Władysław Hańcza: łodzianin, który został jednym z najwybitniejszych aktorów
Władysław Hańcza, niezapomniany Maciej Boryna i Władysław Kargul. Naprawdę nazywał się Tosik. Urodził się i wychował w Łodzi. Chodził do Gimnazjum Humanistycznego im. ks. Ignacego Skorupki. Miał być inżynierem, ale nigdy nie spełnił marzeń rodziców i został aktorem.
O jego łódzkim dzieciństwie i młodości niewiele wiadomo. Jego biografowie podają, że urodził się w Łodzi 18 maja 1905 r. Jego rodzicami byli Władysław Tosik i Karolina z domu Chaniecka. Na stronie internetowej genealodzy.pl można znaleźć napisany po rosyjsku akt ślubu rodziców znakomitego aktora. Możemy w nim przeczytać, że ślub wzięli 3 lutego 1901 r. w kościele pw. św. Krzyża w Łodzi. Udzielał im go ksiądz Eugeniusz Czajkowski. Władysław Tosik, syn Tomasza i Wiktorii z Kalwinków w dniu ślubu miał 31 lat. Urodził się we wsi Kociszew w powiecie piotrkowskim. Z zawodu był szewcem. Jego żona Karolina miała 23 lata i była robotnicą. Urodziła się we wsi Staw w powiecie kaliskim. Jej rodzicami byli Wojciech i Karolina z Kredelów.
W biografiach Władysława Hańczy podaje się, że pochodził z rodziny o tradycjach przemysłowych. Być może z czasem jego rodzice wzbogacili się na tyle, że założyli jakąś fabryczkę? Na pewno zadbali o wykształcenie syna. Posłali go do renomowanej łódzkiej szkoły. Było to Gimnazjum Humanistyczne im. ks. Ignacego Skorupki. Ks. Skorupka to katecheta z tej szkoły, który zginął podczas Bitwy Warszawskiej. Patronem szkoły został w 1920 r. Gimnazjum to do 1934 r. znajdowało się przy ul. Skorupki 13. Jego uczniami oprócz Władysława Tosika byli też m.in. Aleksander Bardini, Ludwik Jerzy Kern, Leszek Kołakowski.
Władysław Tosik (później Hańcza) maturę zdał w 1924 r. Rodzina chciała, by został inżynierem włókiennikiem. Miał wyjechać na studia do Verviers w Belgii. Niestety, z powodu kłopotów rodzinnych zmienił plany. W Łodzi nie było szkoły wyższej więc zamiast do Belgii Władysław pojechał do Poznania. Zaczął studiować polonistykę na uniwersytecie.
- Literatura, teatr, zawsze mnie interesowały - nigdy wprawdzie poważnie - tak wspominał tamte czasy Władysław Hańcza. - Zawsze brałem udział w wydawaniu jakichś np. jednodniówek szkolnych lub w imprezach. Strasznie trudno jednak było mnie namówić na występy na scenie. (...) Postanowiłem wtedy rok studiować to swego rodzaju artium, a za rok, jeśli będę musiał zostać w kraju, zdawać na politechnikę. Oczywiście myślałem tylko o Warszawie. Zanim ściągnąłem papiery z Verviers, był już październik. W stolicy wszędzie straszliwy tłok, trudności z przyjęciem, trudności z mieszkaniem - i wtedy ktoś zwrócił mi uwagę na Poznań - młody uniwersytet, miasto przyjemne, co się pchać do tej Warszawy.
W Poznaniu młody Hańcza poczuł się bardzo dobrze.
- Po obrzydliwej w swoim brudzie i niezagospodarowaniu ówczesnej Łodzi, po jej nerwowym nastroju, po zgiełkliwej, hałaśliwej Warszawie. Poznań robi na przybyszu wrażenie swoją czystością, zielenią, spokojem, jakimś zrównoważeniem i pogodą
- wychwalał Poznań, przyszły aktor.
Przygodę aktorską przerwało wojsko
Studia polonistyczne nie specjalnie pociągały Władka Tosika. Chodził tylko na te wykłady, które go interesowały. Został prezesem Koła Polonistów. Organizował odczyty, zapraszał na spotkania ludzi związanych ze światem kultury. To wtedy zaprzyjaźnił się ze znanym pisarzem Emilem Zegadłowiczem oraz aktorką Stanisławą Wysocką. To znajomość z Wysocką sprawiła, że przerwał studia polonistyczne. W 1927 r. zapisał się do Szkoły Dramatycznej, która działała przy poznańskim teatrze. Tam też, jeszcze w tym samym roku, zadebiutował na scenie. Jego debiutem była rola Hermesa w „Nocy listopadowej” Stanisława Wyspiańskiego. W następnym sezonie student Szkoły Dramatycznej znalazł się w zespole poznańskiego Teatru Polskiego.
