W najnowszej powieści Wojciech Chmielarz pisze nie tylko o zbrodni, ale też o polskiej szkole i rodzinie. I choć deklaruje, że dla niego w kryminale najważniejsza jest historia, jego „Rana” zawiera diagnozy, których nie powstydziliby się socjolodzy i publicyści.
Na początek pytanie przydługie, ale istotne. Dobrze?
Dobrze.
Na początku lat 80. Ewa zakatowała swojego pasierba. Za zgubioną sznurówkę biła dziecko konsekwentnie, przez cały dzień, aż w wyniku obrażeń zmarło. Została skazana na 15 lat więzienia, odbyła karę. Kiedy wyrok uległ zatarciu, zatrudniła się jako nauczycielka, była też ekspertką w Ministerstwie Edukacji. Nikt nie pamiętał o sprawie do czasu, gdy Mariusz Szczygieł nie opisał jej losów w głośnym reportażu. I teraz pytanie: czy Ewa to twoja Klementyna z „Rany”?
Nie do końca, bo różnic między prawdą a opisaną w książce historią jest sporo, ale nie ma co ukrywać, że ta sprawa była jedną z głównych inspiracji. Zwróciła moją uwagę na problem zabójstw dzieci, co zresztą nie jest w Polsce tak rzadkim przestępstwem, jak mogłoby się wydawać. Rocznie popełnianych jest kilkanaście takich zbrodni, a sprawcami zwykle są najbliżsi ofiary: krewni, przyjaciele rodziców i sami rodzice.
Sprawa Ewy wypłynęła w 2013 roku. Długo czekałeś z książką.
Literaturze źle robi pośpiech. Pracowałem nad innymi książkami, a temat dojrzewał. Teraz też nie planowałem kryminału o przemocy wobec dzieci. Miał być o polskiej szkole i patologiach systemu edukacji. A wyszło jak wyszło.
W „Żmijowisku” pisałeś o zaginięciu nastolatki. Męczą cię te dzieci ofiary?
Zawsze byłem świadomy, że w wielu rodzinach dzieciom dzieje się krzywda, ale kiedy zostałem ojcem, wszystko zyskało dodatkowy, osobisty rys.
To znaczy?
Kryminały są moimi prywatnymi egzorcyzmami. Pisząc, przywołuję w głowie lęki i zmieniam w literaturę, by wyrzucić je z siebie. Odkąd zostałem ojcem, męczy mnie obawa o to, co sam mogę zepsuć w procesie wychowania. Biorę więc na warsztat prawdziwe historie kryminalne i rozkładam je na czynniki pierwsze. Staram się wejść w skórę sprawców i znaleźć odpowiedź na pytanie: co działo się w ich głowach? W którym momencie rola rodzica wymknęła się spod kontroli? Dlaczego myśleli, że np. bijąc dziecko robią dobrze?
Ok.70 proc. Polaków uważa, że „są sytuacje, kiedy dziecku trzeba dać klapsa” .
Liczba robi wrażenie. Tym większe, gdy przypomnimy sobie wypowiedzi rzecznika praw dziecka, który z estymą wspomina, jak ojciec dawał mu klapsa, albo słowa posła Cymańskiego, który mówił, że zmieniając dziecku pieluchę, wymierzył mu klapsa. Kiedy słyszę takie historie, mam wrażenie, że w naszym kraju w kwestii oceny przemocy panują jakieś podwójne standardy. Proszę sobie wyobrazić taką sytuację. Gdybym teraz wyszedł na ulicę i spoliczkował jakiegoś faceta, to on - jeśli by mi nie oddał - pewnie wezwałby policję. Dostałbym mandat, może miałbym sprawę w sądzie. Bo bicie ludzi jest karalne, bo nie godzimy się na przemoc. No, chyba że ofiarą jest dziecko, to już inna sprawa, to już sprawa prywatna i element wychowania. I w takiej kategorii dopuszczamy stosowanie przemocy wobec istot, które są od nas kilka razy mniejsze, nie mają szansy się obronić i bezgranicznie nam ufają.
Dopuszczamy, bo co? Bo dziecko inaczej nie zrozumie?
To jedna przyczyna. Drugą są doświadczenia z własnego dzieciństwa i brak społecznego przyzwolenia na krytykowanie rodziny. Większość z nas, przynajmniej raz w ciągu bardzo długiego, 18-letniego procesu wychowania oberwała od mamy czy taty. Czy ten jeden klaps znaczy, że ktoś był złym rodzicem? Nie. Znaczy tyle, stracił nad sobą panowanie i zrobił coś złego. Jednak nam z trudem przychodzi nawet taka krytyka. Mamy w Polsce gigantyczny problem z negatywnym ocenianiem rodziców i rodziny w ogóle. Pielęgnujemy fikcję, według której biologiczni rodzice zawsze wiedzą, co jest dla dziecka najlepsze, a ono musi im być wdzięczne za wychowanie do końca swoich dni.
Dobrze, rozumiem, że można czasem stracić panowanie nad sobą i uderzyć dziecko. A co jeśli, tak jak w opisanej przez ciebie historii, sytuacja się powtarza?
