Wojewoda bez właściwości
Po raz pierwszy o Dariuszu Drelichu zrobiło się głośno w grudniu 2015 roku. Wtedy prawie nikomu nieznany lokalny działacz PiS został pomorskim wojewodą.
Niedawno po raz drugi wyszedł z cienia, kiedy „Gazeta Wyborcza” napisała, że przed laty był gorącym zwolennikiem Donalda Tuska i kandydował w 1993 roku do Sejmu z list Kongresu Liberalno-Demokratycznego. Ale lokalni działacze Prawa i Sprawiedliwości nie to mają mu za złe. Bardziej złości ich fakt, że - jak mówią - rola wojewody przerosła Drelicha. Co prawda, oficjalna wersja nadal jest taka, że to dobry człowiek jeszcze lepszej zmiany, ale podskórnie w partyjnych szeregach PiS, na hasło Drelich, mocno już wrze.
Niektórzy w PiS żartują, że teraz rozumieją, dlaczego ulubioną książką Drelicha są „Niebezpieczne związki”. Związek wyborczy z Tuskiem sprzed lat nie jest zresztą jedyny „niebezpieczny” w życiorysie wojewody. W internecie można obejrzeć film dokumentalny z prezydenckiej kampanii wyborczej w 1990 roku, na którym widać, jak młody Drelich w sztabie wyborczym, tuż po ogłoszeniu zwycięstwa Lecha Wałęsy, przepycha się do zwycięzcy z wielkim bukietem róż. A potem ustawia się za prezydenckimi plecami tak, żeby go kamera mogła uchwycić.
Hanna Foltyn-Kubicka, była europosłanka PiS, przyjaciółka Jarosława Kaczyńskiego i promotorka Drelicha na stanowisko wojewody, mówi, że nie żałuje tego, że tak mocno go promowała. I nie dlatego, że jak pisano, robił jej zakupy, kiedy chorowała. Bo to nieprawda.
- Ani nie robił mi zakupów, ani nie nosił za mną teczki. Uznałam, że to człowiek skromny, ideowy i porządny. A teraz, proszę, ktoś mu szyje buty - mówi gorzko.
Ona sama w tych politycznych meandrach Drelicha nie widzi nic złego.
- Przecież on Tuska nie zna. Lech Wałęsa? A kto w 1990 roku przy nim nie był? Myśmy wszyscy wówczas głęboko wierzyli w jego charyzmę i i bohaterstwo. A potem się skończyło - kwituje.
Jednak wielu działaczy PiS jest innego zdania. Jeden z nich mówi wprost, że wojewoda Drelich to najsłabsze ogniwo Prawa i Sprawiedliwości na Pomorzu. I nie dlatego, że co chwilę coś mu spod pierzyny wychodzi, jak teraz wyszedł mu Tusk. Bo każdy miał prawo gdzieś być. Ale to, że on ten fakt zataił, dyskwalifikuje go. Co gorsza, w samej partii atmosfera jest taka, jakby tematu nie było i problem się zamiata.
Jego ocena Dariusza Drelicha jest jeszcze ostrzejsza, kiedy rozmawiamy o funkcji wojewody.
- Wybrano kogoś, kto zachowuje się tak, jakby Pana Boga złapał za nogi. I przez to łatwo takim człowiekiem sterować. A w urzędzie pisma piętrzą się na metr. On się boi podejmować decyzje. Autorytet wojewody nie istnieje. Dlatego moim zdaniem, mówię to z żalem, PiS na Pomorzu kroczy ku przegranej, bo z takimi ludźmi jak on nie sposób wygrać.
Inne głosy w partii są podobne.
- Znam go od lat i widzę po jego twarzy, że ta funkcja go przerasta. Wybrano człowieka z niewielkim doświadczeniem w administracji. Nic dziwnego, że ciągle sprawia wrażenie spłoszonego. Bo w tym gabinecie nie jest tak, że wystarczy otworzyć książkę na odpowiedniej stronie i ma się konkretne rozwiązanie. Żeby być dobrym wojewodą, trzeba wcześniej było sobie wykuwać doświadczenie. A on gdzie sobie je wykuwał, u Tuska? - złośliwie puentuje.
