[WOJNA DOMOWA W HISZPANII] "Viva la muerte!". Hiszpańska krucjata dżihadystów i krzyżowców
Islamiści z Maroka, Afrykanie, nacjonaliści z Irlandii, Polacy. Wszystkie te narodowości można było znaleźć w szeregach armii frankistów. Łączyła ich nie tylko nienawiść do czerwonych, ale także swoiste braterstwo broni.
W sierpniu 1936 r. sytuacja wojsk rebeliantów, dowodzonych przez generałów Francisco Franco i Emilio Molę, zaczynała się poprawiać. W ciągu paru dni po przerzuceniu mostem powietrznym Armii Afrykańskiej z kolonii w Maroku do Hiszpanii nacjonalistyczne wojska opanowały całość ziem położonych wzdłuż granicy z Portugalią. Nadciągające z północy siły Moli połączyły się z nacierającymi z Andaluzji oddziałami Franco. Po upadku Méridy 10 sierpnia jedynym miastem na pograniczu znajdującym się pod kontrolą republikanów było Badajoz. I ono musiało zostać zdobyte, by ostatecznie zabezpieczyć ziemie zajęte przez buntowników od zachodu. Zadanie to Franco powierzył płk. Juanowi Yagüe - swojemu staremu znajomemu z akademii wojskowej.
Yagüe był zaprawionym w krwawych bojach weteranem walk z rifeńskimi powstańcami w latach 20. 14 sierpnia pod mury Badajoz przyprowadził niemal trzytysięczny oddział swoich doskonale wyszkolonych wojaków z Legii Cudzoziemskiej (około 2250 ludzi) i marokańskich Regulares (około 750 ludzi). Ich zadanie nie było łatwe. Siły republikańskie nie dość, że były liczniejsze, to jeszcze korzystały z osłony starych fortyfikacji.
„Legioniści! Czerwoni uważają, że nie jesteście żołnierzami, tylko mnichami w przebraniu” - zagrzewał do boju Yagüe. „A więc dobrze. Wejdźcie do Badajoz i pokażcie im, jak odprawiacie mszę!”.
Szturm nacjonalistów poprzedził zmasowany ostrzał artyleryjski. Następnie w powstałe w wyniku kanonady wyłomy w murach wdarli się legioniści i ubrani w burnusy Marokańczycy. Początkowo padali w ogniu karabinów wroga jak muchy. Mimo to parli nadal do przodu. Coraz częściej dochodziło do walk na granaty i maczety. To atakujący byli w nich górą. W końcu spłoszeni dziką szarżą republikańscy milicjanci musieli salwować się ucieczką. Niektórzy z nich zginęli, poszukując schronienia w miejscowej katedrze. Rozstrzeliwano ich nawet przed ołtarzem.
CZYTAJ TAKŻE: Dobry dywersant i kiepski ubek. Polak, który zainspirował Hemingwaya
Po południu frankiści triumfowali - Badajoz znalazło się pod ich kontrolą. Mimo to orgia zbrodni trwała dalej. Marokańczycy, swoim barbarzyńskim obyczajem, kastrowali ciała zabitych. Gwałcili kobiety. Nie przepuszczali nawet dziewczynkom. Dla obrońców nie było litości. Republikańskich milicjantów i żołnierzy, jak i „wszelkie podejrzane elementy”, prowadzono na miejscową arenę, gdzie zwykle odbywała się korrida. Tam, przy akompaniamencie orkiestry grającej nieoficjalny hymn frankistów i wiwatach publiczności byli rozstrzeliwani przez Marokańczyków. Trupy spychano do dołów wykopanych w piasku. Tak zamordowano około 4 tys. ludzi.
Ubocznym skutkiem ludobójstwa było nagłe pojawienie się dużej ilości szwajcarskich zegarków na biednych rolniczych terenach wschodniej Portugalii. Przybysze z Maghrebu zdejmowali je z ciał swoich ofiar i sprzedawali za bezcen. Towar przenikał przez pobliską granicę. Było go tak dużo, że mógł sobie na nie pozwolić nawet skromny rolnik z tego najmocniej zacofanego w owym czasie zakątka Europy.
