Wojna brutalnie przerwała ich beztroskie dzieciństwo
Najmłodszym Ukraińcom wojna odebrała beztroskie dzieciństwo. Nieco starszym marzenia o studiach i budowaniu przyszłości w ojczyźnie. Niemal wszystkich łączy jedno: chcą wrócić do rodzinnego kraju, gdy tylko zamilkną dudniące wciąż w ich głowach odgłosy strzałów i wybuchów.
W piątek 24 lutego mija dokładnie rok od inwazji Rosji na Ukrainę. W rocznicę wybuchu wojny przypominamy nasz materiał o tym, jak wojna przerwała beztroskie dzieciństwo najmłodszych Ukraińców.
Podczas gdy polskie dzieci w przedszkolach bawią się w wojnę i bombardowanie miast, ich rówieśnicy z Ukrainy, którzy przed wojną uciekli, przeżywają traumę.
Przerwane dzieciństwo
10-letni Illia najbardziej tęskni za ukochanym kotem. Tygrys, bo tak mu na imię, został w Dnieprze (obwód dniepropetrowski), gdzie chłopiec mieszkał wraz z rodzicami i dwoma młodszymi braćmi. Gdy na ich miasto zaczęły spadać rosyjskie rakiety, spakowali, co było pod ręką i uciekli.
Chłopcy zabrali z domu trzy książki z ukraińskimi bajkami. Dla najmłodszego Mirosława, który ma dopiero rok i siedem miesięcy, rodzice spakowali mały samochodzik. Kota nie było jak zabrać. - Dokarmiają go sąsiedzi - mówi Julia, matka chłopców. Illia ma nadzieję, że znów zobaczy Tygrysa, gdy w Ukrainie zrobi się bezpiecznie.
- O ataku Rosji na nasz kraj dowiedzieliśmy się nad ranem z telewizji. Chłopcy jeszcze spali. Nie dopuszczaliśmy ich do kanałów informacyjnych. Dalej tego nie robimy. Nie chcemy, żeby widzieli dramatyczne obrazy bombardowanych, zniszczonych miast i cierpiących ludzi. Ja sama, a przecież jestem dorosłą kobietą, gdy oglądam wiadomości, płaczę. Mąż, który jest tutaj z nami w Polsce, musi mnie uspokajać - opowiada Julia. - Jemu też udało się wydostać z Ukrainy. Ojcowie, którzy mają więcej niż trójkę dzieci, mogą przekroczyć ukraińsko-polską granicę.
Illia i jego młodszy o trzy lata brat Iwan od początku pobytu w Polsce dopytują, kiedy wrócą do domu. Nie zdają sobie sprawy, że na długo zostaną w Krakowie. Może na zawsze. Wojna to dla nich obce słowo. Wiedzą tylko, że w Ukrainie jest teraz niebezpiecznie i dlatego musieli wyjechać.
Rodzina mieszkała w bloku. Przed wojną tamtejsza okolica była spokojna i bezpieczna. Julia pozwalała, żeby Illia bez jej opieki szedł na podwórko przed blokiem i bawił się z kolegami. Z czasem chłopiec zaczął zabierać ze sobą również Iwana. Mieli w sąsiedztwie wielu przyjaciół, z którymi najczęściej grali w piłkę nożną.
- Iwan i Illia chodzili w Ukrainie do profesjonalnej szkółki piłkarskiej. Mieli z tego ogromną frajdę. Są jeszcze za młodzi, żeby grać na konkretnej pozycji. Najbardziej cieszyli się, kiedy piłka lądowała im pod nogami i mogli strzelić na bramkę. (Mama woła Illię). Powiedz panu, jaki jest twój ulubiony piłkarz? (Z pokoju wychodzi chłopiec z bujną czupryną i dużymi, ciemnymi oczami). - No tak, Cristiano Ronaldo - uśmiecha się kobieta.
(Illia wraca do pokoju).
