Wojciech Smarzowski: Niech „Wołyń” przez nikogo nie będzie zawłaszczony
Z Wojciechem Smarzowskim, scenarzystą i reżyserem filmu „Wołyń” o rzezi wołyńskiej w latach 40., twórcą m.in. „Pod Mocnym Aniołem”, „Róży”, „Wesela”, „Drogówki”, rozmawia Małgorzata Matuszewska.
Małgorzata Matuszewska: „Wołyń” dla mnie nie do końca jest filmem o historycznych rzeziach, ale opowieścią o nienawiści. I o tym, co może się zdarzyć każdego dnia, bo w ogóle się nie uczymy, patrząc na historię. Po co Pan nakręcił ten film?
Wojciech Smarzowski: Dobrze, że pani to powiedziała. Może skończymy rozmowę, bo dla mnie „Wołyń” jest o tym samym. I mam te same obawy, że nie wyciągamy wniosków z historii, ona się cały czas powtarza. Po co zrobiłem film? Nie chcę, żeby to zabrzmiało górnolotnie, ale zrobiłem go po to, by wymordowanym na Kresach Polakom przywrócić pamięć. To jeden z powodów. Poznając historię rzezi na Kresach nie mogłem zrozumieć ogromu okrucieństwa. Jestem w stanie zrozumieć, że ktoś kogoś zastrasza, zabija, ale nie mogłem pojąć tak strasznego bestialstwa. I tak zacząłem tę historię. A skończyłem na pytaniu: jak żyć po końcu świata?
To znaczy?
Jak ci, którzy byli świadkami tych wydarzeń i widzieli okrucieństwo morderstw, mogą sobie poradzić z życiem po tych wydarzeniach. Tę drogę przeszedłem przez cztery lata, bo zacząłem myśleć o tym filmie w 2012 roku, jeszcze przed Majdanem i zanim świat skręcił w prawą stronę.
To też film o wciąż zagrażających nam nacjonalizmach.
Przede wszystkim o tym. Najgorsze, co mogłoby się wydarzyć - to, że ktoś odbierze film wprost, że „Ukraińcy są źli”. A „Wołyń” jest o tym, do czego może doprowadzić skrajny nacjonalizm i o tym, do czego zdolny jest człowiek, jeśli się go wyposaży w obłędną ideologię religijną, bądź polityczną, i da przyzwolenie na zabijanie. To także film o bliskości tamtego świata z tym spod naszych bloków, pod którymi wysportowani chłopcy robią zadymy, machając flagami i symbolami. Historia lubi się powtarzać, więc musimy być czujni.
Jak być czujnym?
Nie można dawać przyzwolenia na to, co się dzieje. Trzeba protestować, bronić bitego za to, że mówi po niemiecku, albo za to, że inaczej wygląda.
W „Wołyniu” pokazał Pan też drugą stronę wydarzeń i zabijających Polaków.
Zależy mi na tym, żeby nie robić filmów biało-czarnych. Na etapie scenariusza wszystko sprowadzało się do wyważenia proporcji. Wyważyłem je uczciwie, oczywiście z mojego polskiego punktu widzenia.
Ukraiński jest wciąż inny?
Ogólnie mówiąc różnice sprowadzają się do dwóch rzeczy: Ukraińcy wrzucają tamte, pełne okrucieństwa mordy w szeroki kontekst - od Petlury do wczesnej komuny - czyli rozmywają okres, o którym opowiada mój film. Po drugie stawiają znak równości między ilością ofiar po stronie polskiej i po stronie ukraińskiej, a także stawiają znak równości pomiędzy napadem i rzezią a obroną i zemstą. Niby historycy od lat o tym dyskutują, niby badają jakieś dowody, ale mam wrażenie, że strona ukraińska symuluje działania. Nie pomaga fakt, że Ukraińcy budują swoją tożsamość narodową i historyczną na faszyzującej organizacji.
Historia będzie kiedyś pokazana prawdziwie?
Widzowie oglądając film, na pewno dostaną sporo emocji. Ale kiedy te emocje opadną, warto spróbować na nowo zderzyć się z dowodami, dokonać odpowiednich ekshumacji. Być może kiedyś, po latach, prawda o tych wydarzeniach trafi do podręczników szkolnych w Polsce i na Ukrainie. Nie mam wątpliwości i chyba nikt ich nie ma, że potrzebujemy dobrych relacji z Ukraińcami i odwrotnie. Ale nie można budować pojednania na zakłamywaniu prawdy.
Ma Pan obawy co do interpretacji filmu?
Wciąż słyszę, że rosyjska propaganda zmanipuluje i wykorzysta ten film.
Niewątpliwie, ale nie ma Pan na to wpływu.
