Włodzimierz Wowa Brodecki - legenda jeździectwa. Przejechał tysiące kilometrów w siodle. Dla ojca i Polski
Na koniu jeździł już jako pięciolatek. Dziś dobiega osiemdziesiątki i dalej nie wyobraża sobie życia bez konnych eskapad. I munduru kawalerzysty z września 1939 roku, w którym wziął ślub i przejechał szlaki bojowe polskich żołnierzy z II wojny światowej.
- Dopóki wsiadam na konia i oglądam się za dziewczynami, to znaczy, że żyję - rzuca z błyskiem w oku Włodzimierz Brodecki, pierwszy ułan Rzeczpospolitej i legenda polskiego jeździectwa.
Wowa - tak mówią na niego przyjaciele i krewni - mieszka z żoną nad rzeką Rudawą w Krakowie. W domu gęsto od pamiątek z konnych wypraw. Bałagan tylko pozorny, każda rzecz ma swoje miejsce, o każdej gospodarz potrafi snuć długą opowieść. Obrazy, stare fotografie, podkowy, wojskowe czapki na ścianach i półkach. Koło siodeł piętrzą się grube skoroszyty z archiwaliami, książki i albumy. Na wieszaku wisi replika munduru przedwojennego oficera w stopniu podpułkownika z odznaczeniami. Właściciel wyciąga szablę z pochwy i czyta nazwy wyryte na głowni: „Westerplatte, Monte Cassino, Ancona, Bolonia, Normandia, Falaise, Arnhem, Breda, Wilhelmshaven 1939-1945”. Obok napis: „mjr W. Brodecki”.
- Tam walczyli i ginęli polscy żołnierze. Każde odwiedziłem na koniu. Ta szabla zawsze mi towarzyszyła - wyjaśnia.
Nie wszystkie miejsca, do których dotarł podczas konnych rajdów, uwiecznił na stalowej klindze. Gdyby chciał, ostrze musiałoby być długie jak ułańska lanca. W ciągu półwiecza przejechał w siodle kilkadziesiąt tysiące kilometrów, by oddać hołd bohaterom ostatniej wojny.
Syn kawalerzysty
Miłość do koni i patriotyzm wyniósł z domu. Urodził się w w 1942 roku w Uściługu Wołyńskim na dawnych Kresach Wschodnich, w wojskowej osadzie Piłsudski. Ojciec był żołnierzem. Podczas kampanii wrześniowej walczył w 2 Dywizjonie Artylerii Konnej Wołyńskiej Brygady Kawalerii.
- Bił się m.in. w bitwie pod Mokrą. Kilka lat temu w miejscu, gdzie stała jego bateria miałem zaszczyt odsłonić pamiątkowe obelisk - mówi dziś 79-letni syn, pokazując na ścianie w małej ramce czarno-białe zdjęcie ojca w mundurze kawalerzysty - obok kolorowego portretu gen. Władysława Andersa.
Po klęsce polskiej armii ojciec trafił do obozu jenieckiego, skąd uciekł w rodzinne strony. Dzięki temu w kwietniu 1942 roku na świat przyszedł Wowa. Na Wołyniu zaczęły się wkrótce mordy UPA na Polakach. Ojciec wstąpił więc do polskiej samoobrony, a w styczniu 1944 roku zasilił szeregi 27 Wołyńskiej Dywizji Piechoty AK. Po jej rozbrojeniu przez sowietów, został wcielony do I Samodzielnej Brygady Kawalerii Ludowego Wojska Polskiego. Przeszedł szlak bojowy aż do niemieckiego Sandau. W tym czasie żona z małym Włodziem, jego siostrą i starszym bratem uciekała przed rzezią po zamarzniętym Bugu na Lubelszczyznę („ostrzegła nas w porę zaprzyjaźniona Ukrainka”).
- Po wojnie ojciec był kwatermistrzem w szpitalu garnizonowym w Chełmie Lubelskim. W jednostce mieli stajnię, w której jako kilkulatek całe dnie spędzałem. Bywało, że znajdowano mnie w końskim żłobie - wspomina Brodecki. - Kiedy ojciec wracał, wsiadałem na konia, żeby go rozprężyć. Raz puścili mnie za bramę i pojechałem w stronę lasu. Gdy wróciłem na spienionym koniu, zdrowo dostałem po tyłku, miałem go prowadzić tak długo, aż wyschnie. Od tego czasu nigdy w życiu nie użyłem zwierzęcia ponad jego siły.
