Wojciech Młynarski już jako dziecko "opowiadał wiersze". Wywiad z Barbarą Ahrens-Młynarską, siostrą poety i satyryka W. Młynarskiego.
"Jeżeli chciał mi coś ważnego powiedzieć, to pisał do mnie wiersze" - mówi Barbara Ahrens-Młynarska, siostra Wojciecha Młynarskiego.
Jakie było dzieciństwo pani i brata Wojtka?
Spędziliśmy je w domu naszej babuni Zdziechowskiej. W domu, który sama zbudowała, a który jako żywo przypominał jej dom rodzinny na Kurpiach. Był on odpowiedzią na jej tęsknoty i tym wszystkim, czym babunia żyła. A żyła rodziną. Dla niej najważniejsze było to, żeby nikomu z nas nic się nie stało. Dziaduś Tadeusz Zdziechowski zastępował mnie i Wojtkowi ojca. Bo nasz tata zmarł, kiedy ja miałam rok, a Wojtek niecałe trzy latka. Kiedy rozmawialiśmy o ojcu, brat mówił, że pamięta tylko jakiś jego cień. Nic więcej. Ojciec już wtedy bardzo chorował, miał zaawansowaną gruźlicę. Była wojna, brakowało leków i choroba kosiła... Ale o ojcu opowiadała mi ciocia Nela, żona Artura Rubinsteina, bardzo bliska kuzynka taty, z którą byłam zaprzyjaźniona. Z Rubinsteinami spędzałam wakacje w ich hiszpańskim domu w Marbelli. I cioci Neli zawsze powtarzałam: - Ciociu wiem, że wiele osób oczekuje od ciebie tego, żebyś pomagała bardzo zubożonej po wojnie w kraju rodzinie. Ale ja takiej pomocy nie potrzebuję. Oczekuję tylko jednego - opowiedz mi o naszej rodzinie.
Jaka była Nela Rubinstein?
Była jedną z ostatnich wielkich dam. Ona tej damy nie grała. Ona nią była. Pamiętam, że rano, po śniadaniu zakładałyśmy kapelusze. Bo ciocia Nela uważała, że kobieta bez kapelusza jest nieubrana. Nawet do ogrodowej sukni, kiedy szłyśmy pracować w warzywniku, musiało być nakrycie głowy. U niej był taki sam dom jak u mojej babuni. Tęsknię przez całe życie za takim domem, w którym jest ład rodzinny, moralny, z odpowiedzialnością za to, co się robi i mówi. Z przekonaniem, że nigdy ludzi nie wolno krzywdzić, tylko trzeba starać się ich zrozumieć.
Pani i brat Wojtek, rodzeństwo z artystyczną duszą i z pewnym artystycznym ego... Łatwo nie było.
Z pewnym? Wojtek miał ogromne ego. Kiedy byliśmy mali, to już się mówiło o tym, że Wojtek... opowiada wiersze. Nie umiał jeszcze czytać i pisać.
Ale rymował?
Jest takie wspomnienie z dzieciństwa. Wojtek ma niecałe pięć lat, stoi w swoim łóżeczku i patrzy na obrazek wiszący nad nim w naszym dziecinnym pokoju. Na tym obrazku był pastuszek z fujarką śpiący pod lipą. Było też słońce, mały staw i kaczuszki. Wojtek zaczął wodzić paluszkiem po tym obrazku, mówiąc: „Obudź się pastuszku, już słońce wysoko, a ul na skrzypeczkach już gra, przez liście przenika ulowa muzyka, kaczuszki tam kwaczą kwa kwa”.
Nieprawdopodobne.
Mama słysząc to, spytała A skąd ty, synku, taki ładny wierszyk znasz? - A tak sobie mówię - odparł. I z tego „a tak sobie mówię” powstawały potem inne wierszyki. Mama je zapisywała w zeszycie. Niestety, zeszyt zaginął. Ale kilka wierszy Wojtka zachowało się w naszej pamięci. Ja też potem odzyskiwałam twórczość brata, rozdawaną przez lata w rodzinie. Część archiwów, które powierzyła mi rodzina cioci Neli Rubinstein, oddałam do Muzeum Literatury.
Wojciech Młynarski w dzieciństwie był, można powiedzieć, błogosławiony między niewiastami.
Najważniejszą kobietą w rodzinie była babunia Cecylia. To ona dom trzymała w ryzach. Zawsze nam powtarzała: - Dzieci, wy nie musicie mnie kochać. Ale musicie mnie szanować. Była też nasza mama, ciotki, cztery kuzynki i ja. Dom w Komorowie odgradzał nas od świata. U nas był jeszcze XIX wiek i rządy silnej ręki babci Cecylii, a za furtką, na zewnątrz, szalał stalinizm i represje. To nas szczęśliwie wtedy nie dotyczyło. W Komorowie Wojtek pisał wiersze. Piękne. Miał osiem lat, kiedy napisał wiersz „Do mamusi”. „Dziękuje ci mamo, dziękuję za noce nieprzespane. Za trud i żal. Za to, co w twym sercu pogłębiło ranę boleści. Dziękuję ci mamo. Dziękuję za prace, którą tyś przygnieciona. Czymże ci zapłacę? Więc zdjąć chciałbym ten ciężar najmilsza mateńko. Chciałbym by Bóg nad tobą zmiłowania ręką krzyż nakreślił... mateńko”.