- Nie mówimy chłopcom, że uciekliśmy przed wojną. Są za młodzi, żeby to zrozumieć. Chcemy, żeby traktowali ten wyjazd jak zagraniczną wycieczkę. Pokazujemy im, jaki Kraków jest piękny. Ostatnio byliśmy nad Wisłą. Obiecaliśmy, że któregoś dnia będą mogli przepłynąć się barką. Najważniejsze, że mają tutaj ciszę i spokój. Że nie słychać bombardowań i alarmów przeciwlotniczych. Dzieci śpią spokojnie. Nie mają koszmarów. Są w kontakcie z kolegami z Ukrainy. Codziennie rozmawiają z nimi przez telefony komórkowe i komputer.
Na początku wojny Julia wcale nie chciała wyjeżdżać z Ukrainy. Gotowa była zostać i pomagać jako wolontariuszka. Nie mogła jednak ryzykować zdrowia i życia ukochanych synów. A także dzieciątka, które dopiero ma się urodzić.
- W pierwszych dniach wojny mąż pomagał jako wolontariusz - snuje opowieść Julia. - Dzieci wychodziły z domu tylko pod naszą opieką. Nie wiedziały, skąd ta nagła zmiana. Nie rozumiały, co oznacza godzina policyjna i dlaczego zamknęli ich szkoły. W końcu uciekliśmy. Niemal cały nasz dobytek został w wynajmowanym mieszkaniu. Powiedzieliśmy właścicielowi, żeby w razie potrzeby rozdał potrzebne rzeczy Ukraińcom, którzy zostali w kraju, by walczyć.
Gdy rozmawiamy z Julią, jej najmłodszy syn śpi na materacu, wstawionym do niewielkiego, połączonego z kuchnią salonu. Leży odwrócony do nas pleckami i spokojnie oddycha, nieświadom tego, co dzieje się w kraju, w którym przyszedł na świat. O wojnie dowie się dopiero za kilka lat z opowieści rodziców i książek do historii.
Jego braciszek lub siostrzyczka urodzi się w Polsce. W nie do końca obcym kraju, bo Julia z mężem byli już tutaj kilka lat temu. Znaleźli sezonową pracę. W Polsce bardzo im się spodobało. Dlatego nie traktują naszego kraju jako punkt przesiadkowy. Zostają.
Julia gładzi ręką brzuch. - To już czwarty miesiąc. Jasne, że w końcu chciałabym mieć dziewczynkę! (śmiech). Ale wezmę, co Bóg da. Najważniejsze, żeby dziecko było zdrowe.
Ciała zabitych
- Chcemy wracać do domu - mówią zgodnie ukraińskie dzieci, które krakowskie Centrum Młodzieży objęło opieką po wybuchu wojny za naszą wschodnią granicą. - Na początku mieliśmy nawet po pięćdziesięciu podopiecznych. Teraz jest ich trochę mniej - opowiada jedna z opiekunek.
- Najbardziej tęsknię za rodzicami, domem, kolegami i zwierzętami - mówi 11-letnia Polina, która przyjechała do Polski z Łucka w obwodzie wołyńskim. To północny-zachód kraju. Razem z Poliną z Ukrainy uciekł jej o dwa lata młodszy brat Fiodor oraz ich babcia. Rodzice zostali. Na początku działali jako wolontariusze. Pletli siatki maskujące dla ukraińskich żołnierzy. Teraz, ponieważ wojna w Łucku wydaje się kończyć, a gospodarka powoli odradzać, małżeństwo zaczyna odbudowywać swoje biznesy. Prowadzą restaurację, kolejna jest w trakcie budowy.
- Jakie macie zwierzątka w Łucku? - dopytujemy.
- W domu to my mamy zoo: dwa koty, psa, królika, papugę, ryby i szczura - wylicza jednym tchem Polina.
- Nie boisz się szczurów?
- Nie - odpowiada stanowczo dziewczynka.
- Dlaczego musiałaś uciekać? - pytamy teraz 7-letnią Martę, która wraz z siostrą i mamą przyjechała do Krakowa z Lwowa. - Tata powiedział, że trzeba jechać do Polski, bo tutaj będzie bezpiecznie. W Internecie napisali, że u nas jest wojna - odpowiada dziewczynka.
Rozmowie przysłuchuje się 18-letnia Nastia. Po chwili zaczyna opowiadać.
