Wojenną prozę życia pod Tobrukiem osładzały listy i paczki od Australijek
Bieczanin Wiesław Fusek był farmaceutą Samodzielnej Brygady Strzelców Karpackich. W schronach Tobruku spędził 144 dni. Do rodzinnego miasta wrócił dopiero w 1947 roku.
„Rano załadowaliśmy się na kontrtorpedowiec. Nazywał się Szakal. Wiedzieliśmy, że celem naszej podróży jest Tobruk, pustynna brytyjska twierdza na libijskim wybrzeżu morskim, oblężona od miesięcy, a broniona bohatersko przez australijską załogę” - napisał przed 75-laty w swym pamiętniku uczestnik obrony Tobruku, Wiesław Fusek z Biecza. Pełnił wtedy w twierdzy obowiązki farmaceuty Samodzielnej Brygady Strzelców Karpackich. „Było nam wesoło chyba dlatego, że jechaliśmy do Australijczyków, do tych wspaniałych i kochanych »fakenów«. Pomimo że zdawaliśmy sobie sprawę z niebezpieczeństw w twierdzy, nie frasowaliśmy się tym jakoś”.
W twierdzy grad rakiet
Była już noc, gdy przybyli do nowego dla nich lądu, pogrążonego w piekielnych ciemnościach. Po chwili od pustyni podjechały olbrzymie wozy. W powietrzu nieustannie huczały motory.
„Nagle zalała nas fala czerwonego światła. Nad nami zawisło kilka jaskrawych rakiet, jak lampiony, z których kapały w dół krwawe, świecące łzy - i posypał się grad bomb. Każdy padł, gdzie stał. Po dłuższej chwili rakiety zgasły. Ogarnęła nas ciemność, jeszcze czarniejsza niż uprzednio” - czytamy w pamiętnikach.
Przybyłych żołnierzy zakwaterowano w budynkach pozostałych po włoskiej armii, obok schronów. To w nich ze względu na niekończące się bombardowania z lądu i powietrza toczyło się życie w twierdzy.
Przy dacie 15 września 1941 r. Fusek zapisał: „W takim gradzie bomb jeszcze nie byłem i jeszcze tylu ich nie widziałem, co tu ich się na nas sypie przez jedną noc. W piasku trudno rano odróżnić nowe leje od starych. Ze snem ciężko, gdyż cały betonowy, masywny schron trzęsie się i drży w posadach.
W swym pamiętniku pod datą 10 grudnia 1941 r. Wiesław Fusek zanotował: „Dziś po śmiałym wypadzie polskich jednostek, uwieńczonych zdobyciem Medaueru, Tobruk przestał być ostatecznie twierdzą oblężoną! Hurrra! Precz z robakami w chlebie! Niech żyje słodka woda!
Tobrucka codzienność
Na pierwszy posiłek Australijczycy zaprosili Polaków do siebie. Fusek, niestety, niczego nie mógł przełknąć. Szybko zorientował się, że wszystko ugotowane było na słonej wodzie. Stacjonujący dłużej w twierdzy mówili, że się przyzwyczają do tej kuchni.
Tak się stało. Z biegiem czasu przyzwyczaili się też do spadających bomb i rozrywających się pocisków artyleryjskich, do ran kolegów i śmierci.
Tak sobie chłopak leży spokojnie pod moskitierą i liczy przelatujące ze świstem pociski.
Fusek cieszył się, że noc była spokojna. Tymczasem Włosi podciągnęli artylerię o 12 km od twierdzy. Z dzikim świstem nisko nad żołnierzami przeleciały pociski, eksplodując obok.
„Przygięło nas wszystkich w schronie dobrze do ziemi, bo nie wiedzieliśmy najpierw, co leci i gdzie. Na szczęście straty niewielkie. Kuchnię nam tylko rozwaliło i lekko zraniło jednego spośród »wypoczynkowiczów« przebywających u nas na urlopie. Właściwie nie można powiedzieć, że lekko, bo jakkolwiek urwało mu stosunkowo mały kawałek ciała - to jednak niezwykle ważny i przydatny, bez którego nie można zostać ojcem. Trafiło go w krok, urywając jądra” - pisał w pamiętniku. „Nie wiem dlaczego, ale jakoś nikt mu nie współczuł. Wszyscy natomiast dziwili się, którędy i w jaki sposób odłamek ów jakimś dziwnym rykoszetem w niego trafił. Na ogół nie jest mi wesoło” - pisze dalej Fusek. „Sama twierdza, wojenna sytuacja i bezpośrednie otoczenie wpływają przygnębiająco. Tutejsze warunki nie dodają humoru. Jestem niezdrów. Czuję to zwłaszcza wśród bezsennych nocy, kiedy mnie wszystko boli, i w plecach, i w piersiach, i w boku, i pod łopatkami. Mści się wielomiesięczne mieszkanie pod ziemią w wilgotnych norach i wyżywienie […]”.
Bieczanin opisuje też swoją wizytę w szpitalu, nad którym co chwilę latały pociski artyleryjskie. Na ich świst, mimo woli wszyscy przyginali się do ziemi. Fusek odwiedził rannego kaprala, któremu odłamek rozkroił brzuch.