Mama była dla niego najważniejszą kobietą?
Najważniejszą, bo babunia była surowa i starała się go odgradzać od zgrai okolicznych chłopaków. Wyszukiwała mu więc różne zajęcia. Pamiętam, że Wojtek miał za zadanie gracowanie alejek w ogródku. My z kolei musiałyśmy pielić grządki. I kiedy trzeba było gracować, to Wojtka dziwnym trafem nigdy nie było. Babcia za karę zamykała go w pokoju, kładła mu na kolana „Pana Tadeusza” i kazała nauczyć się jakiegoś fragmentu.
Uczył się?
A jakże! Jeszcze musiał to recytować podczas niedzielnych występów w naszym domu. Bo babunia uwielbiała domowe teatry i koncerty. Przez nasz dom przewinęło się wielu artystów m.in. wielka aktorka Elżbieta Barszczewska, młodziutki Wiesław Michnikowski, a także liczne grono muzyków, ponieważ najstarsza siostra mojej matki, profesor Maria Kaczurbina była wybitną kompozytorką piosenek dla dzieci.
Teraz rozumiem, że byliście z bratem skazani na sztukę.
To prawda. Ja przez pewien czas byłam „cudownym dzieckiem radia”. Nagrywałam piosenki i audycje z aktorami, m.in. z Janem Świderskim, Ireną Kwiatkowską. I proszę sobie wyobrazić, że Wojtek mi tego trochę zazdrościł. W moim pierwszym pamiętniku narysował mnie, stojącą przed mikrofonem i napisał: „Basiu, gdy wyjeżdżasz nagrywać audycje, by podtrzymać rodu muzyczną tradycję, mówisz do mnie na pociechę - niedługo wrócimy. Z tego wniosek? Tęsknisz za mną, choć się pokłócimy. Nam z Wojtkiem trudno się rozmawiało. Byliśmy zbyt do siebie podobni. Ale jeżeli chciał mi coś ważnego powiedzieć, to pisał do mnie wiersze. Szczególnie wtedy, kiedy już zamieszkałam w Szwajcarii. Jego listy pisane odręcznie też oddam do Muzeum Literatury.
Kiedy Wojciech Młynarski przyjeżdżał do pani, do Szwajcarii, stawał się zupełnie innym Wojtkiem.
Był wtedy Wojtkiem, który chciał mi poświęcić czas. W Polsce nigdy tego czasu dla mnie nie miał. A w Szwajcarii byliśmy właściwie nierozłączni. Jakby próbował nadrobić. Chociaż nigdy nie powiedział mi spontanicznie: - Ach siostro, kocham cię. Nigdy. Natomiast na moje 70 urodziny przyjechał z wierszem dla mnie, mówiąc: - Przeczytaj to sama, bo ja nie dam sobie rady z czytaniem na głos. Tu jest za dużo emocji. Ja ten wiersz już wiele razy czytałam i za każdym razem oblewałam go łzami. Bo nie zdawałam sobie sprawy, że on był tak uważnym obserwatorem mojego życia. I wiedział, co się we mnie naprawdę dzieje.
Wiersz jest długi i bardzo osobisty.
Ale kończy go krótki poradnik okolicznościowy: „Gdy ci życie się kiełbasi, pędź do Basi. Gdy się los jak kot nie łasi, pędź do Basi. Gdy chcesz w życiu nabrać wiary, porzuć gusła, porzuć czary, tylko zgłaszaj się mój stary do Barbary. Tak się Basiu myśl ma splata. Te życzenia weź od brata. Wojtek”.
Czy pan Wojciech czuł się artystą i człowiekiem docenianym?
On był ciągle głodny uczuć. I wszędzie gdzie się pojawiał, musiał być najważniejszy. Chciał zwracać na siebie uwagę i utrzymywać ją za wszelką cenę, nawet podczas spotkań rodzinnych. Ja, ja, ja...to był Wojtek. Ale to być może wynikało z jego kompleksów. Po pierwsze przez brak ojca, nad czym bardzo cierpiał. Mam wiersze, które on pisał do taty. Są wstrząsające. Czuć w nich cierpienie. Myślę, że powodem było też to, że widział naszą matkę bardzo nieszczęśliwą. Jej historia to zresztą gotowy scenariusz na wyciskacz łez. Poza tym, Wojtek został w dzieciństwie dotknięty jeszcze jedną przypadłością, był lunatykiem. Kiedy zbliżała się pełnia księżyca wszystko szczelnie zamykano, żeby nie mógł wyjść poza dom. Babunia, która późno kładła się spać, często widywała Wojtka wędrującego w śnie lunatycznym po domu. Nie wolno go było wybudzać. Potem z tego wyrósł.
Nadwrażliwość w nim była wielka.