Uwielbiał galopady, woltyżerkę, popisy jeździeckiej sprawności. Wskakiwał na oklep na ulubionego Gniadego i ruszał przed siebie. Nie zrażał się upadkami. A tych nie brakowało. Także poważniejszych. Na głowie zostały blizny po zetknięciu z końskim kopytem lub ziemią. Pasji to jednak nie ostudziło.
- Miałem 12-13 lat, kiedy źrebak kopnął mnie w głowę - opowiada z uśmiechem. - Skubał trawę na pastwisku pod lasem, koło szpitala. Chciałem się popisać przed chłopakami i złapać za tylną nogę, a on jak mnie nie walnie! Strzeliłem przewrotkę w tył, krew trysnęła. Wzięli mnie pod pachy i zalanego krwią zaprowadzili do szpitala. Oficerowi dyżurnemu powiedziałem, że chcę do porucznika Sztrabla, bo już raz zszywał mi głowę. Ojciec był wtedy w drugiej jednostce, natychmiast zadzwonili po niego. Wskoczył do sanitarki i przyjechał, ponoć nigdy tak szybko nie chodził po szpitalu jak wtedy. Zszyli mnie, byłem nieprzytomny. Pierwsze, co powiedziałem po wybudzeniu, to że wypadek był z mojej winy, a nie konia. Bałem się, że go zastrzelą.
Ułańska fantazja i miłość do koni sprawiły, że zaliczył trzy szkoły rolnicze. Uczył się na chmielarza i zootechnika, ale skończył dopiero pszczelarstwo. Pierwsza szkoła była w Krasnymstawie - kilka kilometrów od stadniny ogierów w Białce. Dzień w dzień biegał tam o piątej rano, żeby zdążyć wrócić na lekcje o 7.30. Nie zawsze się udawało. W końcu kupił sobie rower, żeby szybciej dojeżdżać.
- Zawsze musiałem mieć koło siebie konie. Chodziły za mną jak psy. Tak je trenowałem, że na głos przybiegały - opowiada, gładząc siwą brodę, jakby to była końska grzywa.
Konno na Monte Cassino
Jeździł na wielu koniach, znajomi chętnie mu użyczali. - Wszyscy chcieli, żebym je ujeżdżał. Swoich prawie nie miałem - mówi. Dzidzia, Kamea, Cassino, Tornado to imiona tych, dzięki którym stał się sławny w kraju. Obrazy z nimi wiszą na ścianie w pokoju. Niektóre namalował Tadeusz Tchórz - przyjaciel Wowy, także zawołany koniarz. Na jednym tłem jest Bałtyk. Wowa siedzi na Dzidzi, wygląda niczym kowboj z filmu o Dzikim Zachodzie. Długa, czarna broda, kapelusz z szerokim rondem. - To rok 1970. Mój pierwszy samotny rajd szlakiem I Warszawskiej Samodzielnej Brygady Kawalerii - wyjaśnia bohater obrazu.
Miał 28 lat. Postanowił uczcić nie żyjącego ojca i jego jednostkę, która walczyła m.in. na Wale Pomorskim. Mapę wędrówki stworzył, spisując nazwy miast z ojcowskich medali i odznaczeń bojowych. W siodle pokonał około 2500 km - z Chełma do niemieckiego Spandau nad Łabą i z powrotem. Prasa się rozpisywała, ludzie bili brawo na ulicach, prosili o autografy. Jeden z kombatantów - Michał Antochow - towarzyszył mu konno przez trzy dni. Wspólnie odtworzyli zaślubiny Polski z Morzem Bałtyckim.
Ciągle miał nowe pomysły na rajdy. Najważniejszy przypomina obraz, na którym w ułańskim mundurze dosiada klaczy Kamea („piękny koń, była po ogierze Kobryniu - mistrzu Polski w skokach i ujeżdżeniu”). Wygląda niczym przedwojenny kawalerzysta. W tle majaczy klasztor na Monte Cassino.
