Wisłocka umierała w nędzy
Jak kochali się Polacy, zanim wyszła „Sztuka kochania”? Z czym ludzie przychodzili do seksuologa? Jak leczyło się gejów? Mówi o tym prof. Andrzej Jaczewski, seksuolog, pediatra, przyjaciel Michaliny Wisłockiej.
Panie profesorze, jak wyglądała świadomość seksualna Polaków i Polek w latach głębokiego PRL-u?
Można powiedzieć, że nie wyglądała. Pod koniec lat pięćdziesiątych XX wieku Hanna Malewska - później została profesorem w Paryżu - zrobiła badania dotyczące polskiej seksualności. Okazało się, że 40 proc. Polek nie wie, co to jest orgazm, a seks traktuje jako smutny obowiązek.
Ostatnie badania profesora Zbigniewa Lwa-Starowicza wskazują, że Polki bardzo lubią seks.
Rewolucja seksualna dokonała się już w pierwszych dekadach PRL-u. Po 20 latach, a więc pod koniec lat siedemdziesiątych, powtórzyliśmy badania prof. Malewskiej. Identyczna próba, dobór, pytania - zresztą Malewska przyjechała z Paryża, by pomóc nam je przeprowadzić. Okazało się, że Polek oziębłych seksualnie jest już tylko 2 proc. Czyli 20 razy mniej!
Ale to już było po „Sztuce kochania” Michaliny Wisłockiej.
Michalina zrobiła niebywałą rzecz. My wszyscy o seksie pisaliśmy w taki sposób... no, z ogródkami, niedomówieniami, że czytelnik sam musiał się domyślić. A Michalina „na chama” wszystko nazwała, kawę na ławę wyłożyła. - Słuchaj, my po Wisłockiej teraz inaczej musimy do ludzi się zwracać - powiedziałem do Mikołaja Kozakiewicza. Kojarzy go pani?
Ten socjolog, który nie lubił się z Wisłocką?
No, nie lubili się. Jak Michalina napisała „Sztukę kochania”, wysłała ją do recenzji różnym specjalistom od seksuologii i ginekologii. I Kozakiewicz ją skrytykował. Michalina do końca życia nie mogła mu tego darować. No, ale taki był ogólny odbiór środowiska. Tylko dwie osoby, w tym ja, napisały pozytywną recenzję.
Zazdrościliście Wisłockiej?
Była jakaś niechęć środowiskowa. Jak napisałem tę dobrą recenzję, przyszedł do mnie wysłannik środowiska ginekologów i próbował nakłonić mnie, żebym się z tego wycofał. Pogoniłem go. „Sztuka kochania” zrobiła kawał dobrej roboty, rozeszła się w siedmiu milionach egzemplarzy, wydali ją nawet w Rosji i USA. Proszę pokazać mi inną książkę z czasów PRL-u, która odniosła taki sukces.
Ale ta rewolucja seksualna to nie tylko jej zasługa. Pan też dołożył swoje, choćby prowadząc telewizyjne programy dla szkół, które dotyczyły również seksualności.
Wie pani, że byliśmy pierwszym krajem na świecie, gdzie telewizja nadawała tego typu programy? Tematyka była różna: a to słuch, a to prawidłowa postawa, zdrowe żywienie, no ale też dojrzewanie, przemiany, pierwsze objawy seksualności. Do studia zapraszałem gości, między innymi Wisłocką. Przez 27 lat to prowadziłem. Jak już miałem po dziurki w nosie i chciałem zrezygnować, bo ileż można, to pokazali mi wyniki, ile tysięcy osób to ogląda.
Dobrą robotę zrobiło też przede wszystkim Towarzystwo Świadomego Macierzyństwa. Zakładał je jeszcze przed wojną Tadeusz Boy-Żeleński, w latach pięćdziesiątych - również dzięki Wisłockiej - udało się je reaktywować. W ramach Towarzystwa wydawaliśmy różne broszury, książeczki, prowadziliśmy wykłady. No i poradnie. Jedną kierowałem.
Z czym zgłaszali się ludzie do takich poradni?
