Romuald Kulik, opolski pasjonat historii, otrzymał zgodę na spenetrowanie georadarem bunkra Mordechaja Anielewicza. 8 maja 1943 roku dowódca powstania w getcie zginął tu wraz z innym żydowskimi bojownikami.
Jak to się stało, że pan - nie warszawianin i nie historyk zawodowy - będzie się wkrótce przyglądał z bliska „warszawskiej Masadzie”, legendarnemu miejscu zbiorowej i dla wielu samobójczej śmierci żydowskich bojowników?
Odpowiedź jest prosta. Bunkier Anielewicza od dawna mnie interesował. Zwróciłem się z prośbą do Urzędu Miasta Stołecznego Warszawy o zgodę na jego eksplorację i ją otrzymałem. Pisałem do nich w sprawach związanych z gettem nie pierwszy raz. Zaczęło się w 2005 roku. Wtedy zaproponowałem, by zaznaczyć jakoś - w sposób widoczny dla przechodniów, np. kostką w innym kolorze - granice getta. Na pismo mi wtedy nie odpowiedziano, ale po kilku latach projekt został zrealizowany. Dobre i to.
Co wiemy - bez penetracji georadarem - o bunkrze Anielewicza.
Przy ulicy Miłej 18, pod kamienicą, która została zburzona, już we wrześniu 1939 roku znajdował się bardzo obszerny bunkier, świetnie zaopatrzony w żywność na kilka miesięcy, z doprowadzoną wodą, elektrycznością i wentylacją. Pierwotnie należał do osób z żydowskiego półświatka, tzw. czompów. Przecinał go długi wąski korytarz, po którego obu stronach znajdowały się pomieszczenia. Powstańcy w getcie mieli im nadać nazwy: Treblinka, Trawniki, Poniatów, Piaski i Getto. W 2010 roku sprawdziłem ten teren wykrywaczem metalu. Udało mi się wtedy, tylko nasłuchując odgłosów wykrywacza, przekonać się, gdzie prawdopodobnie znajdowały się umocnione ściany zewnętrzne bunkra. Wtedy władze miasta odmówiły zgody na dalsze poszukiwania. Nie zgodziła się także gmina żydowska, którą wtedy poinformowałem - na wszelki wypadek, bo obowiązku nie było - o swoich planach.
Co będzie pan - z grupą przyjaciół - robił teraz?
Dostaliśmy zgodę na badania nieinwazyjne. Kiedy tylko ziemia rozmarznie, w miejscu, gdzie był bunkier, wprowadzimy do gruntu „macki” najbardziej nowoczesnego, jaki udało się znaleźć, georadaru. Okazuje się, że to wystarczy. Nie będziemy musieli wwiercać się aż na wylot do wnętrza bunkra, a powinniśmy je dość dokładnie zobaczyć. Widziałem efekt jego prac w jednym z zamków i podziemia było widać znakomicie. Georadar zgodziła się wypożyczyć na dwa dni firma z Pragi, która jest jednym z podwykonawców takich wartych ponad 10 tysięcy euro urządzeń. Będziemy mogli skorzystać z prototypu, którego produkcja rozpocznie się dopiero jesienią bieżącego roku. Samo urządzenie ta firma wypożyczy nieodpłatnie i dodatkowo przyjedzie dwóch pracowników do jego obsługi. Udało się też znaleźć sponsora, który pokryje koszty transportu cennej maszyny. Chcę podkreślić, że ani ja, ani nikt z moich przyjaciół nie robi tego dla pieniędzy. Będziemy próbowali zbadać wnętrze bunkra z czystej pasji.
W internecie można znaleźć zdjęcie odtworzonej po wojnie makiety bunkra Anielewicza...
Ta makieta była prezentowana niedługo po 1945 na pierwszej wystawie Żydowskiego Instytutu Historycznego. Wiem, że była trochę modyfikowana, bo świadkowie zgłaszali jakieś nieścisłości. Ale do naszych czasów nie przetrwała, więc można ją oglądać już tylko na fotografiach. Zdjęcie makiety już poprawionej pokazano w książce „Adama Czernikowa dziennik getta warszawskiego”.
Co spodziewa się pan odkryć?
Przede wszystkim dowiemy się, w jakim stanie jest obecnie wnętrze bunkra i czy jego konstrukcja wytrzymała. Spodziewam się, że tak. Jeśli to wszystko się potwierdzi może to być początek badań archeologicznych, które naturalnie już nie ja będę prowadził. Mam nadzieję, że uda się odnaleźć jakiś ślad choć części z sześciu wejść, które wówczas prowadziły do bunkra. (Pięcioma weszli do środka Niemcy, wcześniej wrzucając gaz, przez szóste niewielkiej grupce bojowców udało się uciec na zewnątrz - przyp. red.). Niektóre z tych wyjść prowadziły daleko za bunkier. Jeśli to, co zobaczymy, da nam wyobrażenie, dokąd wyjścia wiodły, a korytarze nie są zawalone, to może da się kiedyś wejść do środka bez rozkopywania terenu nad bunkrem. Dziś brakuje wiedzy o wielu szczegółach. Nie wiemy choćby, jak głębokie były te pomieszczenia.
