Wojna i Ukraina oczami Katarzyny Łozy, polskiej przewodniczki ze Lwowa
Katarzyna Łoza kończyła pisać swoją książkę „Ukraina. Soroczka i kiszone arbuzy”, kiedy wojska rosyjskie gromadziły się nad ukraińską granicą. - Moją pierwszą myślą 24 lutego było: nareszcie. Wcześniej panowało ogromne napięcie w Ukrainie - mówi.
Z epilogu pani nowej książki: „Ukraińcy przyzwyczaili się do groźby rosyjskiej inwazji jak mieszkańcy Florydy do trąb powietrznych”. To było w grudniu zeszłego roku. Nie wierzyła pani wtedy, że atak nastąpi?
Spodziewałam się, jak wszyscy zresztą, że coś się stanie. Mój tato już w grudniu namawiał mnie, żebyśmy przyjechali do Polski. I dalej zresztą to robi. Szokiem była skala rosyjskiego ataku, a nie to, że nastąpił. Nawet najśmielsi analitycy nie przewidywali zmasowanej napaści Rosji na Ukrainę.
Gdzie panią zastała wojna?
We Lwowie, w naszym mieszkaniu. Byłam jeszcze w łóżku. Pierwszy obudził się młodszy, 12-letni syn. Wszedł na jakiś czat i tam się dowiedział o wojnie, zaraz potem usłyszałam: - Mamo, tato, napadli na nas.
Pierwsza myśl: uciekać do Polski?
Nie pamiętam dokładnie, ale chyba: nareszcie.
Nie wierzę.
Naprawdę. Kiedy to nastąpiło, poczułam ulgę. W ostatnich dwóch tygodniach przed 24 lutego panowało ogromne napięcie w Ukrainie. Każdego dnia spodziewaliśmy się ataku Rosji.
Strach nie skłaniał do wyjazdu?
Boję się wojny jak każdy normalny człowiek. Mąż przekonywał mnie, żebym wyjechała z dziećmi do Polski. On sam, nawet gdyby chciał, nie może tego zrobić, bo władze zakazały mężczyznom w wieku 18-60 lat opuszczania kraju. Mimo alarmów lotniczych, czuję się jednak bezpiecznie we Lwowie. Bardziej obawiałabym się zostać uchodźcą, psychicznie byłoby to dla mnie trudniejsze do zniesienia. Ukraina, Lwów od ponad 20 lat są treścią mojego życia. Tutaj mam nie tylko rodzinę, ale i pracę przewodnika turystycznego, która jest moją pasją. W Polsce musiałabym wymyślić siebie na nowo.
Spakowała jednak pani walizkę z najpotrzebniejszymi rzeczami.
Na wypadek bombardowania, gdyby trzeba było nagle opuścić mieszkanie. Przygotowaliśmy się z mężem na różne scenariusze, w tym wyjazd do mniejszej miejscowości pod Lwowem, gdzie mamy znajomych i moglibyśmy zatrzymać się na jakiś czas.
Na swoim blogu napisała pani, że wśród wielu rzeczy, jakie skończyły się po 24 lutego, jest czytanie książek. Zaskakujące wyznanie jak na ich miłośniczkę.
Trudno mi się teraz skupić na dłuższej lekturze. Przed wojną zaczęłam czytać „Nie ma ekspresów przy żółtych drogach” Andrzeja Stasiuka i mam nadzieję, że wkrótce do niej wrócę. W tej książce są opisane miejsca, które omijają turyści, z dala od głównych dróg. Ten sposób wędrowania jest mi najbliższy. Lubię zatrzymywać się w miejscach, gdzie pozornie nie ma nic, toczy się zwykłe życie.
Jak w wiosce Rożanka Wyżna w Bieszczadach Wschodnich, od której zaczęła pani poznawać Ukrainę?
Na przykład. Kiedy tam trafiłam w 1997 roku, studiowałam etnologię, która w dużej mierze polega na jeżdżeniu w teren, rozmowach z mieszkańcami o codziennym życiu, wchodzeniu w ich świat. Takie podejście do dziś jest mi bardzo bliskie. Wolę poznawać ludzi, a dopiero potem zabytki, przyrodę czy inne atrakcje. Wyprawa do Rożanki to był w ogóle mój pierwszy wyjazd za granicę. Spakowałyśmy plecaki z koleżanką w Warszawie, dotarłyśmy najpierw do Lwowa, a stamtąd marszrutką do wioski, która wydawała nam się, że jest na końcu cywilizacji. Część ludzi mieszkała tam jeszcze w kurnych chatach, krytych słomą Zatrzymałyśmy się u starszego małżeństwa, które polecił nam miejscowy ksiądz. Ci ludzie byli niezwykle serdeczni, mieszkali z ciężarną synową, ale przyjęli nas pod swój dach, karmili, opowiadali o sobie i sąsiadach. Potem nieraz do nich jeszcze przyjeżdżałam.