Z przeróżnymi problemami. W pamięć zapadła mi na przykład taka para: wykładowcy akademiccy, już po pięćdziesiątce, ale świeżo po ślubie. Wystąpiła u nich pewna niezgodność. Jedno lubiło seks oralny, drugie się brzydziło. Wcześniej byli z tym problemem u psychiatry, który im powiedział: „Jak dwojgu pasuje, to można się pieprzyć na żyrandolu, ale jeśli choć jedno nie chce - drugie musi ustąpić”. Poczuli się urażeni tym sformułowaniem, ale ten psychiatra miał rację. Też im powiedziałem, że w łóżku dozwolone jest wszystko, ale za zgodą obu stron.
Pan mówił, że Polacy nie mieli świadomości seksualnej, tymczasem to historia o dość otwartych ludziach, którzy potrafią nazwać swoje potrzeby seksualne i jeszcze przyjść z nimi do specjalisty!
To akurat byli intelektualiści, świadomi, potrafiący rozmawiać o seksie. Niewielki ułamek. Większość Polaków o seksie wstydziła się rozmawiać, nie znała nawet terminologii, nie potrafiła się wysłowić. Zawsze prosiłem więc pacjentów: „Mówcie tak, jakbyście byli pod budką z piwem”. I zaczynała się rozmowa dwóch uliczników. To pomagało.
A z jakim problemem pacjenci przychodzili do pana najczęściej?
Bardzo dużo było pań, które przychodziły prosić o środki hamujące libido u ich mężów.
Wisłocka nauczyła nas dwóch rzeczy. Po pierwsze: seksu. Po drugie: żeby zabezpieczać się finansowo na starość
Słucham?
No tak, pani redaktor. Mówiły: „Proszę coś, żebym dodała mężowi do kolacji. Chcę, żeby się odczepił i wreszcie przestał mnie napastować. Ja jestem zmęczona, mam dzieci, nie mam ochoty na takie rzeczy. Wiem, wiem, wyszłam za mąż, to wzięłam na siebie ten obowiązek. Ale ileż można? To już trwa tyle lat...”.
Jeśli chodzi o mężczyzn, przychodzili głównie homoseksualiści. Bo panie pod tym względem zawsze miały łatwiej. Lesbijki były tolerowane.
W jakim celu przychodzili homoseksualiści?
Na leczenie. To były inne czasy; homoseksualizm był wówczas uważany za chorobę, którą trzeba leczyć.
I leczył pan ją?
Dziś się tego wstydzę. Wiem, że to nie było słuszne. Ale wtedy była inna świadomość, inny stan wiedzy.
Na czym to „leczenie” polegało?
Na psychoterapii. Głównie - na wmówieniu pacjentowi, że homoseksualizm jest zły, na wyperswadowaniu stosunków z innymi mężczyznami i zachęceniu, by spróbowali z kobietami. Oni na ogół wracali, mówiąc, że próbowali z kobietą, ale im nie wyszło, że w ogóle nie mieli ochoty. Jeden pacjent opowiadał mi, że raz w tygodniu jest w stanie zmusić się do stosunku z dziewczyną, jeśli zamyka oczy i wyobraża sobie, że to chłopak, w którym się kocha. Pytał mnie: „Czy raz w tygodniu wystarczy do wyleczenia?”.
Przychodził do mnie też chłopak, miał ze 22 lata. Starał się sypiać z dziewczynami. Po każdym razie próbował popełnić samobójstwo. Gdy odratowali go za trzecim razem, psychiatra powiedział mu: „Lepszy żywy homoseksualista niż martwy heteroseksualista”. Pamiętam, że to zrobiło na mnie duże wrażenie. Po latach wszyscy - ja, Starowicz, Imieliński - tłumaczyliśmy się z tego „leczenia” gejów i za nie przepraszaliśmy.
Widzę, że to ciągle zalega panu na żołądku.
Wie pani, po latach spotkałem swojego dawnego pacjenta, który w młodości próbował walczyć ze swoją orientacją. Miał już ze 40 lat, został filmowcem. Zaczepił mnie, zapytał, czy go poznaję i czy nie pójdę z nim na kawę. W kawiarni powiedział mi tak: „Wie pan, mam prośbę - nie róbcie już wody z mózgu tym chłopakom. Ile ja się namęczyłem”.