Jego karierę aktorską przerwało powołanie do wojska. Ale mundur nosił tylko trzy miesiące. Po wyjściu do cywila pojechał do Katowic, gdzie przez sezon grał w tamtejszym Teatrze Polskim. Następnie związał się z teatrem w Toruniu, a potem z letnim teatrem w Ciechocinku. W 1932 roku przyjechał do rodzinnej Łodzi. I wtedy zaczął występować pod pseudonimem Hańcza. Być może ze względu na rodzinę, która nie chciała, by występował na scenie pod rodowym nazwiskiem? W Łodzi nie występował długo. Wrócił do Poznania. Tam zagrał między innymi biskupa Stanisława w „Bolesławie Śmiałym”.
- Jest jednym z rzadkich dziś aktorów młodszego pokolenia, którzy nadają się do wielkich, monumentalnych figur tragedii Wyspiańskiego i klasycznego repertuaru - tak napisał o nim jeden z recenzentów po tym spektaklu. - Zewnętrznymi warunkami, pysznym głosem, naukowym przygotowaniem artysta ten dorasta do zadania, jakiemu by niejeden pod żadnym względem nie sprostał. Jego Biskup Stanisław był rycerzem i kapłanem, co więcej wcielał pewną ideę, wyglądał zaś, jak gdyby zszedł z frontonu którejś z katedr gotyckich.
Ostatni rok przed wybuchem wojny Hańcza spędził w Łodzi. Grał między innymi w spektaklach reżyserowanych przez Leona Schillera w łódzkim Teatrze Miejskim. Dostrzeżono jego talent i od września 1939 r. miał się znaleźć w zespole Teatru Narodowego w Warszawie. Wojna przekreśliła te plany.
Hańcza był podobno bardzo kochliwym człowiekiem. Jeszcze, gdy uczył się w gimnazjum zakochał się w pięknej warszawiance. Młodzieńcza miłość nie przetrwała próby czasu. Jeszcze przed wybuchem wojny ożenił się. Jego żoną została Helena Chaniecka. Ślub wzięli 29 września 1929 r. w Poznaniu. Trzy lata później urodził się im syn Władysław junior.
Małżeństwo z Chaniecką, która też była aktorką nie trwało długo. Władysław zakochał się bez pamięci w Barbarze Ludwiżance, która właśnie przyjechała ze Lwowa do Poznania i zaczęła występować na deskach tamtejszego teatru.
- Jakie smutne byłoby bez ciebie życie, tak cudownie mnie śmieszysz!
- mawiał do Barbary Ludwiżanki. Była trzy lata młodsza od Hańczy. Jej ojciec Andrzej Ludwig był znanym śpiewakiem operowym.
Aktor zostawił Helenę i związał się z Barbarą. Przy pierwszej żonie został jego syn. Rozwód z Heleną dostał dopiero w 1948 r. Wtedy mógł poślubić Barbarę Ludwiżankę. Nie mieli dzieci. Jedyny syn Hańczy też został aktorem. Ale zmarł nagle w 1966 r. Miał 34 lata. Władysław Hańcza bardzo to przeżył. Tym bardziej, że po rozstaniu z jego matką nie miał z nim bliskich kontaktów.
Okupację Hańcza spędził z Warszawie. Zaangażował się w działalność konspiracyjną. Brał udział w organizowanych w podziemiu programach artystycznych. Pracował jako magazynier i konwojent. Wojna rozłączyła go z Barbarą, którą Niemcy wywieźli na roboty. Powstanie Warszawskie aktor spędził w stolicy. Po jego upadku znalazł się w obozie pracy w Cottbus. Po skończeniu wojny przyjechał razem z swą ukochaną do Łodzi i grali razem w Teatrze Wojska Polskiego. Potem przenieśli się na krótko do Krakowa, a następnie do Warszawy. Zamieszkali na Starym Mieście. Od 1948 r. do końca życia Władysław Hańcza był związany z warszawskim Teatrem Polskim.
Aktor był bardzo lubiany przez kolegów z teatru. Jego przyjaciel Tadeusz Fijewski wspominał, że rzadko krytykował innych, nie bał się konkurencji. Był dobrym człowiekiem, który kochał życie i ludzi.
- Był niepowtarzalnym, życzliwym, otwartym dla wszystkich człowiekiem - tak Hańczę wspominał przed laty w jednej z audycji radiowej August Kowalczyk, aktor, który zmarł w 2012 r. - Człowiekiem bez żółci, zawiści. Był katalizatorem wielu spraw w naszym zespole, w razie jakiś nieporozumień lub trudności zawsze było się do kogo odwołać.
Elżbieta Barszczewska, znakomita polska aktorka, gwiazda przedwojennego kina, poznała Hańczę, gdy pod koniec lat 40. przyszedł do Teatru Polskiego.
