjechało, autobusami wyjeżdżały same dzieci, ich rodzice zostali. Jak się wjedzie do miasta, można przez chwilę mieć pozór normalności: chodzą ludzie po ulicach, kobiety spacerują nawet z wózkami. Kiedy przychodzi wieczór, miasto zamienia się w martwe. Panuje ciemność. Wszystkie światła są wygaszone, w każdym mieszkaniu, żeby wróg nie widział, gdzie ma bombardować. Nie ma drogowskazów, nie wiadomo, jak jechać, kiedy się chce dojechać do konkretnego miejsca. Gdyby Nowogród nie był moim rodzinnym miastem, ciężko by mi było do niego trafić. No i trwają przygotowania. Wojskowi ćwiczą i przygotowują się na to, co będzie dalej. Jedni jadą na granicę z Białorusią, inni do Kijowa. Niektórzy z moich podopiecznych, do których jeździłam na wschód przez cztery lata, są w Donbasie.
Co teraz w Pani życiu się liczy najbardziej, jak teraz Pani o tym swoim życiu myśli? Czy w ogóle ma Pani czas na taką refleksję?
Czas by się znalazł; w sobotę sprzątałam, w niedzielę modliłam się w kościele, trochę odpoczywałam. Ale nie myślę o tym, co dalej, bo się nie da, jak nie wiadomo, jaka sytuacja będzie za godzinę. Martwię się o córkę i o mamę i to jest ciężar, który teraz czuję cały czas. A jeśli chodzi o moje życie… Wie pani, wcześniej bardzo lubiłam ciuchy. Nie kupowałam drogich ubrań, ale lubiłam, kiedy torebka pasuje do butów, a buty do sukienki. Moje ubrania zostały w mieszkaniu w Nowogrodzie; teraz na co dzień wkładam jedno i to samo, piorę na zmianę i nie ma mowy o tym, aby zwracać uwagę na styl czy modę. Lubiłam chodzić do kosmetyczki, miałam zadbane paznokcie, ale dziś mam już inne wartości. Chłopaki potrzebują kamizelek, ktoś dzwoni i prosi o leki, więc myślę, gdzie je znaleźć. Ktoś chce z Ukrainy wyjechać, staram się pomóc w ewakuacji. Nie ma miejsca na myślenie o kosmetyczce i paznokciach. Dziś myślę sobie: po co ja to wszystko kupowałam? Życie zmieniło się w sekundę i pokazało mi: ile możesz zabrać? Do walizki włożyłam najpotrzebniejsze rzeczy: laptop, pendrive’y, dokumenty, pieczątki. Kiedy rozmawiam z moją najlepszą przyjaciółką, to płaczemy i obiecujemy sobie, że jak to się skończy, to nie chcemy wyjeżdżać gdzieś za granicę. Nie chcemy iść do restauracji. Chcemy usiąść spokojnie i nie bać się, że zaraz będzie alarm. Nie bać się wystrzałów i eksplozji rakiet. Chcemy, żeby ludzie wrócili do swoich domów. I zacząć odbudowywać Ukrainę. Ja nie chcę wyjeżdżać, bo uważam, że polskość, która jest żywa na tych ziemiach, powinna tu pozostać.