Ale gdybyśmy tego filmu nie nakręcili, to być może rosyjska propaganda wykorzystałaby fakt, że on nie powstał. Mam inną obawę: część widzów, która szuka tylko pretekstu do zrobienia dymu, znajdzie go. To może być film, rocznica, mecz międzypaństwowy, cokolwiek. Tak jest zbudowany świat. Wierzę, że takich widzów będzie mało, albo wcale, ale rozmawiam z różnymi mediami. Tymi ultraprawicowymi także.
Gdzie zaczyna się nienawiść? W człowieku, we mnie?
Czasem dziennikarze próbują mnie ukierunkować, że dzikość idzie ze Wschodu. A to nieprawda. Idzie z człowieka. Na całym świecie wydarzały się i niestety wciąż wydarzają okropne historie. Nie umiemy wyciągać wniosków.
Powiedział Pan, że historycy okopali się na swoich pozycjach. Dziś jest taka tendencja: wszyscy są okopani, zmiana poglądu i stosunku do sprawy jest bardzo trudnym procesem.
Kiedy robiłem ten film, pomyślałem, że my, pokrzywdzona strona polska, chcielibyśmy, żeby Ukraińcy spojrzeli na swoją historię z boku, żeby złapali dystans. Ale czy my sami jesteśmy zdolni na spojrzenie na siebie z dystansu? Chcemy weryfikacji historii przez Ukraińców i uznania przez nich faktów. Ale czy my potrafimy uznać fakty w kontekście naszego zachowania wobec Żydów? Jan Tomasz Gross napisał książkę, minęło 15 lat i dzisiaj znowu coraz częściej słychać, że „kłamie”. Dobrze zaczęty proces został zahamowany. Historia Żołnierzy Wyklętych też ma sporo zakamarków.
Boję się też podziału na prawicę i lewicę, czyli na dobro i zło. Boję się stwierdzenia: „ja” jestem po właściwej stronie, wszystko jedno czy po lewej, czy po prawej.
Niewątpliwym sukcesem projekcji na festiwalu w Gdyni było to, że po raz pierwszy od lat film historyczny nie podzielił Polaków. Lewa i prawa strona uznają, że to prawdziwy film. Nie narodowy, ale nasz - polski. To osiągnięcie. A więc film na razie jest mostem między Polakami a Polakami. Czy będzie mostem pomiędzy Polakami a Ukraińcami - zobaczymy.
Może między ludźmi?
Tak, to byłoby piękne.
Rozmawiał Pan z dziennikarzami ze środowisk ultraprawicowych? Ich Pana głos obchodzi?
Od zawsze bałem się, że „Wołyń” zostanie zawłaszczony przez różnego rodzaju środowiska polityczne. Uciekam od polityki, ale ten temat jest bardzo polityczny. Próbujemy też przygotować projekcję w Kijowie, albo we Lwowie dla ukraińskich środowisk opiniotwórczych.
Zagrania w „Wołyniu” odmawiali Panu ukraińscy aktorzy?
Kilkunastu odmówiło od razu, z powodów ideologicznych. Dwie lub trzy osoby odmówiły dlatego, że poszła plotka, że robimy film za pieniądze rosyjskie. Co nie jest prawdą.
Nie odmówił Wasyl Wasylik, grający Petra, Ukraińca zakochanego w głównej bohaterce.
Tak, aktorów ukraińskich, którzy zagrali, było około trzydziestu. Każdy miał inne powody: jedni mieli kartę Polaka, inni znali historię z przekazów rodzinnych, byli też tacy, którzy pierwszy raz zetknęli się z nią, czytając scenariusz.
To, co dla mnie było ważne, pokazałem im film przed Gdynią i zapytałem każdego z osobna, czy nie czuje się zmanipulowany. Byli porażeni projekcją, każdy miał pęknięte serce i przeżywał to na swój sposób, jednak żaden nie poczuł się zmanipulowany. To jest bardzo ważne, bo wykazali się odwagą. Wiem, że niektórzy z nich są już hejtowani.
Możliwe jest rozszarpanie końmi człowieka na strzępy?
Zygmunt Rumel - oficer Armii Krajowej - został rozszarpany końmi niedaleko wsi Kustycze. Jak to technicznie wygląda? Cieszmy się, że nie wiemy.
Na planie była opieka psychologiczna. Kogo nią objęto? Była potrzebna?
Tak, mieliśmy dużo ról dziecięcych. Opieka była potrzebna na każdym etapie, zależała od wieku i wrażliwości dziecka, do każdego trzeba było podejść indywidualnie. Przed zdjęciami wiedziałem, że najważniejsze i najtrudniejsze będzie przeprowadzenie dzieci przez zło. Najmniejszy aktor miał 10 i 11 dni, bo zdjęcia porodu trwały dwa dni. Byli nastolatkowie, z każdym trzeba inaczej rozmawiać, inaczej przygotować do sceny. Inaczej jest z aktorami dorosłymi, tu można się umówić na efekt, wiemy po co spotykamy się na planie. Dzieci zostały otoczone opieką specjalną, a ponieważ małe dziecko potrzebuje czasem spać, każdy z małych aktorów miał dublera. Obeszło się bez traumy.