Tak z bliska wyglądała krucjata, którą Franco i jego drużyna prowadzili przeciwko nie mniej bezwzględnym republikanom. Marokańczycy nie byli jedyną nacją, która ich w tej walce wspierała. Przez szeregi nacjonalistów przewinęły się dziesiątki tysięcy żołnierzy z zagranicy, niekiedy o bardzo pokręconych życiorysach. Oto opowieść o tych „brunatnych brygadach międzynarodowych”.
Nie tylko Legión Cóndor
Brygady Międzynarodowe stanowiły jedynie 2,2 proc. z 1,8 mln żołnierzy walczących po stronie republiki. W liczącej 1,4 mln ludzi armii nacjonalistów udział obcokrajowców wynosił aż 13,2 proc. Mimo to szerzej znane w Polsce i na świecie jest tylko zaangażowanie tej pierwszej grupy. Przyłożyła się do tego cała gama lewicowych literatów, jak na przykład Ernest Hemingway, który rozsławił „brygadzistów” w „Komu bije dzwon”. Ważnym czynnikiem były także lata działań propagandowych partii komunistycznych i lewicowych, których setki działaczy przewinęły się przez wojnę domową w Hiszpanii. Zagraniczni wojacy z armii Franco popadli w zapomnienie wraz z kompromitacją idei ruchów skrajnie prawicowych w czasie II wojny światowej. A ich zasługi dla zwycięstwa frankistów w 1939 r. były naprawdę duże. Najbardziej rozpowszechniona jest wiedza o działaniach Niemców i Włochów.
Kluczowe znaczenie dla przetrwania zamachu stanu nacjonalistów miała pomoc III Rzeszy. Gdyby nie most powietrzny stworzony przez samoloty Luftwaffe w lipcu 1936 r., który umożliwił przerzut Armii Afrykańskiej Franco z Maroka do Andaluzji, rebelia wojskowych z pewnością zostałaby stłumiona przez rząd. W następnych miesiącach Adolf Hitler znacznie zwiększył pomoc dla swoich sojuszników w walce z komunizmem. Wysłał na Półwysep Iberyjski tzw. Legión Cóndor. Przewinęło się przez niego około 19 tys. żołnierzy niemieckich. Byli to głównie piloci i personel lotniczy, w tym wielu przyszłych asów myśliwskich z II wojny światowej. Dzięki ich 136 nowoczesnym samolotom - w tym debiutującym w boju Messerschmittom Bf-109, Heinklom-111 i Ju-88 - nacjonaliści niemal przez całą wojnę domową panowali w powietrzu.
W wojnie domowej brał udział także Włoski Korpus Ochotniczy (Corpo Truppe Volontaire, CTV). Benito Mussolini wysłał go do Hiszpanii wbrew woli Franco, tylko po to, by zamanifestować swoją mocną pozycję w basenie Morza Śródziemnego. Według różnych danych służyło w nim około 50 tys. „ochotników”, najczęściej „wyławianych” z szeregów tamtejszej armii. Nie był to rekrut najlepszej jakości. W marcu 1937 r. jednostki CTV dostały tęgie lanie od republikanów pod Guadalajarą. W bitwie poległo aż 3 tys. z nich. Poza korpusem brali udział w konflikcie także lotnicy i marynarze z Italii. Szczególnie piloci radzili sobie lepiej niż piechurzy. Mieli na koncie aż 903 zestrzelone samoloty wroga.
Oprócz wielkich „graczy” w hiszpański konflikt zaangażowanych było wielu pomniejszych. Na szczególną uwagę zasługują muzułmańscy pomocnicy w arcychrześcijańskiej krucjacie Franco - Marokańczycy.