„A cavallo da Cracovia a Montecassino per portare fiori sulle tombe polacche” (Konno z Krakowa na Monte Cassino z kwiatami na polskie groby) - to jeden tytułów we włoskiej prasie z 1984 r. W artykule zdjęcie Brodeckiego w ułańskim mundurze i opis, jak w dwa miesiące przejechał 2000 kilometrów, by złożyć hołd żołnierzom 2 Korpusu Polskiego.
Na wymarzoną wprawę konną na Monte Cassino szykował się kilka lat. Nie był pewien, czy dojdzie do skutku. Wcześniej miał propozycję, by przejechać na koniach arabskich z Polski przez Amerykę Północą, ale nie dostał zgody na wyjazd z kraju, bo w Stanach Zjednoczonych mieszkała jego siostra, która nie wróciła z wycieczki do kraju. Komunistyczne władze przez osiem miesięcy zwlekały z wydaniem paszportu. Wiedziały, że Brodecki działa w podziemnej „Solidarności”. On się jednak uparł.
- W 1980 roku, po trzecim rajdzie szlakiem Samodzielnej Brygady Kawalerii, pytali mnie dziennikarze, co zmierzam dalej robić. Odparłem, że samotny rajd na 40-lecie bitwy pod Monte Cassino. Musiałem to zrobić.
Namówił kolegę Adam Brykajło, żeby z nim jechał małym fiatem, do którego kupili przyczepę na ekwipunek i paszę. Klacz Kameę użyczył Tadeusz Tchórz. Uczestniczką wyprawy została też studentka Anna Bizukojć, która znała angielski, niemiecki i włoski. We troje napisali projekt rajdu i wysłali do Ministerstwa Sportu, którym wtedy kierował Aleksander Kwaśniewski.
- 8 maja wyjechaliśmy z Chełma, 18 maja - w rocznicę zdobycia Monte Cassino - mieliśmy ruszyć z Krakowa. Harcerze mnie żegnają przy grobie nieznanego żołnierza, 32 montecassinczyków, delegacja z Chełma, kluby jeździeckie. Prasa pisze, a ja nie mogę opuścić kraju, bo wciąż nie mam paszportu. Zrobiła się zadyma. Powiedziałem ubecji, że skoro tak, to opowiem wszystko Radiu Wolna Europa. Poskutkowało, pozwolenie dał w końcu Kwaśniewski, ale dwa miesiące musieliśmy jeszcze czekać w kolejce do włoskiej ambasady po wizy. Dopiero 18 lipca udało się przekroczyć granicę, a wtedy miałem już być w Anconie na pierwszej uroczystości.
Wyprawę sprzed 37 lat pamięta, jakby dopiero się skończyła. Daty, przygody, anegdoty, przejechane kilometry, ludzi, których po drodze spotykał.
W siodle spędził w sumie cztery miesiące - 4,5 tys. km. Trzy dni jechał, dzień odpoczywał. Koń szedł luzem 10-15 km, a 40-60 z Wową na grzbiecie. Stęp, kłus, żadnych galopów. Na całą podróż zdołali zebrać 500 dolarów, co było wtedy w Polsce pokaźną sumą, ale niewielką, by spędzić kilka miesięcy za granicą. Przejechali Czechosłowację i Węgry. Zamiast najkrótszej, ale i najdroższej drogi przez Austrię, wybrali tę do Jugosławii, skąd statkiem przepłynęli do Włoch. Nocowali gdzie popadło - w klubach jeździeckich, stodołach, prywatnych domach. Gospodarze gościli za darmo, dawali jeszcze prowiant na dalszą podróż. - Zabrałem z Polski worek owsa dla konia, a przywiozłem trzy z powrotem - śmieje się Wowa.