- Żeby uciec z Ukrainy, musiałam przedostać się do Sum. Po drodze widziałam ciała zabitych rosyjskich oraz ukraińskich żołnierzy i spalone czołgi - wspomina ściszonym głosem.
Od połowy marca Nastia mimo traumatycznych przeżyć pomaga w Centrum Młodzieży jako wolontariuszka. Gdy rozmawiamy, podchodzi do niej 7-letnia Marta i mocno wtula się w nastolatkę, zaplatając ręce na jej szyi. Jakby w jej ramionach szukała bezpiecznego schronienia przed wojną, o której przeczytała w Internecie.
Nastii udało się uciec z Sum korytarzem humanitarnym. Ale dopiero za drugim podejściem. - 9 marca czekałam w długiej kolejce do ewakuacji. Aż do wieczora. W pewnym momencie otrzymaliśmy komunikat, że na dziś koniec. Wydostałam się dopiero następnego dnia.
W Polsce mieszka jej mama, w Ukrainie została babcia. - W pierwszych dniach wojny prawie nie spałyśmy. Codziennie wieczorem zaczynał się ostrzał. Schodziłyśmy do piwnic. Zasypiałyśmy dopiero, gdy zapadała cisza.
Traktujcie mnie jak innych
Dima pochodzi ze Stryja, miejscowości położonej niedaleko Lwowa. W Krakowie przebywa z babcią i rodzeństwem, gdyż oboje rodzice - lekarze - są potrzebni na miejscu, w Ukrainie. Mówi, że jak tylko będzie to możliwe, wraca do domu. W Krakowie chce chodzić do szkoły, żeby nie tracić czasu. Dima mówi dobrze po polsku. Miał lekcje języka polskiego jako obcego realizowane w swojej macierzystej szkole w Stryju.
Ewa Serafin, nauczycielka języka angielskiego w XX Liceum Ogólnokształcącym, wspomina pierwsze dni Dimy w polskiej szkole.
- Kilka dni temu do klasy drugiej, w której mam wychowawstwo, dołączył nowy uczeń. Dima zrobił na mnie bardzo dobre wrażenie - opowiada. - Już następnego dnia po rozpoczęciu zajęć przyszedł do szkoły przygotowany, z fotografiami podręcznika z ćwiczeń przewidzianych na ten dzień. Na moją pełną zachwytu uwagę odpowiedział, że przecież to chyba oczywiste, że ma wywiązywać się z obowiązków.
- Klasa przyjęła go bardzo życzliwie - dodaje wychowawczyni. - To zresztą typowe w przypadku nowych uczniów, zwłaszcza uchodźców - są przyjmowani gościnnie i otaczani życzliwą opieką przez kolegów - mówi Ewa Serafin.
Jako że Dima mówi po polsku, a jego angielski jest zadowalający, ewentualne problemy z komunikacją właściwie nie istnieją. Na lekcjach języka polskiego słucha uważnie i notuje. Wszystkie informacje są dla niego nowością, ponieważ język polski to nauka o literaturze, głównie polskiej, a tej chłopiec nie zna. Jest umówiony z nauczycielką na indywidualny tok pracy.
- Jesteśmy wszyscy w trudnej sytuacji, ale staramy się radzić sobie jak najlepiej, aby czas spędzony w szkole przez Dimę nie był czasem straconym oraz żeby nasi uczniowie nie poczuli się niekomfortowo, odnosząc wrażenie, że uczeń z Ukrainy jest w jakiś sposób uprzywilejowany - podkreśla Ewa Serafin.
Sam Dima prosi, żeby traktować go tak jak innych. Nie stawia się w roli osoby pokrzywdzonej. Chce być oceniany jak pozostali uczniowie.