Zemsta na chrześcijanach
W 1912 r. Hiszpania objęła protektoratem północną część Maroka, od Ceuty do Fezu. Utrzymanie tych ziem sporo ich kosztowało. Muzułmanie nieustannie dążyli do zrzucenia z siebie kolonialnego jarzma. Powstanie Rifenów, trwające w latach 1921-1926, zostało utopione we krwi. Wydawało się, że przepaść pomiędzy oboma nacjami była nie do zasypania, a jednak – interesy wzięły górę nad animozjami i podziałami religijnymi.
CZYTAJ TAKŻE: Dobry dywersant i kiepski ubek. Polak, który zainspirował Hemingwaya
Zaraz po wybuchu rebelii gen. Franco desperacko potrzebował nowych żołnierzy do swojej armii. Będący „pod ręką” Marokańczycy byli więc naturalnym rezerwuarem z którego zamierzał ich czerpać. Akcję rekrutacyjną poprzedziły szeroko zakrojone polityczne umizgi. Wodzów plemion i lokalnych polityków przekupowano prezentami, pieniędzmi bądź mętnymi obietnicami przyszłej niepodległości kraju, byle tylko uzyskać ich poparcie dla sprawy nacjonalistów. Franco, katolicki fanatyk, posunął się nawet do tego, że ustanowił Islamskie Ministerstwo Sprawiedliwości, które miało nadzorować wdrażanie prawa szariatu w kolonii, byle tylko mieć imamów po swojej stronie.
Zabiegi te odniosły pożądany skutek. Tysiące Marokańczyków, głównie weteranów wojny w górach Rif, za namową swych liderów tłumnie zaciągało się w szeregi regulares.
- Byli powstańcy zgłaszali się tylko po to, by zabijać chrześcijan. Zemścić się na nich za porażkę w górach Rif – mówił jeden z regulares Mohammed Ben Othman – Mieli często ponad trzydzieści lat i widzieli jak chrześcijanie zabijali ich przyjaciół i bliskich.
Nie obchodziło ich zupełnie, że bratali się z ich wrogiem sprzed dekady, np. legionistami, którzy pacyfikowali ich rodzinne wioski. Liczył się tylko fakt, że będą mogli walczyć z „niewiernymi”. Oprócz perspektywy zemsty, Marokańczyków kusił niezły żołd, obietnica wsparcia żywnościowego dla ich rodzin, a także możliwość rabunku.
Na froncie muzułmanie odznaczali się doświadczeniem i fanatyczną odwagą. Często rzucano ich na najcięższe odcinki frontu, czego efektem były ciężkie straty.
- Oddział pięćdziesięciu Maurów otaczał budynek, zabijał obrońców na parterze i wbiegał do środka – opisywał ich poczynania w czasie walk o Madryt reporter John Whittaker – Pierwsze piętro zdobywali za pomocą broni maszynowej i granatów. Byli spokojnymi, małomównymi, ekspertami w swojej pracy. Oczyścili tak z republikanów każdy dom w okolicy, piętro po piętrze. Był tylko jeden problem. Gdy tylko dochodzili do szczytu w ostatniego budynku, żaden z nich nie zostawał żywy.
Obserwacje reportera były trafne - Marokańczycy ponosili bardzo ciężkie straty. Jedna ósma z nich zginęła, a aż 55 tys. odniosło rany. Co ciekawe, ich śmiertelnie niebezpieczny fanatyzm potęgowały jeszcze bardziej amulety… w postaci figurek Matki Bożej. Ci niepiśmienni i prymitywni górale z Rifu w ogóle nie rozumieli, że jest to symbol zupełnie sprzeczny z ich religią. Wierzyli natomiast, że mogą one zatrzymywać kule wroga. Dlatego też republikanie często znajdowali ich ciała z rękami zaciśniętymi w ostatnim skurczu na takowych figurkach.
Poza tym marokańskich regulares otaczała zasłużona aura grozy. Nawet jak na warunki wojny domowej, wyróżniali się barbarzyństwem. Bestialsko torturowali więźniów, okaleczali zwłoki, ścinali jeńcom głowy mieczami, zbiorowo gwałcili kobiety i dziewczynki. Ponadto kradli wszystko co wpadło im w ręce, zresztą za przyzwoleniem hiszpańskich oficerów. Szczególnie cenili zegarki i patefony.