Pamiętam Wojtka w dzieciństwie rzewnie i rozpaczliwie płaczącego. Ale kiedy odchodził z tego świata, strasznie cierpiąc, odchodził bez słowa skargi. A chory był bardzo. Nie da się opisać jego cierpień.
Pani była przy nim, kiedy odchodził.
Byłam na miesiąc przed Jego śmiercią. Siedziałam przy nim. Wojtek bał się śmierci. Wiem od jego opiekunki, że często wołał ją w nocy, prosząc, żeby go nie opuszczała. Żeby przy nim posiedziała, bo on się boi.
Tęskni pani za bratem?
Bardzo.
Obraz, który się pojawia na wspomnienie o nim?
Wspomnienia są różne. Mojemu bratu zawdzięczam pięciocentymetrowy szew z tyłu na głowie. Kiedy byliśmy maluchami, Wojtek zbudował piramidę z pudeł i krzeseł, mówiąc, że to nasz statek. Posadził mnie na szczycie, przekonując, że jestem kapitanem i mam patrzeć na morze.A potem potrząsnął tym „statkiem” razem ze mną. On nie chciał mojej rozbitej głowy, ale pamiątka została. Jako czterolatka „zawdzięczałam” mojemu bratu dwa wybite zęby, które nie chciały urosnąć przez następne trzy lata. Dlatego za mną wołano szczerbata baba. To wspomnienia z dzieciństwa. W latach studenckich byliśmy zgranymi tancerzami. Trenowaliśmy rock and rolla w domu. Te wspaniałe wspomnienia dopełnia też nasz wspólny czas w klubie Hybrydy.
Ale potem już tak radośnie nie było. Choroba dwubiegunowa Wojciecha Młynarskiego długo nie była rozpoznawana.
Och, proszę pani, to rozdział tragiczny, który dotknął nas wszystkich. Zanim się tej jego choroby nauczyliśmy, trwało to lata. Kiedy zaczynał się u niego okres manii, to widzieliśmy zupełnie innego Wojtka. Ja się go wtedy strasznie bałam. Moja biedna matka zachorowała przez to na serce. Błagała go, żeby się leczył. Ale Wojtek nie chciał.
Mania była gorsza niż depresja?
Tak. Ściąganie go siłą z manii i namawianie do leczenia było trudne. On nocami nie spał. Nie chciał brać środków, bo wówczas przestawał pisać. Potem wszystko wracało do normy. Ale ten strach, że przestanie pisać, wywoływał w nim opór przed leczeniem. W okresie manijnym pisał jednak fantastyczne rzeczy. Ale tak po ludzku był wtedy nie do zniesienia. Rozumiem jego żonę i dzieci. Nie rozróżniał w chorobie dnia i nocy. Jeżeli on nie spał, to chciał, żeby inni też nie spali. Dzwonił do mnie do Szwajcarii w środku nocy i mówił: - Basia, ty jesteś moja siostra. Jak ja nie śpię, to ty też nie powinnaś. Przecież nie zostawisz brata samego. Jak mogłam go zostawić? Rozmawialiśmy długo przez telefon. Ale po każdej takiej nocy byłam nie do życia. Ja to... głupstwo, ale on uciekał do naszej mamy i tam robił jej z życia piekło. A mama zawsze wtedy mówiła: Basieńko, pamiętaj o jednym, to jest nasze chore dziecko. To jest nasz chory chłopiec. On ją na swój sposób uwielbiał i na swój sposób katował psychicznie. Ale potem zrozumiał tę chorobę dzięki jednemu, mądremu lekarzowi, który mu wytłumaczył, że można poprowadzić swoje życie tak, że dzięki lekom mózg się wyciszy, a po ich redukcji będzie mógł pisać.
Każdy geniusz ma w sobie odrobinę szaleństwa, jak mówią.
On rzeczywiście był genialny, dotknięty palcem bożym.
Wojciech Młynarski był częstym gościem w Klubie Miłośników Żywego Słowa, który pani do dziś prowadzi w Szwajcarii.
Chętnie przyjeżdżał, bo tam ludzie nosili go na rękach. Ale nie tylko on był gościem. Przyjeżdżali i przyjeżdżają do nas artyści z Polski, z tej najwyższej półki. W latach 80. kiedy było nam ciężko i znikąd nie było dotacji, sami składaliśmy się na to, żeby klub mógł żyć. Ale artyści z Polski często u nas występowali wtedy bez honorarium. Przyjeżdżali, żeby odetchnąć powietrzem wolnego świata. Przez 33 lata w moim klubie byli wszyscy, którzy w Polsce coś znaczyli i znaczą. A jak powiedział Jerzy Sosnowski: - Jeżeli kogoś nie było, to znaczy, że nie istniał.
Ten klub to jest pani eliksir młodości?
Tak, dzięki temu moje szare komórki są dotlenione. Ja mogę mieć przypadłości innego rodzaju. Ale proszę pani, jaki samochód jeździ w tak sędziwym wieku, w jakim ja jestem? Bo wie pani, starość to wybór. Sędziwość to data urodzenia. A ja nie czuję się stara. I pewnie nigdy stara nie będę. Nadal potrafię się zachwycać światem.