A jakie było podejście do masturbacji?
O, też do poradni przychodziło sporo rodziców zaniepokojonych, że ich synowie się onanizują. Masturbacja była traktowana jako grzech. Choroba. I mówiło się, że do chorób prowadzi.
Jakich?
Do zaburzeń psychicznych, do uszkodzeń kręgosłupa. Jak już wszyscy trochę się uspokoili i przestali wreszcie walczyć z masturbacją, pojechałem na konferencję. Był tam jeden franciszkanin, powiedzmy, że z doktoratem z seksuologii. I on dalej swoje, że masturbacja to zło, ale że on znalazł sposób, jak przekonać chłopaków, żeby się nie onanizowali. Pytam, jaki. I on mówi tak: „W spermie jest dużo fosforu, który działa korzystnie na funkcjonowanie mózgu. Trzeba więc mówić chłopakom, że jeśli się masturbują, odbierają swojemu mózgowi ten cenny pierwiastek i skazują się na problemy z nauką”.
Mogła podziałać taka argumentacja?
Wolne żarty.
Kilkadziesiąt lat temu pewnie również kwestia antykoncepcji wyglądała inaczej...
Nie stosowano jej w ogóle. Jedyną metodą zabezpieczenia się przed niechcianą ciążą - dodajmy, że nieskuteczną - był stosunek przerywany. Również ten brak możliwości skutecznego zabezpieczania się wpływał na to, że kobiety tak bały się seksu.
Ale przecież były już prezerwatywy?
Owszem, one pojawiły się jeszcze przed wojną. Ale były drogie, trudno dostępne, mało popularne. My, jako Towarzystwo, propagowaliśmy z kolei używanie globulek plemnikobójczych. Były trochę twardsze niż wazelina; umieszczało się je przed stosunkiem w pochwie, one rozpuszczały się w śluzie i zabijały plemniki. Miały pewną skuteczność, ale też nie najwyższą.
A tabletki hormonalne?
Pojawiły się dopiero później. I początkowo budziły bardzo duże wątpliwości, ze względu na stopień ingerencji w działanie organizmu. Pierwsze tabletki rzeczywiście powodowały otyłość, stany bólowe. Wisłocka zresztą do śmierci zwalczała antykoncepcję hormonalną, przestrzegając: „Zobaczycie, to się negatywnie odbije na kobietach”.
Ale się nie odbiło.
Po latach widzimy, że nie. Poza tym tabletki nowej generacji, przyjmowane pod okiem ginekologa, są bezpieczne. Ale na początku nie mogliśmy przecież tego wiedzieć. Poza tym Kościół zwalcza je do dzisiaj, uznając tylko kalendarzyk małżeński, który jest nieskuteczny, szczególnie u młodych kobiet z nieuregulowanym cyklem.
Coś widzę, że pan do Kościoła chyba podchodzi z dystansem?
Nie z dystansem. Wrogo.
Skąd ta wrogość? Była w panu od zawsze?
Nie. Ja kiedyś byłem pobożny. Chodziłem do kościoła. Jak nam podczas wojny Niemcy zburzyli budynek szkoły, to na stosie ławek znalazłem krzyż, który wisiał w sali lekcyjnej. Zabrałem go ze sobą do domu, powiesiłem, traktowałem jak świętość. Ale później, z biegiem lat, coraz bardziej się z Kościołem rozchodziłem. A jak już człowiek zdecyduje się na krytyczną postawę, to coraz bardziej widzi hipokryzję i pazerność Kościoła. Zacząłem dostrzegać, ile złego Kościół robi w zakresie ludzkiej seksualności. I nie tylko. Jakim prawem na przykład pobierają opłaty za chrzest, za pogrzeb? U prawosławnych tego nie ma. Pop - czy jegomość, jak powinno się go nazywać - nie bierze opłat za sakramenty. Więcej, gdy ktoś umrze, członkowie wspólnoty zjawiają się u jego rodziny i pytają jeszcze, czy rodzina nie ma kłopotów finansowych, czy mają za co trumnę kupić, stypę odprawić.
Ja z lokalnym popem jestem dogadany, że jak umrę, to on mi odprawi pogrzeb prawosławny. Za darmo.