Viva la muerte!
Formacją do której nacjonaliści upychali pomniejsze kontyngenty ochotników pochodzących z całego świata była Hiszpańska Legia Cudzoziemska (La Legión Española). U progu wojny domowej była to elitarna jednostka. W jej składzie dominowali Hiszpanie z niewielkim dodatkiem legionistów z Portugalii, Niemiec i Francji. W trakcie walk, w miarę przybywania na Półwysep Iberyjski kolejnych „krzyżowców”, jej skład znacznie się zwiększył i urozmaicił.
CZYTAJ TAKŻE: Dobry dywersant i kiepski ubek. Polak, który zainspirował Hemingwaya
Najliczniejszą grupę obcokrajowców w Legii stanowili Portugalczycy. Salazar, prawicowy dyktator kraju ze stolicą nad Tagiem, zezwalał nacjonalistom na prowadzenie potajemnej rekrutacji swoich rodaków. Wolał, by z Madrytu rządzili frankiści niż komuniści, których infiltracji po swojej stronie granicy śmiertelnie się obawiał. W owym czasie Portugalia była jednym z najbiedniejszych i najbardziej zacofanych krajów Starego Kontynentu. Ubóstwo było tu równie powszechne jak analfabetyzm – ponad 60 proc. obywateli nie potrafiło czytać i pisać. Dlatego też biura rekrutacyjne hiszpańskiej Legii, kuszącej relatywnie niezłymi zarobkami, była tłumnie oblegane. Pokusa zarobku była tak silna, że zgłaszały się nawet piętnastoletnie wyrostki. Choć było to wbrew regulaminowi, patrzono na ich zbyt ich młody wiek przez palce – na frocie liczył się każdy rekrut. Ostatecznie w szeregach frankistów walczyło, według różnych danych, od 8 do 12 tysięcy Portugalczyków.
- Byli bardzo młodzi – wspominał ich po latach jeden z hiszpańskich legionistów – Bez długiego, solidnego przeszkolenia, zupełnie nie nadawali się do walk na noże i bagnety w jakie obfitowała ta wojna.
Koniec końców żołnierze znad Tagu nie skompromitowali się na froncie. Nie można tego powiedzieć o Irlandczykach.
Wiadomości docierające z Hiszpanii – o zabijaniu księży i zakonnic, paleniu kościołów przez republikanów – wywołały spore poruszenie na arcykatolickiej wówczas „Zielonej Wyspie”. Sympatia tamtejszej opinii publicznej leżała zdecydowanie po stronie nacjonalistów. Generał Eoin O'Duffy, były przywódca Irlandzkiej Armii Republikańskiej, postanowił zbić na tym polityczny kapitał. Założony przez niego ruch faszystowski, tzw. Błękitne Koszule, potrzebował jakiegoś namacalnego sukcesu, który wywindowałby go do zwycięstwa w wyborach. Dlatego też, zabiegając o odpowiedni rozgłos, zorganizował liczącą ok. 700 ochotników grupę, która wyruszyła do Hiszpanii, by wspomóc Franco w jego „krucjacie przeciw bezbożnikom”. Na miejscu wcielono ich do Legii Cudzoziemskiej jako Brygadę Irlandzką. Jednak Hiszpanie mieli z nich niewielki pożytek.
Najpierw Irlandczycy, przez pomyłkę, wdali się w krwawą potyczkę z innym oddziałem nacjonalistów. Potem dostali się pod ostrzał własnej artylerii podczas walk nad Jaramą. Kilku z nich zginęło. Morale wyspiarzy gwałtownie spadły. Doszło do buntu. Wściekli Hiszpanie odesłali ich na tyły. Tam dopiero Irlandczycy dali im do wiwatu. Dyscyplina całkowicie zanikła – dni upływały im na pijatykach i awanturach. Podpity kucharz pobił miejscowego oficera, ksiądz wygłaszający antyalkoholowe kazanie został przez nich zastrzelony. Podobne ekscesy stawały się codziennością. Na wieść o tym płk Yagüe, zarządzający Legią, wpadł w szał. - Wpakować ich do samolotów i zrzucić do „czerwonych”! - rozkazał swoim współpracownikom. Ostatecznie Irlandczyków odesłano do ojczyzny w czerwcu 1937 r. Po tym blamażu O'Duffy wycofał się z życia politycznego.
