We wrześniu 1974 roku Służba Bezpieczeństwa wzięła pod lupę pomysłodawców utworzenia w Bieszczadach wioski skansenowej. Uznała, że ich działania mogą się przyczyniać do odrodzenia nacjonalizmu ukraińskiego.
Wizja skansenu wykluła się w głowie Olgierda Łotoczki, historyka sztuki i szefa schroniska pod Łopiennikiem. Mieszkał tam od 1968 roku, codziennie schodząc w dolinę, by zabezpieczać - za własne pieniądze - niszczejącą ruinę cerkwi.
Wierzył w powodzenie koncepcji. 3 września 1974 r. Socjalistyczne Zrzeszenie Studentów Polskich w Warszawie poprosiło Urząd Powiatowy w Lesku o zatwierdzenie planu studenckiej wioski skansenowej (SZSP miało być inwestorem bezpośrednim, Łotoczko występował jako pełnomocnik Zrzeszenia - przyp. autor). Do Łopienki planowano przenieść cerkwie z Serednicy i Paniszczewa, dzwonnice z Michniowca i Chmiela, spichlerze z Bystrego koło Baligrodu i Smolnika nad Osławą, a także osiem chałup: z Komańczy, Wisłoka Wielkiego, Radoszyc, Michniowca, Chmiela i Bystrego. Dzwonnice i spichlerze miały się stać mieszkaniami dla personelu wioski, chałupy - kameralnymi schroniskami, a cerkwie - domami plenerowymi dla studentów parających się teatrem i malarstwem. Ponadto w ruinach łopieńskiej cerkwi chciano zlokalizować lapidarium sztuki kamieniarskiej.
Łotoczko tłumaczył: „Budowa skansenowej wioski ma po pierwsze stanowić pomnik historycznego już budownictwa ludowego, po drugie zespół schronów górskich dla turystów w okresie lata i zimy. Chodzi o zachowanie ich naturalnego charakteru (bez komfortu), co stworzy surowe warunki użytkowania i tym samym określi rodzaj użytkowników. Będą to ludzie młodzi, chętni wrażeń krótkotrwałej, prymitywnej egzystencji”.
Na ukraińskość zgody nie będzie
Rzeszowski architekt Stanisław Szczęk wyliczył, że inwestycja (w tym przeniesienie budynków z innych miejscowości i adaptacja ruin łopieńskiej cerkwi) przewidziana na lata 1974 - 1979 pochłonie prawie sześć i pół miliona złotych. Taki dokument trafił do urzędów oraz do MO i SB. Od tej pory każdy krok Łotoczki był śledzony; pod lupą służb znaleźli się również turyści odwiedzający schronisko na Łopienniku, choć Łotoczko zakończył w nim pracę jesienią 1973 r. i przeniósł się do Leska, gdzie w marcu 1974 r. znalazł zatrudnienie jako powiatowy konserwator zabytków.
Z notatki służbowej sporządzonej przez podpułkownika Ryszarda Głowacza: „W dniu 23.09.1974 r. tow. Barbara Morawska z PZPR w Lesku podczas rozmowy na temat Łotoczko Olgierda udzieliła mi informacji, iż (…) wymieniony usiłował ją zainteresować zagospodarowaniem ruin cerkwi w Łopience na urządzenie tam muzeum »kamieniarskiego«. Rozpytany przez tow. Morawską szczegółowo, co to ma być za muzeum (…) przyparty do muru wyjaśnił, iż chciał tam urządzić coś w rodzaju muzeum, w którym byłyby zgromadzone kamienne płyty nagrobkowe z różnych opuszczonych cmentarzy z terenu Bieszczad. Oczywiście według koncepcji Łotoczki byłyby to płyty i kamienie nagrobkowe (…) przede wszystkim miejscowej ukraińskiej ludności, z napisami w języku ukraińskim. Tow. Morawska oświadczyła, że na coś takiego Bieszczadzki Komitet Powiatowy PZPR oraz Towarzystwo Rozwoju Bieszczadów, któremu przewodniczy, absolutnie zgody nie wyrazi”.