„Zszyli mu ładnie, umoczyli kawałek gazy w roztworze acriflavin i położyli na szwie. Tak sobie chłopak leży spokojnie pod moskitierą i liczy przelatujące ze świstem pociski. W tej chwili dziś po raz drugi, od kwadransa ostrzeliwany jest znowu szpital na plaży. Pociski rozrywają się tuż przy namiotach i pomiędzy nimi, co doskonale widać. Widać, jak chorzy i ranni wyskakują i wśród pękających pocisków, co sił w nogach uciekają od namiotów ku morzu, aby skryć się pod skalnymi nawisami” - relacjonował młody farmaceuta z Biecza.
Polscy ,,chojracy”
Ze specjalnego gatunku sportu w twierdzy słynął niejaki Bocheński. To był prawdziwy intelektualista, siedzący napierwszej linii od nieprzyjaciela, z wielkim zamiłowaniem poświęcał się rozbrajaniu min na przedpolu.
„Sport to wielce niebezpieczny i w każdej chwili grożący śmiercią. Druga jego namiętność to jawne okazywanie wrogowi lekceważenia. Na oczach Niemców ostentacyjnie siada na skale i moczy nogi w bańce z wodą. Równocześnie zagłębia się w lekturze książek, których sporo wozi ze sobą. Czasem któryś Niemiec chce mu popsuć sielankę i strzela do niego. Bocheński jednak macha mu ręką po każdym strzale na znak, że pudło! Ksiądz Malinowski z kawalerii chodzi na ochotnika na wszystkie patrole. Do »chojraków« należy też mjr Bobiński, dowódca kawalerii, który dosiada jedynej w twierdzy kobyły i paraduje na niej przed nosem zgłupiałych Niemców” - czytamy w pamiętniku Fuska.
O wyczynach tych żołnierzy było głośno w prasie brytyjskiej. Wiedział o nich i wódz naczelny gen. Władysław Sikorski, który odwiedzając żołnierzy w połowie listopada 1941 r., powiedział mjr. Bobińskiemu: „Podziwiam, ale nie pochwalam”.
Wojenne paradoksy
Jeden z polskich patroli wziął do niewoli grupę żołnierzy włoskich, których transportowano środkami lokomocji. Niestety, jeden z wozów popsuł się, zaś reszta była przepełniona.
„Nie było gdzie jeńców doładować, machnięto więc ręką i pozostawiono zepsuty wóz z jego podenerwowaną załogą swemu losowi i ruszono z resztą ku swoim w obawie pościgu” - czytamy w dzienniku.
W pewnej chwili dowódcy polskiego patrolu podano wiadomość, że od strony nieprzyjaciela w kurzawie piachu coś nadjeżdża. Dowódca przyłożył lornetkę do oczu i z uśmiechem oświadczył, że to pozostawieni jeńcy. Po tym wypadku Polacy w twierdzy mieli przez cały dzień dobry humor.
„I dziwna rzecz, zupełnie nie wyczuwaliśmy we Włochach wrogów, ani też sami nie czujemy się ich wrogami” - pisał Fusek.
Przyjaźń polsko-australijska
Tobruku bronili Brytyjczycy, Hindusi, batalion czechosłowacki, Polacy i Australijczycy, którym nasi żołnierze bardzo przypadli do serca, zawierając wiele przyjaźni. Zapewne dlatego, że jedni i drudzy byli ochotnikami, mieli podobne rozrywki, sposób bycia, a także jak nasi, nie lubili Anglików. Oznaką tej przyjaźni w twierdzy tobruckiej były powszechne zamiany nakryć głowy - polska furażerka z orzełkiem za australijski kapelusz.
„Zażyłość poszła tak daleko, że niektórzy z nas otrzymują paczki aż z Australii od zupełnie nieznajomych pań” - zapisał w swym dzienniku Wiesław Fusek - jest to sympatyczny owoc bezinteresownej przyjaźni z »fakenami« zawartej kiedyś przy kuflu. Nadawcy - to ich siostry, które wysyłają paczki i listy na podany przez brata adres. Paczki są wartościowe, przede wszystkim jednak są szalenie miłym dowodem sympatii. W paczkach tych i listach prawie zawsze są fotografie autorek w strojach kąpielowych, z podaniem nierzadko w calach wysokości, obwodu w biodrach i pasie” - pisał.
Koniec oblężenia
W swym pamiętniku pod datą 10 grudnia 1941 r. Wiesław Fusek zanotował: „Dziś po śmiałym wypadzie polskich jednostek, uwieńczonych zdobyciem Medaueru, Tobruk przestał być ostatecznie twierdzą oblężoną! Hurrra! Precz z robakami w chlebie! Niech żyje słodka woda! [...] Włoski generał wzięty do niewoli opowiadał, że z najwyższym zdumieniem patrzył przez lornetkę na pole bitwy, gdy tylko nasi ruszyli do natarcia. »Z góry wiedziałem, że przez taki ogień i w taki sposób nie mogą iść Anglicy. To muszą być Polacy« - mówił”.