Jeśli wierzyć relacjom nielicznych ocalałych, w bunkrze miało zginąć wraz z Mordechajem Anielewiczem i jego dziewczyną, Mirą Fuchrer, nawet 120 osób, wiele z nich śmiercią samobójczą. Woleli zginąć, niż oddać się w ręce oprawców.
Bardzo jestem ciekawy, co tak naprawdę zobaczymy. Czy będą tam jakieś szczątki ludzkie? W jakim stanie? Może ta obserwacja georadarem stanie się pierwszym krokiem do bardziej szczegółowych badań dotyczących także ofiar i ich śmierci. Z pewnością potrzebnych w kontekście różnych hipotez pojawiających się przede wszystkim w publikacjach internetowych. Jedna z nich mówi na przykład, że ukryci w bunkrze zostali wystrzelani przez inną grupę bojowników z powodu konfliktu o spore pieniądze, których nie udało się wydać na zakup broni. Inna hipoteza głosi, że Anielewicz popełnił samobójstwo wcześniej, zanim do bunkra wpadli Niemcy. Antropolog badający kości - jeśli one się tam znajdują - wiele wątpliwości potrafi z pewnością rozwiać. Na pewno warto to miejsce możliwie dokładnie spenetrować.
Próbowaliście państwo zainteresować swoją inicjatywą Muzeum Żydów Polskich - pewnie najbardziej predysponowane do prowadzenia takich badań i poszukiwań?
Oczywiście tak. Muzeum wyraziło zainteresowanie wynikami naszych prac, natomiast nie było zainteresowane udziałem w tym przedsięwzięciu w obecnej chwili. Od dłuższego czasu jestem też w kontakcie z Żydowskim Instytutem Historycznym. Myślę, że jeśli uda się nam coś zobaczyć, też będą tą wiedzą zainteresowani. Żywych świadków już nie zapytamy. Ostatnia osoba, której udało się wydostać z bunkra i uniknąć wówczas śmierci, zmarła na początku lat 90. Jesteśmy zdani na oglądanie rzeczy. I warto je oglądać. Bo przeszłości wprawdzie nie możemy zmienić, ale ona wraca i nas zmienia.
Są jeszcze - i to liczne - zdjęcia z getta.
Rzeczywiście jest ich bardzo dużo. Wiele krąży po internecie. Są efektem niemieckiej pasji dokumentowania wszystkiego. Niestety, niemieccy żołnierze fotografowali getto trochę - proszę mi darować porównanie - jak zoo, jako ciekawostkę. Ale zdjęć z bunkra - co oczywiste - nie ma.
Co było powodem, że pan, znany dotąd głównie z zainteresowań dziejami Opola, w ogóle zajął się Warszawą i gettem?
To się zaczęło ponad dziesięć lat temu. Pierwszy raz pojechałem do Warszawy dopiero, jak miałem 25 lat (teraz mam 37), do dziewczyny. Mimo woli słuchałem wtedy uważniej, co się o Warszawie mówi, i zebrałem spory księgozbiór na temat getta. W tych publikacjach pisano zgodnie, że getto zostało przez Niemców zrównane z ziemią i nie ma po nim śladu. Nie dawało mi to spokoju. Tym bardziej że obserwacje temu przeczyły. Przecież stoi gmach sądów w dzisiejszej alei Solidarności (przed wojną była to ul. Leszno), przez który można było z getta wychodzić na aryjską stronę. Zacząłem szukać. W ciągu roku znalazłem ponad 60 takich budynków i miejsc, które do dziś stoją, a kiedyś były częścią getta, zwykle jego obrzeży. Istnieją budynki na Elektoralnej. Na Okopowej zachowała się studnia domu przedpogrzebowego, z której brano wodę do obmywania zwłok, do kina „Femina”, w którym odbywały się w getcie przedstawienia, sam jeszcze chodziłem. Teraz jest w tym miejscu „Biedronka”. W budynku przy Waliców 14 mieszkał jeden z kultowych poetów getta, Władysław Szlengel. Dom wojnę przetrzymał, wyburzenie grozi mu teraz, bo w tym miejscu ma powstać apartamentowiec.
Na warszawskim targowisku wypatrzył pan kiedyś zabawki z getta...
Pewien pan sprzedawał przedwojenne bączki i lalki. Zapytałem, skąd je bierze. Przyznał, że zna takie miejsce na terenie dawnego getta, gdzie można je wykopać. I nawet mnie tam zaprowadził. To było traumatyczne przeżycie, zobaczyłem, że te lalki są pomieszane z ludzkimi kośćmi. Sprawdziłem potem na planie getta. W tym miejscu było wówczas przedszkole. Długo nie mogłem się pozbierać.