Do walki po stronie nacjonalistów włączyli się także sąsiedzi Hiszpanów zza Pirenejów. Do Legii Cudzoziemskiej zaciągali się głównie sympatycy dwóch ruchów faszyzujących – Akcji Francuskiej i Francuskiej Partii Społecznej (Parti Social Français). Było ich, według danych różnych historyków, od 300 do 500. Sformowano ich w narodową kompanię im. Joanny d'Arc. Na froncie wykazali się zwłaszcza podczas ciężkich zimowych walk o Teruel w 1937 r. Jednak w rok Francuzi popsuli swoją markę. Członkowie obu frakcji politycznych zaczęli się bezpardonowo zwalczać. Rosła liczba dezerterów. W dodatku dowódca kompanii, kpt Jean Courcier, otrzymał szereg zarzutów karnych. Do władz Legii spływały donosy o jego kradzieżach i niespłaconych długach. Zjawił się też biznesmen, który mówił, że Francuz aresztował go, tylko po, by pod jego nieobecność podkraść mu kochankę. Płk Yagüe szybko zaregował. W 1938 r. nakazał rozformowanie tej jednostki i rozdzielenie Francuzów pomiędzy różne oddziały Legii.
W szeregach wojsk Franco można było znaleźć także weteranów walk w obronie rosyjskiego ancien regime'u podczas porewolucyjnej zawieruchy. Ze względu na wiek, choroby i sytuację materialną, z liczącej dziesiątki tysięcy europejskiej diaspory byłych żołnierzy białogwardyjskich, tylko około 150-170 znalazło się w hiszpańskiej Legii. Byli to żołnierze starsi, pomiędzy 40. a 50. rokiem życia, ale doświadczeni i, jako fanatyczni antykomuniści, niezwykle bitni. Ich wartość wysoko oceniał sam caudillo. Mimo to żaden z Rosjan nie awansował nigdy powyżej stopnia porucznika.
W hiszpańskiej Legii znalazła się także około setka Polaków. Ich losy dokładnie opisaliśmy w numerze z „Naszej Historii” z marca 2015 r.
CZYTAJ TAKŻE: Dobry dywersant i kiepski ubek. Polak, który zainspirował Hemingwaya
Poza tym w mundurach La Legión Española można było znaleźć około setki Afrykanów, a także niewielkie grupki, Anglików (w tym dezerterów z Gibraltaru), marokańskich Żydów, Węgrów, Austriaków, a nawet jednego Hindusa, który służył jako tłumacz.
Błędni rycerze
Wśród zagranicznych żołnierzy nacjonalistów można znaleźć także wiele jednostek zasługujących na szczególną uwagę.
Najsłynniejszym „krzyżowcem” był Anglik Peter Kemp - syn wysokiego urzędnika w brytyjskich Indiach. W 1936 r., zaraz po wybuchu rebelii Franco, rzucił studia prawnicze na uniwersytecie w Cambridge, by przyłączyć się najpierw do karlistowskiej bojówki (Requetés), a potem do Legii. Hiszpanie musieli go bardzo wysoko cenić skoro pozwolili mu, jako jednemu z nielicznych obcokrajowców, dowodzić plutonem. W lecie 1938 r. wrócił do ojczyzny, po tym jak został ciężko ranny podczas ostrzału moździerzowego. W następnych latach jego życie także obfitowało w przygody. Służył w Special Operations Executive (SOE). Dowodził operacjami dywersyjnymi w okupowanej Francji, w Albanii, aż w końcu trafił do wyzwalanej przez sowietów Polski. Przez tych ostatnich został na parę miesięcy uwięziony. Po wojnie pracował jako dziennikarz. Pozostawił po sobie kilka bardzo ciekawych książek wspomnieniowych.