W kolejnych notatkach funkcjonariuszy z Leska można przeczytać, że Łotoczko dziwnym trafem na lokalizację wioski skansenowej wybrał Łopienkę, a więc „rejon, w którym toczyły się najcięższe walki z UPA i gdzie w niedalekich Jabłonkach od kul banderowców zginął generał Karol Świerczewski”. Jeden z nich dowodzi wręcz, iż może to świadczyć o przemyślanej próbie odbudowy w tym dzikim obszarze bunkrów i schronów, które miałyby posłużyć za magazyny do składowania broni oraz innych materiałów przeznaczonych do walki o tzw. samostijną (niepodległą) Ukrainę.
Tymczasem Łotoczko słał artykuły do gazet. W Nowinach Rzeszowskich pisał: „Groźbą dla krajobrazu Łopienki jest konwencjonalny program rolniczy. Ogołocenie jej stoków, budowa obór, ścieki, system ogrodzeń, słupy linii elektrycznej zmienią fakturę doliny, zdejmą jej skalp (…). Myślimy o Łopience jako o miejscu wioski turystycznej. Także - jako o miejscu rezerwatu krajobrazowego. Także - jako o miejscu chroniącym przeniesione tu zabytkowe chaty. Także - jako o centrum studenckiego ruchu turystycznego w Bieszczadach (…). Myślimy także o sąsiedztwie Łopienki. »Sine Wiry« - odcinek rzeki, ścieżka wiodąca na Zawój. Na Zawoju stanica - punkt etapowy dla stojących już schronów górskich na Przysłupie i na Otrycie. W pertraktacjach z resortami rolnictwa i leśnictwa zamiar spotkał się ze zrozumieniem, warto więc wierzyć w happy end. Studencka wioska w Łopience ma być prosta jak obóz pionierski (…). Nie będzie to Disneyland. Będzie szkoła wrażliwości i hartu w otwartej, ostatniej sawannie”.
Powyższą publikację skomentował od razu ppłk Głowacz: „W artykule tym (…) biadoli [Łotoczko] nad utraceniem przez Bieszczady ich pierwotnego charakteru, dość krytycznie ustosunkowując się do programu zagospodarowania Bieszczadów. (…) Po przejęciu działki w Łopience Łotoczko w studenckim tygodniku ITD już w nieco ostrzejszej formie atakuje rozwój gospodarki i turystyki w Bieszczadach, agitując brać studencką do udziału w budowie skansenowej wioski, nawołując do »stworzenia nowych wartości« - która wg niego oznacza »pierwotność obszaru« i »prymityw schronu«. Stawia tezę, iż zamieszkanie w schronach winno być bezpłatne, a biletem wstępu ma być udział w budowie wioski. Swój demagogiczny artykuł kończy zdaniem: »Bieszczady to jest coś gdzieś tam, daleko. To jest tam, gdzie prostujesz grzbiet«”.
Podejrzany bardziej niż przestępca
Informacje o Łotoczce przekazywano z komendy MO w Lesku nie tylko do Rzeszowa, ale także wprost do naczelnika wydziału III MO, czyli szefa całej Służby Bezpieczeństwa. W październiku 1974 r. podwładni donosili, że Olgierd Łotoczko utrzymuje ścisły kontakt z aktywem Studenckiego Koła Przewodników Beskidzkich ze stolicy oraz „szereg innych kontaktów o podejrzanym, nieustalonym charakterze”. Zaznaczali, iż za swojej bytności w schronisku pod Łopiennikiem nie zajmował się przebywającą w nim młodzieżą, wskutek czego „dochodziło do seansów narkotycznych, a także różnych orgii”. Zaś później, kiedy już nie był szefem studenckiej koliby, zaplanował odbudowę wioski ze starymi chałupami i cerkwiami, która „miałaby się stać rodzajem „skansenu o swoistej nacjonalistycznej wymowie, czymś w rodzaju nietypowego pomnika band UPA”.