Gdy zaczynał pan pracę, większy opór był ze strony Kościoła czy partii?
To się zmieniało. Ogólnie śmiałem się, że gdyby Gomułka z biskupami usiedli i porozmawiali o seksie, okazałoby się, że mają na jego temat bardzo podobne poglądy. I podobną wiedzę. Trzeba jednak powiedzieć, że pomimo pruderii Gomułki i innych działaczy partyjnych, to jak zadarli z Kościołem, to czasem na złość jemu dawali kasę, żebyśmy na przykład wydali jakąś książkę. Jeśli jednak akurat z Kościołem próbowali coś załatwić, to ograniczali nam działalność. Zawsze trzeba było wyczuć sytuację polityczną, żeby wiedzieć, na ile można sobie pozwolić.
To były śmieszno-straszne czasy. Pamiętam, jak raz na zjeździe naukowym dostałem jakieś odznaczenie od wojewody. Wcale go nie chciałem, a tu jeszcze okazało się, że muszę przemawiać. Więc wyszedłem i mówię: „Po wojnie nastąpiły w Polsce dwie dobre zmiany. Jedna, że profesor Pieniążek sprowadził do Polski jabłka i przestały być one rarytasem. Druga, że w badaniach wychodzi, że Polki polubiły seks. Być może są i inne sukcesy, ale te dwa przychodzą mi na myśl”. Ci wszyscy działacze zgłupieli. Nie wiedzieli, czy kpię, czy mówię poważnie. I jak zareagować.
Tak, to były dziwne czasy.
Chciałam jeszcze zapytać o Michalinę Wisłocką. Jaka była?
Michalina miała trudny charakter: była pamiętliwa, zawzięta, bezczelna, harda. Zawsze waliła prosto z mostu. Ale to była też świetna babka, z poczuciem humoru i dobrym sercem, której Polacy, jeśli chodzi o edukację seksualną, naprawdę zawdzięczają bardzo dużo. Przyjaźniliśmy się.
Aż do jej śmierci?
Tak, aczkolwiek później już wyprowadziłem się na dobre tu, w Beskid Niski, zatem nie odwiedzałem jej często w Warszawie. Ale rozmawialiśmy regularnie przez telefon. Ona bardzo lubiła konie, a ja wtedy tu, obok domu, miałem małą stajnię. Zawsze pytała o moją kobyłę, czy źrebna, jak się czuje? A czy młode teraz są? Śmiać mi się chciało, bo czasem cała rozmowa poświęcona była tylko zwierzętom. Michalina umierała w nędzy, ale nigdy nie pozwoliła, by nie narażać jej na koszty i oddzwaniać. Przyjaźni nie przelicza się na złotówki, mawiała.
Gdyby tylko mogła wtedy wiedzieć, że znów stanie się gwiazdą...
To by dużo dla niej znaczyło. Umierała w nędzy i w samotności. Po zawale serca nie wstawała już z łóżka. Mówiła do mnie: „Andrzej, mnie z emerytury nie starcza na życie”. To była niegdyś bardzo bogata kobieta, chyba najbogatsza z naszego środowiska. Na samych tantiemach z książek dorobiła się majątku, miała piękną posiadłość nad Rdzawką, dwa hektary, z dwoma domami. Jak zapytałem ją, co się z tym stało, powiedziała, że to już dawno nie jest jej.
Dopiero po jej śmierci wpadłem na to, że przecież mogliśmy jej jakoś pomóc. Ona oczywiście nie wzięłaby od nas pieniędzy, była zbyt dumna. Ale gdybym tak dał co miesiąc 200 złotych, 200 złotych by dał Izdebski, 200 jeszcze ktoś i powiedzielibyśmy jej, że przyznano jej specjalną emeryturę? Takie małe oszustwo i wszyscy byliby szczęśliwsi... Mam wyrzuty sumienia, że wpadłem na to zbyt późno. Trudno. Nie odstanie się.
Napisałem nawet na swoim blogu, że Wisłocka nauczyła nas dwóch rzeczy. Po pierwsze: seksu. Po drugie: żeby zabezpieczać się finansowo na starość.