Prawo i Sprawiedliwość nie rezygnuje z planów, by prezydentów miast, burmistrzów czy wójtów obowiązkowo przeganiać od żłobu po dwóch kadencjach. PiS-owska wizja reformy zmieniła się tylko w tym zakresie, że pierwotnie miała być wprowadzona natychmiast, teraz zaś mówi się, że wejdzie w życie dopiero w 2019 r., po najbliższych wyborach samorządowych. Najbardziej zainteresowani, czyli szefowie lokalnych żłobów i żłóbków, jakby już pogodzili się z taką koleją rzeczy. Zdając sobie sprawę, że - jak się teraz często mówi - sejmowa arytmetyka jest nieubłagana, starają się jedynie opóźnić przejście na dietę. Parę razy już słyszałem w telewizji głosy prezydentów dużych miast, którzy akceptowali limit dwóch kadencji na stanowisku, lecz łącznie z wydłużeniem każdej do pięciu lat. Nie trzeba być spin doktorem, by znaleźć uzasadnienie dla dłuższej kadencji. Wszak nowa władza przez pierwszy rok się uczy, a przez ostatni nie podejmuje słusznych, acz kontrowersyjnych decyzji, by nie narazić się wyborcom. Szkoda, że mniej docenia się inną receptę na skuteczne sprawowanie władzy: szybciej się jej uczyć i mniej dbać o autopromocję. Wszak po owocach powinniśmy być poznawani…
Z drugiej strony, aktywiści PiS też używają mocnego argumentu za ograniczeniem liczby kadencji szefów samorządów. Ma to ugodzić w kliki trzęsące gminami i eliminujące wszystkich poważniejszych rywali. Dzięki temu klika nie musi nawet fałszować wyborów. Mieszkaniec, mając do wyboru może nie idealnego, ale bardzo doświadczonego wójta, burmistrza czy prezydenta, oraz kandydata bez dorobku, któremu klika pozwoliła stanąć w szranki, zwykle stawia na sprawdzonego konia.
w dalszej części felietonu:
- czy istnieją kliki w samorządach?
- jak mieszkańcy podbydgoskich gmin nie dają sobie dmuchac w kaszę...
Jeżeli chcesz przeczytać ten artykuł, wykup dostęp.
-
Prenumerata cyfrowa
Czytaj ten i wszystkie artykuły w ramach prenumeraty już od 3,69 zł dziennie.
już od
3,69 ZŁ /dzień