- Władza nie lubiła Olgierda od dnia, kiedy zjawił się w Bieszczadach - przyznaje Witold Michałowski, jego ówczesny kolega i działacz SKPB. - W tamtym czasie z niechęcią patrzono na ludzi, którzy chcieli ratować materialną substancję greckokatolicką. Ten kompleks ukraińskości, wręcz nienawiść oficjalnych czynników do tej nacji, wynikająca z błędnego zrównywania każdego Ukraińca z banderowcem - widoczny był gołym okiem. Więc jeżeli Olgierd wziął się za remontowanie zrujnowanej cerkwi, a potem zaplanował budowę skansenu, automatycznie stał się dla władzy i reżimowych służb wrogiem, kimś może bardziej niebezpiecznym niż pospolity przestępca.
Kiedy latem 1974 r. sanepid zamknął schronisko pod Łopiennikiem (oficjalnie z powodu braku wody, pleniących się myszy, pcheł itp.) i nakazał jego remont, turyści zeszli w dolinę i - bądź to z przekonania, bądź idąc za przykładem innych - przyłączyli się do robót przygotowawczych pod budowę wioski turystycznej. „Budujemy skansen - pisał w liście do kolegi we Francji student inżynierii lądowej Zbigniew Sawiński. (…). W dolinie potoku, dość wąskiej i zarośniętej, odkryliśmy parę stanowisk po chałupach sprzed pacyfikacji (akcji „Wisła” - przyp. autor) i będziemy przenosić chaty z terenu powiatu bieszczadzkiego. W planach są jeszcze cerkwie, spichrz, a także drugi ciąg chałup (…). Robota jest ciężka, sporo ludzi się wyłamuje. Do chwili obecnej oczyściliśmy z darni drogę dojazdową i wykonaliśmy parę niwelacji pod przyszłe lokalizacje. W tym tygodniu przygotowujemy teren pod betonowanie fundamentów pierwszej chałupy. To wszystko na papierze wygląda skromnie, ale w praktyce dużo zostało zrobione. Mamy co prawda zarzuty ze strony SZSP, że powinno być dużo więcej, ale te pacany kompletnie nie znają się na rzeczy. Komisje SZSP podjeżdżają przeważnie nyską do cerkwi, pchają się do nas do góry narzekając, że jest błoto (…), a potem każą się oprowadzać po terenie, robiąc mądre miny przy każdym wykopanym dołku. Olgierd [Łotoczko] twierdzi, że powinniśmy postępować z nimi bardziej po chamsku, tzn. po dzień dobry rzucać »wolisz łopatę czy kilof«? (…). Ma rację, ludzie którzy przyjeżdżają na Łopienkę w garniturach, a wyjeżdżając ocierają swe lakierki o trawę, nie są w stanie (nie mają prawa) oceniać człowieka, któremu przez parę godzin dziennie błoto wlewa się do kalosza”.
Dalej Sawiński relacjonował przyjacielowi z Paryża: „Są ludzie, którzy robią (…), są też jednak i tacy, którzy nie robią bądź też udają, po prostu są nieuczciwi wobec tych pracujących z wielkim zacięciem, poświęceniem, często o głodzie i w deszczu. Z biurokracją kłopoty na każdym kroku; nie ma pieniędzy, materiału, zatwierdzeń, żarcia. Pozostaje wiara, że to, co się robi, ma sens. Umożliwia ci ona nie napluć w twarz urzędasowi, który nie chce przyłożyć pieczęci leżącej przed nim na biurku, a także nie pieprznąć precz kilofem, gdy u zakończenia roboty natrafisz na skałę. Wierzymy również, że w dolinie Łopienki nie stanie hotel, a na Łopienniku maszt telewizyjny. A takie są plany powiatu”.