Inny polityk dodaje, że Drelich, owszem, wykuwa sobie, ale tylko własny wizerunek.
- To nie jest tajemnica, że on ma duże parcie na szkło, chociaż w mediach wypada fatalnie. Słaby i wierny Januszowi Śniadkowi. Bez wizji i pomysłów. A jeśli jakieś pomysły ma, to nie własne, tylko te, które podsuwa mu jego doradca Kazimierz Koralewski. Gdyby nie miał Koralewskiego koło siebie, to by zginął - mówi znany polityk.
To by się też zgadzało z oceną dziennikarzy. Nawet te bliższe PiS-owi media zauważają, że wojewoda przez ten rok zasłynął raczej symbolicznymi działaniami z okazji miesięcznic katastrofy smoleńskiej czy honorowania żołnierzy wyklętych. Nadawał imiona Lecha Kaczyńskiego i marszałka Józefa Piłsudskiego salom Urzędu Wojewódzkiego, a z jednej z nich usunął zdjęcia wszystkich byłych wojewodów. Także „skapelanizował” urząd, jak złośliwie pisano, czyli powołał kapelana Służby Cywilnej. Zresztą często można go było oglądać na różnych uroczystościach kościelnych.
Co nie powinno dziwić, jak ktoś zauważył, skoro Dariusz Drelich wcześniej prezentował siebie jako prawdziwego katolika hasłem: „Polska zwycięży Różańcem pod sztandarem królowej Nieba”.
Przez media został nazwany człowiekiem z Facebooka, bo to tam najchętniej dzielił się swoimi przemyślenia, spostrzeżenia, prywatnymi zdjęciami (jak z Antonim Macierewiczem na przykład). To tam można było poznać jego poczucie humoru, kiedy zamieścił mem, na którym Donald Tusk w pomarańczowym drelichu więziennym i w kajdankach prowadzony jest przez uzbrojonych po zęby osiłków. Drelich ten mem opatrzył komentarzem: „Sprawiedliwości stało się zadość”.
Ci, którzy wojewodę znali jeszcze z wcześniejszych lat ze współpracy w Kolbudach albo kiedy był radnym powiatu gdańskiego, prywatnie mówią, że niewiele się zmienił. Ale niechętnie się o nim wypowiadają. A już na pewno nie pod własnym nazwiskiem. - On jest tam gdzie jest i niektórym może zaszkodzić - słyszę najczęściej w odpowiedzi.
Wicestarosta powiatu gdańskiego Marian Cichon z PO współpracował z Drelichem, kiedy ten był radnym powiatowym.
- Byliśmy w dwóch różnych drużynach - zaczyna. Na pytanie, jak go oceniał jako radnego - odpowiada: - Słabo. Merytorycznych wniosków mało, za to dużo pretensji, demagogii, filozofowania. I pouczania, że oni z PiS wiedzą lepiej. Ale to znak rozpoznawczy tej całej drużyny.
Przypomina, że Drelich był też szefem klubu radnych PiS. I po wyborach w 2014 walczył o to, żeby on i jego ludzie otrzymali jakieś stanowiska.
- Usłyszałem od niego, że te stanowiska to byłby wyraz mojej dobrej woli do współpracy. Odpowiedziałem tylko, że na dobrą współpracę trzeba najpierw zapracować. I chyba mnie od tamtej pory nie polubił - kończy Cichon.
Wójt gminy Kolbudy Leszek Grombala dobiera słowa ostrożnie. Najpierw mówi, że znał mamę wojewody, która pracowała w urzędzie długie lata i doczekała emerytury. A „młody” Drelich jako samorządowiec zaistniał dużo wcześniej, nie za jego czasów. Na krótko, bo potem zniknął z samorządowego firmamentu. Chadzał jakimiś zawiłymi ścieżkami. I dopiero wrócił w 2014, kandydując z sukcesem do Rady Powiatu Gdańskiego. A potem nagle, niespodziewanie i ku zdumieniu większości mieszkańców gminy Kolbudy, został wojewodą.