Innym takim miejscem „na uboczu” wydają się okolice Chersonia nad ujściem Dniepru do Morza Czarnego.
Chersoń i jego okolice zachwyciły mnie, kiedy tam pojechałam w zeszłym roku. Mieszkałam u znajomych mojej koleżanki. Codziennie zabierali nas w jakieś miejsce, do którego nie dotarłabym bez ich pomocy. Ten rejon posiada niezwykłą historią, słynie też z bujnej przyrody i największych w kraju upraw arbuzów. W samym mieście zobaczyć można secesyjną zabudowę, czasem nie gorszą niż we Lwowie. Niestety, większość kamienic jest w opłakanym stanie. Cały region chersoński leży nad przepięknym ujściem Dniepru do limanu dnieprobozkiego. Mnóstwo tutaj wysepek i kanałów wodnych, są różowe jeziora i nawet pustynia. Mimo to niewielu można spotkać turystów .
I zapewne jeszcze długo ich nie będzie. Chersoń od kilku tygodni okupują wojska rosyjskie. Mówi się, że Rosjanie szykują „referendum”, by oderwać ten rejon od Ukrainy, podobnie jak wcześniej zrobiono to z Donieckiem i Ługańskiem.
Nawet jeśli w Chersoniu znajdą jakąś grupę kolaborantów (ponoć już znaleźli) i zainstalują prorosyjskie władze, to nie zmienią przekonań większości mieszkańców. Miasto jest prawie w 100-procentach rosyjskojęzyczne, ale miejscowi podkreślają przywiązanie do Ukrainy, kozacką przeszłość i to, że historia Chersonia nie zaczęła się od wejścia Rosjan w XVIII wieku. Mimo okupacji, codziennie demonstrują pod ukraińskimi flagami.
Wojna z Rosją wzmocniła świadomość narodową Ukraińców i przyśpieszyła ich integrację? Nie widać już podziału na wschód i zachód kraju?
Ukraina jest wielkim, różnorodnym krajem, nie tak jednolitym etnicznie jak Polska. Gdyby nałożyć ją na mapę zachodniej Europy, zajęłaby obszar od Londynu do Wiednia. Stąd trudno było w minionych latach o szybką integrację. Dziś na zachodzie mamy jednak już około 10 milionów wewnętrznych uchodźców. W samym Lwowie jest kilkaset tysięcy przesiedleńców, m.in. z takich wschodnioukraińskich miast jak Charków czy Mariupol. Niektórzy lwowiacy bywają wobec nich krytyczni. Czują się bardziej europejscy, cywilizowani. Wielu moim znajomym nie podoba się np., że większość przybyszów mówi po rosyjsku. Chcieliby od razu nauczyć ich ukraińskiego, zapominając, że przyjechali z ogromną traumą, często z narażeniem życia, tracąc swoich bliskich i domy. Niemniej jednak doszło do spotkania. Ludzie wzajemnie się poznają, zaczynają lepiej rozumieć. I to jest bardzo dobre. Ukraina w przyśpieszonym tempie nadrabia zaniedbania z 30 lat niepodległości.
Pani rodzina też przyjęła u siebie uchodźców?
Tak. Nie znaliśmy wcześniej tych osób. Rodzina z Dniepra mieszkała u nas miesiąc. Gościmy też matkę z córką, które uciekły z Mariupola. We Lwowie wciąż przybywa uchodźców. Przed spodziewaną nową ofensywą Rosji w Donbasie wydano polecenie ewakuacji ludności z obwodu donieckiego i ługańskiego. W Stryjskim Parku, niedaleko mojego domu, stawia się tymczasowe pawilony, bo w mieście brakuje już miejsc noclegowych. Zajęte są szkoły, sale gimnastyczne.
Stereotyp o prorosyjskich mieszkańcach wschodniej czy południowej Ukrainy okazał się nieprawdziwy?
Oczywiście. Wystarczy zobaczyć, jak przed Rosjanami broni się rosyjskojęzyczny Charków, gdzie osiem lat temu próbowano tworzyć separatystyczną republikę na wzór Doniecka i Ługańska. Ta wojna pokazała, że język rosyjski, którego ludzie używają na co dzień, nie przekłada się na ich poglądy i świadomość narodową. Po 24 lutego masa ludzi przeszła zresztą na ukraiński. Nie chcą mówić językiem zbrodniarzy, agresora. Wielu ludzi, którzy przed wojną byli prorosyjscy, zmieniło swoje poglądy o 180 stopni. Na własne oczy przekonali się bowiem, jak kłamie rosyjska propaganda. Zobaczyli, że wojsko, które rzekomo miało ich „wyzwolić od ukraińskich nacjonalistów”, strzela do cywili, gwałci, niszczy domy, okrada sklepy. Jeden starszy znajomy opowiadał mi, że był wychowany w etosie radzieckiej armii, która niesie pokój. I dla niego było szokiem, że rosyjscy żołnierze zachowują się zupełnie inaczej.