Marzenia w gruzach
Kiedy 24 lutego 2022 roku z nieba spadły pierwsze rosyjskie pociski i rakiety, Anastazja musiała przerwać przygotowania do matury i studniówki. 17-latka uczyła się w szkole średniej i marzyła o studiach na Państwowym Uniwersytecie Medycznym w Zaporożu. Nadal o nich marzy, ale teraz plany stały się bardziej odległe. Dziewczynę dzieli od nich nie tylko ponad tysiąc trzysta kilometrów (to odległość między Zaporożem a Krakowem, w którym Anastazja wraz z siostrą i mamą znalazły schronienie przed wojną), ale przede wszystkim strach. Strach o to, że Ukrainie nie uda się obronić przed rosyjskim agresorem. I nie będzie do czego wracać…
Gdy strach na chwilę przemija, wracają marzenia o studiowaniu farmacji. Anastazja chce pracować w aptece i sporządzać leki. - A może zostanę opiekunką? - myśli głośno. Uwielbia organizować dzieciom różne zabawy, a one uwielbiają czas spędzony ze starszą koleżanką.
Anastazja przez jakiś czas wychowywała się w domu dziecka. Niewiele pamięta z tego okresu, ponieważ była wówczas ledwie kilkuletnią dziewczynką. Dwanaście lat temu Anastazję pod swój dach przyjęła Walentina, jedna z tamtejszych opiekunek. Kobieta adoptowała również o dwa lata młodszą Kristinę. Dziś dziewczyna ma 15 lat, kocha sport, język angielski oraz spędzanie czasu ze swoim chłopakiem, 17-letnim Maksem. - Zawsze był dla mnie ogromnym wsparciem. Teraz w czasie wojny szczególnie doceniam, że jest obok mnie - wyznaje dziewczyna.
Nim zaczęliśmy rozmowę z Kristiną, widzieliśmy, jak młodzi, dodając sobie otuchy, wtulali się w siebie przed jednym z krakowskich hoteli, gdzie tymczasowo wszyscy zatrzymali się po ucieczce z Pawłohradu. To piąte pod względem wielkości miasto w obwodzie dniepropetrowskim w południowo-wschodniej części Ukrainy.
- Miałam iść z córkami do lekarza pierwszego kontaktu, kiedy o siódmej rano dostałam telefon z przychodni, żebyśmy się nie pojawiały, bo wybuchła wojna - opowiada Walentina. Jest ciepłą, pogodną, wrażliwą kobietą. Podczas rozmowy co rusz ociera łzy bezsilności ściekające jej po policzkach. Gdy mówi, że jej rodacy cierpią i giną w wyniku ataku rosyjskich wojsk, głos co chwilę więźnie jej w gardle. Trudno jej rozmawiać o wojnie, bo rany na sercu i duszy są świeże.
- Niech pani nie płacze, będzie dobrze - pociesza Walentinę Nastia, tłumaczka, która pomaga nam w rozmowie. Nastia pochodzi z Lwowa, a w Krakowie mieszka od kilku lat.
- Te dziewczyny to najlepsze, co mnie w życiu spotkało - mówi o swoich adoptowanych córkach Walentina. Wyjaśnia, że Anastazja i Kristina są już dorosłe, więc wojny nie trzeba im objaśniać.
- Wszystkie żyłyśmy w strachu od ośmiu lat, ale jednocześnie realizowałyśmy swoje cele i marzenia. Mieszkałyśmy blisko granicy z Rosją. Jednak nikt z nas nie wierzył, że dojdzie do wojny na tak dużą skalę.
W Ukrainie został mój mąż, który na co dzień pracował w kopalni węgla kamiennego. Tęsknimy za nim - opowiada Walentina.
- Pocieszamy mamę, że Ukraina wygra. Mamy bardzo silną armię i dobrego prezydenta, który pomaga rodakom - zapewnia Kristina, mówiąc o wojnie bardzo dojrzale jak na swój młody wiek.
Dziewczyny marzą o tym, by dokończyć naukę w Ukrainie. Od dobrych ludzi dostały w prezencie dwa laptopy, dzięki którym mogą łączyć się przez Internet z nauczycielami, którzy zostali w kraju. Prowadzą zajęcia dla uczniów ze swoich domów. Czasami lekcje przerywają alarmy przeciwlotnicze. Wtedy nauczyciele chowają się do szkół służących jednocześnie za schrony.
- Może zostaniecie u nas już na stałe? - pytamy na koniec. - A może i zostaniemy - uśmiecha się Walentina.