- Jako wójt gminy, w której mieszka wojewoda, powinienem być dumny z tego faktu. Ale ja oceniam człowieka po tym, co robi dla gminy. A z tej strony jeszcze pana wojewody nie poznałem. Liczę jednak na to, że kiedyś naszej gminie pomoże.
Jeden z lokalnych dziennikarzy opowiada, że Dariusz Drelich nie uchodzi za mędrca, ale miał posłuch w lokalnym PiS. - Z drugiej strony, jak zobaczyliśmy jego oświadczenie majątkowe, kiedy został wojewodą, to wszyscy się brali za głowę. Każdy z nas czegoś się dorobił, a on bidulek... niczego. Ani domu, ani mieszkania, ani żadnej innej nieruchomości, jakieś tylko groszowe oszczędności - kwituje.
Kolbudzki działacz PO dodaje: - Ale za to był przeświadczony o własnej doskonałości. Lubił pouczać na sesjach z wysokości sufitu. Nieraz dawał do zrozumienia, że jest lepszy od innych. Chociaż my wiedzieliśmy, że jego dotychczasowa kariera na to nie wskazuje. Coś pani jednak powiem. Takich „pisiewiczów” jak on jest dzisiaj wielu. Ale jak tak na nich patrzę, to widzę, że ten nasz kolbudzki „pisiewicz” nie jest jeszcze taki najgorszy. Chociaż szału nie ma.
Wojewoda z mediami rozmawia rzadko. Jeśli już, to wybiera lokalne radio i telewizję. Na prośbę o krótki wywiad biuro prasowe odpowiedziało, że pan wojewoda nie znajdzie w tym tygodniu czasu. Na wysłane dwa pytania, dotyczące m.in. tego związku z Donaldem Tuskiem i KLD, też odpowiedzi nie było.
Wojewoda za to znalazł czas dla „Gazety Polskiej Codziennie”. I to w niej opowiedział o swoim „flircie” z KLD, nie kryjąc przy tej opowieści rozbawienia. Żartował, że to nie „Wyborcza” pierwsza poinformowała o tej sprawie, tylko Państwowa Komisja Wyborcza w 1993 roku. I dalej mówił: „Myślę, że trudno mnie posądzić o ukrywanie czegoś, o czym można było dowiedzieć się z plakatów wyborczych umieszczonych na terenie całego województwa. Byłem wtedy studentem, pracowałem w samorządzie. Zaproponowano kandydowanie, zgodziłem się. Szczerze mówiąc, byłem na tej liście wyborczej taką zapchajdziurą, miałem 14 pozycję. Z Donaldem Tuskiem rozmawiałem raz w życiu”. I tyle.
Krzysztof Lisek, były europarlamentarzysta z PO, który także znajdował się na tamtej liście wyborczej, mówi, że kojarzy człowieka.
- To prawda, nie był jakąś znaczącą postacią Kongresu Liberalno-Demokratycznego na Pomorzu. Jak każda partia, nasza też szukała wtedy kandydatów z terenu. A on był młodym, chętnym samorządowcem przez kogoś poleconym. Ale tak szybko, jak się do nas przykleił, tak szybko się po tej swojej porażce wyborczej odkleił - przypomina Lisek.
Z tamtego czasu zachowały się ulotki wyborcze Dariusza Drelicha, w których on sam przedstawiał się jako 27-letni ekonomista, radny gminy w Kolbudach, pracujący w zarządzie gminy. Chwalił się na nich, że wcześniej z powodzeniem kierował firmą budowlaną, a kiedy przejął obowiązki w zarządzie, to udało się zredukować deficyt gminy niemal całkowicie w ciągu roku.
„U ludzi cenię uczciwość, odwagę, zdecydowanie i skuteczność w działaniu” - można przeczytać w ulotce. A niektórzy w PiS zauważają, że szkoda, iż jemu samemu brakuje niektórych z tych cech.