Największe emocje dopadły go, kiedy dotarli do celu. - Mało nie zemdlałem z wrażenia, jak zobaczyłem tablicę, a na niej napis „Cassino” - wyznaje. Rano 1 września wyruszył z klaczą Kameą na wzgórze. Szedł z przodu w mundurze, koń za nim. I tak przez dwie godziny wędrowali w upale pośród grobów polskich żołnierzy. Na zdjęciu widać, jak salutuje przed rzędami mogił, a zwierzę stoi nie trzymane i pochyla głowę. Do siodła przypięta była biało-czerwona flaga.
W tym czasie odbywała się światowy zjazd uczestników walk o Monte Cassino. Włoscy organizatorzy - pod wrażeniem wyczynu „cavaliere polacco”, o którym rozpisywała się miejscowa prasa - poprosili Wowę, by konno poprowadził defiladę pojazdów wojskowych. Zgodził się, ale postawił dwa warunki: musieli przedłużyć trzydniową wizę jego ekipie i załatwić noclegi z wyżywieniem. Tak też się stało.
- Gdyby mnie ktoś zapytał podczas tej defilady, jak się nazywam, to bym nie wiedział, tak byłem wzruszony - wspomina.
Na Monte Cassino wracał konno jeszcze dwukrotnie - w 50. i 60. rocznicę bitwy. Ostatni raz pojechał w 2004 r. z żoną i synem - Włodzimierzem. W podróż zabrał ogiera Tornado - syna Kamei. Tym razem jednak konia zapakował na przyczepę. W siodle pokonał „tylko” ostatnie 300 km. Rekordową trasę przebył konno 15 lat wcześniej, jadąc 5,5 tys. km szlakiem I Brygady Pancernej gen. Stanisława Maczka - od Jordanowa po Normandię.
Aktor w kulbace
Mundur na włoską wyprawę dostał od Henryka Giżyckiego, dyrektora Teatru Ludowego w Nowej Hucie. 11 lat wcześniej aktor Ryszard Filipski zagrał w nim tytułowego bohatera filmu „Hubal”. Dramat wojenny wszedł na ekrany w 1973 r., nie brakowało w nim scen konnych. Filipski-Hubal od razu stał się idolem Brodeckiego („wiedziałem, że jest komuchem, ale po tym filmie czyściłbym mu buty”). Mundur trafił do Teatru Ludowego, którym kierował odtwórca głównej roli.
Wowa od wczesnej młodości fascynował się teatrem i filmem. Scena to, jak powtarza, jego druga wielka pasja - obok koni. Trudno mu obie rozdzielić. Już w podstawówce występował konno podczas szkolnych żakinad. Później grał w amatorskich grupach teatralnych. Ukończył też studium teatralne w Gardzienicach.
Z czasem pojawiły się filmowe role. Do pierwszej zgłosił się sam jako siedmiolatek. Akurat był na wakacjach w Krakowie. - Mieliśmy kolonię w jednostce wojskowej na Woli Justowskiej. Przyszli filmowcy i mówią, że potrzebują dzieci, bo kręcą coś o Cyganach. Pytają, kto się nie boi koni. Od razu się zgłosiłem! W nagrodę zawieźli nas później do Nowej Huty, gdzie właśnie budowali bloki wokół placu Centralnego.
Poważniejsze zadanie aktorskie dostał w 1965 r. Wtedy też zapuścił brodę, która stała się jego nieodłącznym atrybutem.
- Joanna Wierzbicka kręciła film przyrodniczy „Tramp”. Grałem w lasach nadbużańskich chłopaka, który podpatruje zwierzęta. Operator Janusz Całka miał taką piękną brodę, że też postanowiłem zapuścić i tak już zostało - mówi. Bujny, męski zarost i długie włosy na głowie sprawiały, że mylono go z Czesławem Niemenem. Jemu znacznie bliżej jednak było do Henryka Dobrzańskiego „Hubala”, majora kawalerii Wojska Polskiego i znakomitego jeźdźca, który nie złożył broni po klęsce wrześniowej, lecz walczył aż do śmierci 30 kwietnia 1940 r. Brodecki zna na pamięć dzieje hubalczyków. Kiedy w połowie latach 70. przeniósł się do Kielc, założył z innymi pasjonatami klub jeździecki im. majora Hubala i organizował rajdy szlakiem jego walk na Ziemi Świętokrzyskiej. Tam też zaczął zakładać mundur przedwojennego kawalerzysty na różne widowiska, uroczystości i konne wyprawy, w tym kolejne samotne rajdy.