Armia ukraińska jest dziś dużo silniejsza niż w 2014 roku, kiedy bez wystrzału oddała Krym i straciła kontrolę nad Donieckiem i Ługańskiem.
Ukraina nie zmarnowała ostatnich ośmiu lat. Nie tylko wzmocniono siły zbrojne, ale też postawy obywatelskie wśród mieszkańców.
Nie udało się jednak zwalczyć wszechobecnej korupcji, o której sama pani pisze czerpiąc przykłady m.in. z własnego życia w Ukrainie.
Wielu złych rzeczy nie udało się jeszcze wyeliminować. Korupcja nie zniknęła, ale nie jest już na taką skalę jak dawniej. Największą zdobyczą Majdanu stała się zmiana mentalności ludzi, wzrost poczucia odpowiedzialności za swoje państwo. Dotyczy to szczególnie młodych ludzi, którzy wchodzą w dorosłe życie i nie chcą uczestniczyć w korupcyjnym systemie. Pragną żyć jak inni w Europie - w normalnym, praworządnym kraju. Ten oddolny proces widać coraz bardziej, ale nie da się w krótkim czasie zmienić wszystkiego, w czym ludzie tkwili od dziesiątek lat.
Wydaje się, że najszybszym efektem wojny będzie wyrugowanie rosyjskiej kultury z Ukrainy.
Na to wygląda. Wielu moich znajomych po 24 lutego przestało czytać rosyjską literaturę czy słuchać rosyjskiej muzyki. We Lwowie podpisywana jest nawet petycja, aby zmienić nazwy ulic, których patronami są Rosjanie, m.in. Czechow i Tołstoj.
W swojej książce wspomina pani Bułhakowa, cytując jego opinie, w których z pogardą mówił o języku ukraińskim i Ukraińcach, a Kijów nazywał macierzą ruskich grodów i perłą Małorosji. Mimo to do dziś ma swoje muzeum w Kijowie, gdzie mieszkał przed wiekiem. Należałoby je teraz zamknąć, a „Mistrza i Małgorzatę” przestać czytać?
Wojna z Rosją z pewnością nie jest czasem, by zachwycać się dziełami jej twórców. Rosyjska kultura powinna być teraz na cenzurowanym, trafić na kwarantannę. Warto zmienić punkt widzenia i analizować, jak wiele skorzystała ona na tym, że Ukraina była częścią imperium, najpierw carskiego, a potem sowieckiego.
Nie ma „dobrych Rosjan”?
Są, ale, niestety, ciągle zbyt mało, aby ich państwo przestało zagrażać innym.
A co z religią? Brała pani ślub w prawosławnej cerkwi patriarchatu kijowskiego. Ale w Ukrainie więcej wiernych mają parafie należące do patriarchatu moskiewskiego, którego zwierzchnik popiera „operację specjalną”, jak rosyjska propaganda nazywa wojnę.
We Lwowie zaraz po 24 lutego dwie parafie patriarchatu moskiewskiego oświadczyły, że chcą przejść pod jurysdykcję Kijowa. W całym kraju słychać coraz liczniejsze głosy wiernych i duchownych prawosławnych, że dalsza podległość wobec Moskwy jest niemoralna i niepatriotyczna. Osobiście myślę, że wcześniej czy później, pod wpływem społecznym, nastąpi delegalizacja rosyjskiej cerkwi w Ukrainie.
Jako Polka, która wyszła za Ukraińca i mieszka we Lwowie, jest pani szczególnie czuła na to, jak wyglądają polsko-ukraińskie relacje. Na poziomie państw w ostatnich latach bywało z tym różnie, głównie z powodu historycznych zaszłości. Wojna to zmieni?
W mojej rodzinie nie było z tym nigdy problemów. Jedynie w żartach, kiedy chcę trochę podrażnić męża, mówię, że Lwów mogą sobie Ukraińcy zostawić, ale Kijów powinni nam oddać, tak dużo jest tam polskich śladów. A tak na poważnie: obecna wojna, jak żadne wydarzenie, zbliżyła nasze narody. Miliony Polaków i Ukraińców poznają się osobiście. Dramatyczna sytuacja wyzwala w ludziach niespotykaną empatię. To z pewności pozwoli inaczej spojrzeć także na kwestie historyczne, daje lepszy grunt do porozumienia. Co innego bowiem czytać o czymś w podręcznikach czy internecie, a co innego rozmawiać bezpośrednio o naszych osobistych doświadczeniach. Zauważyłam, że od wybuchu wojny praktycznie zniknął z mediów temat rzezi wołyńskiej. Wcześniej ewidentnie był podsycany przez rosyjską propagandę. W obliczu obecnych, tragicznych wydarzeń okazało się, że nie dzieli to naszych narodów tak bardzo, jak mogłoby się wydawać i będziemy mogli o tym w spokoju porozmawiać po zwycięstwie.