Dwa wymiary wojny
Najczęściej w wojnę bawią się starsze, 6-letnie dzieci. Taką obserwację ma Kasia, od 13 lat pracująca w jednym z krakowskich przedszkoli.
- Oczywiście reagujemy na bieżąco i rozmawiamy z naszymi podopiecznymi - zapewnia.
W jej przedszkolu jest już kilkoro dzieci z Ukrainy. - W tym jeden 5-latek, którego zachowanie jest bardzo niepokojące. Chłopiec jest agresywny, rzuca zabawkami w inne dzieci, krzyczy. Kilka razy powiedział do jednej z nauczycielek: „Zastrzel mnie”.
Zostanie objęty pomocą psychologiczną. Kasia opowiada dalej: - Pozostałe dzieci są spokojniejsze, być może lekko wycofane. Niewątpliwie muszą przejść proces adaptacyjny i zaufać nowemu otoczeniu. Dla nas nadrzędnym celem jest wypracowanie u nich poczucia bezpieczeństwa.
Dzieci, które uciekły przed wojną do Polski, przebywają także w niepublicznym przedszkolu anglojęzycznym, które w Krakowie wraz z mężem założyła pochodząca z Ukrainy Katarzyna.
Nie wszystkie rozumieją, dlaczego nagle znalazły się wśród obcych ludzi. Dlatego tęsknią i chcą wracać w rodzinne strony.
- Mam w grupie 6-letniego chłopca z Ukrainy, ma na imię Vlad. Przyjechał do Polski z mamą, jego ojciec jest żołnierzem, bierze udział w wojnie. Vlad bardzo często płacze, ponieważ martwi się o tatę. To dla niego ogromnie trudna sytuacja. Staram się z nim rozmawiać. Tłumaczę, że mój tata także został w Ukrainie i również się o niego boję. Mówię, że musi teraz wspierać mamę, że jeśli ona zobaczy, że jej synek płacze, będzie jej bardzo smutno. Mam nadzieję, że nic złego nie stanie się z tatą Vlada, bo nie wiem, jak wtedy zareagować i jak z nim rozmawiać.
Pani Katarzyna opowiada, że na co dzień Vlad jest grzecznym i spokojnym chłopcem. Jednak w ostatnim czasie jego kolega Alex, również z Ukrainy, zrobił się bardziej agresywny w stosunku do Vlada.
- Alex bardzo lubi bawić się czołgami i pistoletami. Dlatego w przedszkolu został wprowadzony zakaz takich zabaw.
Pani Katarzyna do swojej przedszkolnej placówki chciała przyjąć również dziewczynkę z Kijowa. Wkrótce okazało się, że kilkulatka była zbyt agresywna. Po pewnym czasie rodzice przenieśli ją do innej placówki.
- W życiu nie spotkałam tak niegrzecznej i niezdyscyplinowanej dziewczynki. Zastanawiam się, czy to wynika z faktu, że widziała wojnę z bliska, patrzyła, jak żołnierze strzelają do ludzi, musiała chronić się w metrze. Nie umiem ocenić, czy jej zachowanie zawsze było pełne agresji, czy też jest efektem tego, co przeżyła w Kijowie.
Zaznacza, że w przedszkolu nie widać prób izolowania ukraińskich dzieci. Grupy są zintegrowane, przedszkolaki pomagają sobie nawzajem, okazują sobie wsparcie.
- Pewnego dnia do naszego klubu sobotniego przyszedł 7-letni chłopiec. Zapytał, czy wiem, skąd przyjechał. Odpowiedziałam, że z Ukrainy. Wówczas zaczął mi opowiadać o wojnie, o jej okrucieństwie. To była dla mnie bardzo trudna, wręcz przerażająca rozmowa. Jechał z babcią i rodzeństwem przez Słowację, ich podróż trwała kilka dni. Spali w namiocie obok drogi…
Pani Katarzyna na moment milknie, dopiero po chwili dodaje, że emocje, z jakimi mierzą się jej nowi podopieczni, widać po ich strasznie smutnych oczach.
Bo wojna dla ukraińskich dzieci to już nie przedszkolna zabawa, ale rzeczywistość.