Do Kielc ściągnął go wspomniany Henryk Giżycki, aktor Starego Teatru w Krakowie, który w 1975 r. objął dyrekcję tamtejszej sceny. Znali się z teatralnych przeglądów. Brodecki występował w spektaklach Teatru Ziemi Chełmskiej, słynął też z niezwykłych projektów, nie tylko konnych. Na obchody 500-lecia urodzin Mikołaja Kopernika zbudował z przyjaciółmi tratwę, na której wystawiali spektakl płynąc Wisłą do Torunia.
Parę lat później Giżycki został dyrektorem Teatru Ludowego w Nowej Hucie. Ściągnął też Brodeckiego, który na początku 1980 r. zamieszkał w Krakowie. Aktor-kawalerzysta pożegnał się z nowohucką sceną dopiero kilka lat temu, pracując przed emeryturą jako kierownik organizacji widowni i promocji.
„Crimen”, „Kanclerz”, „Sława i chwała” to niektóre z kilkunastu filmów i seriali, gdzie można zobaczyć jego charakterystyczną postać. Szkolił aktorów w jeździe na koniu, a kiedy trzeba było - zastępował kaskaderów. W filmie „Wszyscy i nikt” strzelał z karabinu maszynowego podczas galopu, nie trzymając wodzy. Największego poświęcenia wymagała jednak od niego rola Tadeusza Kościuszki, której podjął się podczas inscenizacji na Rynku Głównym w Krakowie. Jak wiadomo, naczelnik powstania z 1794 r. nie nosił brody, więc i Wowa musiał pozbyć się zarostu. - Wyglądałem jak kretyn - ocenia.
Jedną z ostatnich produkcji, w których się pokazał na ekranie, jest „Ogniem i mieczem” Jerzego Hoffmana. Wcielił się w postać pisarza Bohdana Chmielnickiego. - Mieliśmy razem galopować w czasie bitew, ale Bohdan Stupka, który grał Chmielnickiego, bał się koni jak ognia, ledwo zdołaliśmy nagrać przemarsz. Powtarzałem mu ciągle, nie patrz pod konia, tylko daleko przed siebie, nie patrz pod konia… - zdradza.
Jeździec pamięci
Krakowianie znają Wowę jako „jeźdźca pamięci” - ułana, który każdego roku w święta narodowe przemierza konno ulice. Robił to samotnie już w latach 80. XX wieku, także 17 września - w rocznicę napaści sowietów na Polskę. W latach 90. dołączyli do niego historyczni rekonstruktorzy, miłośnicy dawnej kawalerii. 11 listopada podczas kolejnych rocznic odzyskania niepodległości jechał na czele Krakowskiego Szwadronu Ułanów im. Józefa Piłsudskiego, którego jest honorowym dowódcą. Tę tradycję przerwała dopiero pandemia, ale liczy, że powróci do niej w przyszłym roku. - Dopóki trzymam się w siodle, będę prowadził ułanów w Krakowie - zapowiada twardo. Ma 79 lat i niespożytą energię. Ciągle gdzieś wyjeżdża, spotkania w szkołach i domach kultury, patriotyczne i kulturalne imprezy - zawsze występuje w ułańskim mundurze. W dowód zasług otrzymał honorowy awans z majora na podpułkownika. Codziennie stara się odwiedzać Krakowski Klub Jazdy Konnej, którego jest wiceprezesem. Karmi, czyści zwierzęta, dogląda stajnię, sadzi żywopłot. Raz w tygodniu lubi rekreacyjnie pogalopować.
- Jeżdżę na 20-letniej Aravelli, która niedawno została zaźrebiona i w maju przyszłego roku powinna mieć małe. To wnuczka Kamei. Kiedy z daleka krzyknę jej imię, stawia łeb do góry i idzie w moją stronę, a wszystkie konie za nią - opowiada. I dodaje: - Z końskiego grzbietu widać więcej świata. Z końmi rozmawiam, śnią mi się po nocach. Dzięki nim zrobiłem karierę.