- Zaczynał od niedużych ról, ale coraz bardziej się rozwijał
- wspominała przed laty Barszczewska.
Hańcza, jeszcze w czasie wojny zaprzyjaźnił się z jej mężem Marianem Wyrzykowskim, też aktorem, który umarł w 1970 roku. Przyjaźnił przetrwała lata, choć w teatralnych garderobach szeptano, że w latach 50. Hańcza miał romans z jego żoną. Czy tak było? Nie wiadomo. Na pewno nie spowodowało to rozpadu małżeństwa Hańczy ani Barszczewskiej. Władysław Hańcza był bardzo inteligentnym człowiekiem. Nazywano go królem życia i nie ukrywał, że bardzo lubił kobiety.
- Ja kobiety lubię, mając pełną świadomość ich wad - powiedział kiedyś. - Ich psychika, z całym balastem typowo niewieścich ułomności, wzrusza mnie oraz jednocześnie czyni bardziej wrażliwym i tym samym chyba lepszym.
Znajomi podkreślali, że największą miłością Hańczy była Barbara Ludwiżanka. Uchodzili za bardzo zgraną parę.
- Z taką pogodą mówili że byli sami, tego wymagał zawód, żyli obok siebie - opowiadał w audycji radiowej August Kowalczyk, aktor. Trzeba było znaleźć sposób na życie, które nie było łatwe ani dla jednej, ani dla drugiej strony. W teatrze uważaliśmy, że Władek może być taki, bo jest Basia. Z tego wynikała jego postawa króla życia, jak go nazywaliśmy. Miał warunki, by pożyć znacznie dłużej.
Przyjaciel Hańczy, Wacław Kowalski mówił, że z Basią tworzyli cudowne małżeństwo.
- Zawsze wspominał swoją Basię, nawet Józię, służącą - przypominał znakomity aktor. - Czasem mówił, że nie wie jak poradzi sobie bez Basi i musi umrzeć przed nią.
Koledzy zauważali, że Władysław znakomicie grał królów, wojewodów i chłopów. Kochał też dużą scenę, na której mógł zaprezentować swój piękny, tubalny głos.
- Przyglądając się moim bohaterom doszedłem do wniosku, że zwykle gram cztery rodzaje ról: królów, profesorów, duchownych i gangsterów - mówił w wywiadzie dla tygodnika „Stolica”, którego udzielił z okazji 30-lecia swojej pracy na scenie. - Jeden z recenzentów dopowiedział - jeszcze chłopów, po czym dodał, że w każdym moim chłopie jest coś z króla, a w każdym królu coś z chłopa.
Wielką popularność przyniosła mu rola Władyslawa Kargula w filmie „Sami swoi” i kolejnych częściach tej trylogii - „Nie ma mocnych” oraz „Kochaj albo rzuć”. Tyle, że w jej pierwszej części Hańcza nie mówi swoim głosem. Użycza mu go Bolesław Płotnicki. Sylwester Chęciński, reżyser trylogii o Kargulu i Pawlaku opowiadał w książce „Sami Swoi. Za kulisami komedii wszech czasów” Dariusza Koźlenki, że Wacław Kowalski mówił znakomicie z kresowym akcentem. Problem pojawił się z Hańczą.
- Hańcza nie dopuszczał myśli, by grana przez niego postać mówiła innym głosem - opowiadał Sylwester Chęciński. - Starał się więc dorównać Kowalskiemu, ale wszyscy na planie widzieli, że - mówiąc obrazowo - Kowalski chłopem jest, a Hańcza chłopa udaje. Starał się mówić kresową gwarą, ale nie wychodziło. Więc kiedy po ostatnich zdjęciach musiał iść do szpitala na zabieg, Chęciński skwapliwie skorzystał z jego nieobecności. Zatrudnił Bolesława Płotnickiego, który podłożył głos pod Kargula. Do końca utrzymywał jednak, że zrobił to przede wszystkim z powodu niedyspozycji zdrowotnej Hańczy. Trudno powiedzieć, czy Hańcza w to uwierzył, ale gdy wyszedł ze szpitala, nie powiedział ani słowa, choć z pewnością go to dotknęło. Jego aktorska duma ucierpiała, ale nie obraził się albo nie dał tego po sobie poznać.
Kiedy przygotowywano drugą część trylogii, „Nie ma mocnych” Hańcza, postawił warunek, że zagra, jeśli Kargul będzie mówił jego głosem.
Na planie „Samych swoich” nawiązała się przyjaźń między Wacławem Kowalskim i Władysławem Hańczą. Kowalski długo nie mógł pogodzić się ze śmiercią Hańczy.