Jak Pan to przeżył?
Moje emocje są rozłożone na cztery lata pracy. Było ciężko, kiedy przeczytałem pierwsze relacje, i później, kiedy wszedłem już w zdjęcia. Ale we Wrocławiu, gdzie żyją ludzie pamiętający tamte wydarzenia, nie chcę mówić o własnych emocjach, bo nie sposób przeciwstawić moich emocji reżyserskich emocjom ludzi, którzy żyją z traumą tamtych wydarzeń latami.
Dużo Pan rozmawiał ze Stanisławem Srokowskim, autorem „Nienawiści”, na podstawie której napisał Pan scenariusz?
Tak. Poważna praca nad filmem zaczęła się od spotkania z panem Srokowskim. Przyjechałem do Wrocławia z gotowymi rozwiązaniami dramaturgicznymi, a on mnie wysłał na studia historyczne. Jest bardzo radykalny, dla mnie był pierwszym, bardzo ważnym nauczycielem.
Konsultowałem film z różnymi środowiskami, ale zacząłem od pana Srokowskiego.
Widział już film?
Tak.
Co powiedział?
Dobre rzeczy. Myślę, że Kresowianie najpierw patrzą na wiarygodność przedstawionego świata. Jeśli w niego uwierzą, to dopiero potem pojawiają się emocje związane z akcją. I z własnymi doświadczeniami.
Czemu Pan nie wziął nagrody od prezesa TVP Jacka Kurskiego podczas 41. Festiwalu Filmowego w Gdyni? Mógł ją Pan przeznaczyć na coś dobrego.
Po pierwsze jestem reżyserem, nie lubię być reżyserowany, zwłaszcza przez polityków. Pan Kurski jest prezesem TVP, dobrze wie, że to film „Wołyń” potrzebuje wsparcia, a nie reżyser Smarzowski. Gdybym więc te pieniądze dostał na scenie, od razu bym je przekazał odpowiednim fundacjom kresowym, zajmującym się poszukiwaniem ciał pomordowanych Polaków, ekshumacjami, a także fundacji zajmującej się upamiętnianiem Ukraińców, którzy pomogli Polakom. Ale sytuacja była inna - prezes chciał nagrodę pocieszenia wręczyć poza galą i nie mogłem jej przyjąć. 100 tysięcy, to równowartość finansowa Złotych Lwów i to też był powód.
Dlaczego?
Ustawiłoby to mnie w kontrze do środowiska filmowego, do tych nagród, do werdyktu jury, który akceptuję i szanuję. Było też niebezpieczeństwo, że jeśli przyjmę nagrodę za film, który nie został nagrodzony przez środowisko tzw. „lewicowe”, a odbiorę nagrodę od prezesa telewizji „prawicowej”, to zaraz zacznie się dyskusja, komu bardziej zależy na upamiętnieniu pomordowanych na Kresach Polaków. A ja tych podziałów nie chcę. Była też kwestia techniczna - prezes TVP wiedział, że film potrzebował i potrzebuje wsparcia. Nie ja, tylko film.
Wiedział?
Chyba pół roku wcześniej byliśmy u niego, a mój apel w internecie pojawił się, kiedy nie znaleźliśmy pieniędzy ani w telewizji publicznej, ani nigdzie. TVP jest koproducentem filmu, nie największym, ale ważnym, a „Wołyń” dalej potrzebuje wsparcia, choćby w promocji. Na tym polu TVP może bardzo pomóc. Tylko, że ja tę promocję wyobrażam sobie inaczej, niż news w Wiadomościach i Teleexpressie, w którym widać, jak prezes wręcza pieniądze reżyserowi na tle loga TVP.
Koproducentem jest też nasz Dolnośląski Fundusz Filmowy.
Opieka Dolnośląskiego Funduszu Filmowego jest fantastyczna i dlatego we Wrocławiu pokazaliśmy film pierwszy raz po Gdyni. Nie wszystko sprowadza się do pieniędzy. Fantastycznie zachowali się różni ludzie, wpłacając pieniądze na naszą fundację, bardzo im dziękuję. Za nami stała ściana ludzi - to bardzo ważne, że tyle osób czeka na film.
Czy Pan się czegoś boi?
Składam się z lęków, pewnie jak każdy. A co pani ma na myśli?
Ja akurat wiem, czego się boję: nacjonalistów, podziałów.
Ja również. I nienawiści też. Patrzę na swoje dzieci i zastanawiam się w jakich czasach przyjdzie im żyć. Dlatego zrobiłem ten film.
Wojciech Smarzowski zaczynał od wideoklipów, za ten do piosenki „To nie był film” Myslovitz dostał Fryderyka’98. Sławę przyniosły mu filmy: „Wesele”, „Dom zły”, „Róża”, „Drogówka”, „Pod Mocnym Aniołem” (Srebrne Lwy w Gdyni w 2014 roku).