To, co najbardziej mnie boli i co zostało mi w głowie po napisaniu tej książki, to świadomość, że nikt nas nie uczy, jak wychowywać dzieci. Żeby móc prowadzić samochód, trzeba odbyć kurs, wyjeździć swoje na placyku, nauczyć się przepisów i zdać egzamin, co najczęściej nie udaje się za pierwszym razem. Tymczasem, dużo bardziej odpowiedzialna społecznie praca, jaką jest wychowanie dzieci, nie wymaga żadnych potwierdzonych kompetencji. Nie chcę brzmieć jak osoba, która domaga się wprowadzenia egzaminów na rodzica, ale już darmowy, obowiązkowy kurs pedagogiki dla beneficjentów 500 plus wydaje mi się być całkiem dobrym pomysłem. Można by się na nim dowiedzieć np., jak wygląda cykl rozwojowy dziecka, jak postrzega świat dwu-, cztero-, a jak sześciolatek i czego można od niego wymagać. Albo tego, że jeśli dziecko przeklina, czy całymi dniami wpatruje się w tablet, to pewnie nie wpadło na to samo, tylko podpatrzyło takie zachowania u dorosłych.
Rodzinę rozebraliśmy na czynniki pierwsze. Weźmy się teraz za szkołę, która w „Ranie” nie jest zbyt przyjemnym miejscem. To miał być komentarz do reformy edukacji?
Szkoła opisana w książce jest specyficzna: to prywatna placówka, a te mają inne problemy niż szkoły publiczne: przepychanie uczniów z klasy do klasy, bo „rodzic płaci i wymaga”, mobbing, gigantyczna rotacja nauczycieli… Co do publicznych, to mam na ich temat bardzo klarowne zdanie: jest tragicznie, a będzie jeszcze gorzej. W tej chwili w Warszawie 30-letni pedagog to jest młody pedagog. Mediana wieku nauczycieli wynosi 50 lat, co oznacza, że za kilka lat nie będzie komu uczyć naszych dzieci. Wiesz, co jest najczęstszym tematem rozmów w pokoju nauczycielskim?
Jak zmienić zawód?
Albo kiedy zmienić zawód. Dla mnie strajk nauczycieli był ostatnią nadzieją na przynajmniej częściowe rozwiązanie problemów w oświacie. Tysiąc złotych, którego domagali się strajkujący, mógł sprawić, że ten zawód znów stanie się atrakcyjny, dać chwilę oddechu. Mógł kupić czas na przeprowadzenie sensownej reformy tego zawodu, zamiast majstrowania po omacku i robienia z młodych ludzi ofiar politycznych eksperymentów.
Od szkoły zwykło się oczekiwać, że wesprze rodziców w wychowaniu. Polski nauczyciel ma na to czas i warunki?
Wizja, w której nauczyciele wychowują dzieci, to jest jakaś mrzonka. Nawet przy najlepszych chęciach, nawet gdy w klasie jest tylko dwadzieścia kilka osób, każda z nich widzi swoją wychowawczynię maksymalnie przez godzinę dziennie. Jeśli w takim czasie nauczycielowi jakimś cudem uda się zauważyć, że młody człowiek ma problemy, do kogo ma to zgłosić? Albo z powrotem do rodziców, albo do psychologa.
O ile w tej szkole jest psycholog.
I tu dochodzimy do kolejnej kwestii, jaką jest pomoc psychologiczna dla nieletnich. To już nie jest problem. To jest - z całym szacunkiem dla specjalistów, którzy urabiają się po łokcie - zimny trup. W Warszawie, w stolicy 40-milionowego kraju, jest tylko jeden oddział psychiatrii dziecięcej, na który przyjmuje się nagłe przypadki. W Gdańsku dziewczynkę z braku innego miejsca przyjęto na oddział dla dorosłych, gdzie padła ofiarą gwałtu. Czasem mam wrażenie, że państwo w stosunku do młodych ludzi wywiesiło białą flagę i po prostu ma ich gdzieś.
Podsumujmy: zły stan edukacji, opieki psychiatrycznej, przemoc wobec dzieci. Lista publicystycznych tematów, z których ty robisz kryminał. Literatura gatunkowa to dobre medium do rozpracowywania społecznych bolączek?
Po wszystkim, co powiedzieliśmy, może to zabrzmieć dziwnie, ale ważne problemy podczas pisania niewiele mnie obchodzą. Ja chcę przede wszystkim stworzyć dobrą historię, w której czytelnik będzie mógł się zatopić. Jeśli przy okazji uda mi się powiedzieć coś mądrego o świecie - super, jeśli nie - trudno. Nie mam zamiaru wpaść w pułapkę, jak Skandynawowie, którym wydawało się, że jeśli będą pisać źle o Szwecji czy Norwegii, to wystarczy. Niestety, nie wystarczy. Bez historii, bez zagadki nie ma kryminału, zostają tylko jakieś smęty. Kryminały czytamy po to, żeby dowiedzieć się, kto zabił.
I żeby sprawiedliwość zwyciężyła.
To już różnie bywa.