Każdy, kto choć raz miał osobisty lub listowny kontakt z Łotoczką, był wprowadzany przez SB na listę osób do rozpracowania. W tym gronie znaleźli się architekci, leśnicy, naukowcy, a przede wszystkim studenci goszczący w kolibie pod Łopiennikiem. Sprawdzano ich pochodzenie (czy aby ktoś nie jest Ukraińcem), stan majątkowy, znaczenie w środowisku, wyniki na uczelni, światopogląd. Co jakiś czas milicja przeprowadzała w schronisku kontrole, włącznie z przeszukiwaniem bagaży goszczących w nim ludzi. Starano się dowiedzieć, jak duże poparcie studentów zyskała koncepcja budowy wioski turystycznej i na tej podstawie tworzono zwykle fałszywe raporty, w których podkreślano, iż Łotoczko nie ma zbyt wielu zwolenników swojej idei.
On sam nie ustawał w przekonywaniu, że jakaś część Bieszczadów powinna zostać niezagospodarowana, nietknięta przez buldożery i spychacze. Że kadłubowy naonczas park narodowy, obejmujący kilka połonin, to za mało, by nie dać zginąć bieszczadowi - temu ostatniemu z zakątków skąpanych w naprawdę dzikiej przyrodzie, z nielicznymi już śladami bojkowsko-łemkowskiej przeszłości, świadomie i metodycznie przez lata wyniszczanymi.
Mur niechęci i niezrozumienia
Władze obawiały się, że dolina Łopienki posłuży nie tylko do „odradzania ukraińskości” - również do stworzenia pod płaszczykiem ochrony zabytków siedliska „elementów antysocjalistycznych i bliskich Kościołowi katolickiemu”. Major T. Milczanowski z MO w Lesku pisał: „Myślą przewodnią władz w tej sprawie jest to, że nie we wszystkich wioskach bieszczadzkich były cerkwie i nie musi być ich również w wiosce studenckiej”. Mimo to w tym samym czasie Polska Agencja Prasowa podała informację, iż w strefie o pierwszorzędnym znaczeniu turystycznym powstanie wieś skansenowa. „W naszym kraju będzie to przedsięwzięcie pionierskie. Wzorem mogą tu być podobne obiekty istniejące już w bratnich krajach socjalistycznych - m.in. komsomolski zespół zabytkowy w Rostowie, stara cerkiew w Tbilisi, gdzie pracuje awangardowy teatr studencki, turystyczne wioski skansenowe w Rumunii i na Węgrzech. Zespół ten [chaty, cerkwie, spichlerze, dzwonnice] funkcjonować będzie cały rok jako baza turystyki górskiej, konnej i narciarskiej, ośrodek plenerowy słuchaczy uczelni artystycznych oraz teren prac naukowo-badawczych studentów akademii rolniczych - którzy zajmą się tu hodowlą koni, uprawą pastwisk i zakładaniem sadów”.
Olgierd Łotoczko miał niełatwy charakter, ale posadę bieszczadzkiego konserwatora zabytków stracił - po niespełna siedmiu miesiącach pracy - wyłącznie przez zaangażowanie w łopieński projekt. Nie miało znaczenia, że nagrodzony przez Ministerstwo Kultury i Sztuki w konkursie na najlepsze prace z dziedziny ochrony zabytków. Doskwierał mu zatem podwójny ból - został bez pracy, a na dodatek jego idea zaczęła się chwiać w posadach. Lokalni włodarze rzucali mu kłody pod nogi, był nieustannie inwigilowany, ale też w samym środowisku osób popierających budowę skansenu nie zawsze panowała zgoda. Im bardziej sprawa przeniesienia do Łopienki zabytkowych chyż i cerkwi się oddalała, tym jaśniej pomysłodawca nietypowej osady widział, że jego pasja i determinacja nie wystarczą, by przebić wyrosły wokół niego mur niechęci i niezrozumienia. Skupił się więc na jednym - ocaleniu od zagłady ruin łopieńskiej świątyni.
We wrześniu 1976 r. Olgierd Łotoczko wraz z Tomaszem Turczynowiczem, współautorem projektu studenckiej wioski skansenowej, wybrał się w podróż w Hindukusz pakistański. Ze swojej pierwszej wielkiej zagranicznej wyprawy już nie wrócił, ginąc tragicznie w wodach rwącej rzeki Kunhar.
Fragmenty cytowanych notatek MO i SB pochodzą z dokumentów zgromadzonych w archiwum IPN w Rzeszowie.