Innym oryginałem walczącym na hiszpańskiej ziemi był Norweg Per Imerslund. Tak jak Kemp pochodził z bogatej rodziny. Wychowywał się w Niemczech i Meksyku, bo tam jego ojciec prowadził interesy. W 1932 r., zafascynowany NSDAP i Hitlerem, zapisał się do SA. Brał udział w walkach ulicznych z komunistycznymi bojówkarzami. W następnych latach, rozczarowany szacunkiem nazistów dla kapitalistów, wrócił do rodzinnej Norwegii i tam działa w środowisku lewicujących faszystów. Stamtąd w 1937 r. wyruszył do pogrążonej w wojnie domowej Hiszpanii, gdzie parę miesięcy walczył w oddziałach jednej z nacjonalistycznych milicji. Wyjechał dość szybko, ponieważ frankiści byli dla niego ideologicznym rozczarowaniem – zanadto folgowali interesom feudałów. Poza tym Imerslund, jako homoseksualista, nie mógł dłużej tłumić swego popędu. Towarzysze z okopów, wychowani w kulturze macho, takiej dewiacji by mu raczej nie darowali. Co ciekawe, w czasie II wojny światowej Norweg służył w Waffen SS. Najpierw w Dywizji Pancernej „Wiking”, a potem w Ochotniczym Legionie Norweskim. Zmarł w wyniku ran odniesionych na froncie wschodnim w 1943 r.
Równie intrygującą postacią był Carl von Haartman. Pochodził z fińskiej rodziny arystokratycznej o tradycjach wojskowych. W czasie I wojny światowej walczył w armii niemieckiej – najpierw jako kawalerzysta, a potem jako pilot myśliwca. W czasie rewolucji październikowej wrócił do ojczyzny, by pod wodzą generała Mannerheima dać odpór rodzimym komunistom. W latach dwudziestych w wyjechał z rodziną do Stanów Zjednoczonych. Występował w hollywoodzkich filmach. Grał, m.in., komendanta załogi Zeppelina w wojennym filmie „Hell's Angels” z 1930 r. Potem wrócił do Finlandii i sam zajął się produkcją filmów. Nie wyszło - popadł w tarapaty finansowe. Zniechęcony do życia w cywilu, wyruszył na wojnę do Hiszpanii. Tam zrobił karierę w szeregach Falangi. Był szefem jednego z ośrodków szkoleniowych. Po zwycięstwie Franco wrócił do ojczyzny, by bronić jej przed sowiecką inwazją. Pozostał tam do końca II wojny. Potem osiadł na Półwyspie Iberyjskim, gdzie zmarł w 1980 r. Jego rodzina mieszka w Hiszpanii po dziś dzień.
Zapomniana ofiara
Z obcokrajowców walczących po stronie rebelii największą daninę krwi złożyli Marokańczycy (około 10 tys. poległych) i Portugalczycy (olbrzymie straty szacowane nawet 6 tys zabitych, czyli około połowy ochotników znad Tagu). Pozostałych, z wyłączeniem Włochów i Niemców, mogło zginąć około tysiąca.
CZYTAJ TAKŻE: Dobry dywersant i kiepski ubek. Polak, który zainspirował Hemingwaya
Pamięć o ich istnieniu została całkowicie zapomniana. W wyniku II wojny wszystkie skrajnie prawicowe ruchy, w tym frankistów, po obu stronach „żelaznej kurtyny” uznano, nie bez racji, za całkowicie skompromitowane i zbrodnicze. Odium potępienia spadło także na wszelkich ochotników walczących po stronie nacjonalistów. Za to republikańskie Brygady Międzynarodowe, kontrolowane przez agenturę Stalina i także dopuszczające się licznych zbrodni wojennych, wciąż cieszą romantyczną legendą „obrońców demokracji”. Nie jest to chyba do końca sprawiedliwe.