- Mam wrażenie, że dla mnie nie przestał istnieć - mówił w audycji radiowej Kowalski. - Ciągle z nim jestem. Myśmy przeżyli różne rzeczy, dobre i złe. Władek był takim człowiekiem, któremu wszystko odpowiadało. Ja widząc niektóre niedociągnięcia skakałem ludziom do oczu. On zawsze mówił: Daj spokój, to się kiedyś musi skończyć. I razem pod tym hasłem dalej pracowaliśmy. Nie byłoby żadnego z tych filmów, gdyby nie Hańcza. Kiedy kręciliśmy „Samych swoich” biegaliśmy między chałupami, pełno było much, nie mogliśmy się od nich opędzić. Świeże powietrze nie istniało. Mnie to doprowadzało do pasji, an zawsze mówił: Dobrze jest, dobrze jest. Robimy przerwę obiadową, a obiad nie do zjedzenia. Człowiek jest głodny, a nie może tego zjeść. A dla niego też jest dobrze.
Kowalski opowiadał, że prześcigali się w punktualności. Hańcza go mobilizował, on się buntował. Gdy na przykład musieli wstać wcześnie rano, by zdążyć na 6 rano na samolot, a potem na plan wchodzili dopiero o 13. Gdy kręcili „Kochaj albo rzuć” razem pojechali do USA.
- Ja już tam byłem, on poleciał za ocean pierwszy raz - wspominał Wacław Kowalski. - Ale tak się zachowywał jakby znał ten kraj na wylot. Razem wychodziliśmy na zakupy, spacery. Nie mogę uwierzyć, że już go nie ma. Mam wrażenie, że dalej jest ze mną. Rozmawiam z nimi.
Inną wielką kreację stworzył w zekranizowanej przez przez Jana Rybkowskiego powieści Władysława Reymonta „Chłopi”. Podobno, gdy Rybkowski przygotowywał się do kręcenia tego filmu wszyscy byli przekonani, że Macieja Borynę zagra właśnie Hańcza. I tak się stało. Krystyna Królówna, która w tym filmie grała jego synową Hankę opowiadała, że rolę Boryny Hańcza pokochał i był do niej bardzo dobrze przygotowany. Ale podczas kręcenia zdjęć podchodzili do niego chłopi i mówili: Pewnie nie jest pan ze wsi, ręce ma pan takie inne.
- Widzowie zapamiętali na pewno gesty, głos, witalność, ale i też piękne, delikatne ręce Władysława Hańczy
- mówiła przed laty w audycji radiowej Krystyna Królówna. - Bardzo o nie dbał. Ale na planie „Chłopów” charakteryzatorzy wiele czasu poświęcali właśnie jego rękom. Tak by pasowały do jego postury. Nie były takie arystokratyczne, szlacheckie.
August Kowalczyk wspominał, że zdjęcia kręcono m.in. koło Nieborowa. Hańcza, w chłopskiej sukmanie wybrał się na spacer. Nagle sobaczył człowieka. Szedł w takiej samej sukmanie, mieszkał w te wsi.
- Kino tu kręcą! - zaczepił aktora chłop. - Można by tam zagrać? Może wiecie ile w tym filmie płacą?
Hańcza był tak autentyczny, że chłop potraktował go jak jednego ze statystów...
Chciał zagrać jeszcze tylko dwie role
Władysław Hańcza i jego żona Barbara uwielbiali podróżować. Nie mieli samochodu, nie żyli w luksusie, wszystkie pieniądze wydawali właśnie na podróże. Zwiedzili niemal całą Europę. Kiedyś pojechali do Hiszpanii. Jeszcze za czasów generała Franco. Hańcza usiadł w jednym z hiszpańskich miast na ławce i wygrzewał się na słońcu. Dosiadł się do niego miejscowy robotnik. Spytał skąd pochodzi aktor. Hańcza powiedział, że jest z Polski.
- Ja też jestem komunistą - wyszeptał Hiszpan.
- Ale ja nie jestem - odpowiedział Hańcza.
W 1977 roku Hańcza miał 72 lata i wybierał się na emeryturę. Chciał jeszcze zagrać dwie rolę. Majora w „Fantazym” Słowackiego, a na 50-lecie swej pracy prof. Sonnenbrucha w „Niemcach” Kruczkowskiego. Cieszył się bardzo na te dwie role.
- Zagrałem już niemal wszystko, takie pożegnanie ze sceną jest przepiękne! - mówił do kolegów. - A jak będę wam potrzebny to będziemy się spotykać.
W listopadzie 1977 roku polecieli z Barbarą na Sycylię. Tam źle się poczuł. Postanowili wrócić do Polski. Władysław Hańcza trafił do szpitala. Już z niego nie wyszedł. Zmarł 19 listopada. Barbara Ludwiżanka odeszła 13 lat później. Zmarła w 1990 roku.