Wojna miesza chemię w głowie [rozmowa]
Rozmowa z Andrzejem Mellerem, podróżnikiem, reporterem i autorem książek.
- Jesteś "gotowy na wszystko"? Przygotowany?
- ?!
- Prowadziłeś cykl programów "Prepersi - gotowi na wszystko", o ludziach gotowych na wszelkie kataklizmy i wojny. Wyczuwasz w kraju "wojenną" atmosferę? Militarny klimat, jakby zaraz miało się tu coś wydarzyć?
- Jasne, że tak. Zostałem wybrany do prowadzenia programu, ponieważ pewnie kojarzono mnie z "preperingim", chociaż nie do końca się z nim utożsamiam. Przez lata żyłem trochę "dziko", do tego wyjazdy na wojny. Z "prepersów" niektórzy się śmieją, że to "harcerzyki", ale może oni lepiej czują zagrożenia i widzą, co dzieje się w Europie? Robiliśmy program już po wybuchu wojny na Ukrainie, i pewnie może to zagrożenie zbiegło się z rozwojem tego ruchu w Polsce?
- Pamiętasz, jak Niemcy przypomnieli obywatelom, żeby zrobili większe zapasy na wszelki wypadek?
- To już było po programie. Nie jestem z natury panikarzem. Nawet, kiedy wybuchła wojna na Ukrainie, to - może to naiwne - byłem przekonany, że Putin dalej nie pójdzie. On potrzebuje Krymu i zamętu na Ukrainie. Przecież Rosja wywoływała już wcześniej podobne małe wojenki i konflikty utrzymuje je do dziś. Przez kontakt z prepersami łapię się na tym, że zawsze muszę mieć zapas kaszy, makaronu, wody i soli. Kiedyś tak nie miałem. Żona się ze mnie śmieje, że mamy przecież sklep za rogiem, ale muszę mieć zapasy.
- Polscy prepersi pokazali ci swoje zapasy na wypadek kataklizmu?
- Oczywiście, także ci z Kanady. W Kanadzie byliśmy u faceta pod 90., który zbudował schron atomowy dla tysiąca osób! Zakopał czterdzieści dwa szkolne autobusy i zalał betonem. Robił to przez kilkadziesiąt lat.
- Czy różnica między zachodnimi prepersami, a polskimi polega na przepaści finansowej?
- Nie tylko. Nasi chcieliby strzelać. Z zazdrością patrzą na Czechy, gdzie można mieć broń.
- Powinniśmy mieć dostęp do broni?
- Prepersi chcieliby, ale ja się na tym nie znam. Nie rozumiem także tworzenia Obrony Terytorialnej. To niebezpieczne. Nakręcanie w społeczeństwie wojennej paranoi i tworzenie formacji milicyjnej w trzecioświatowym stylu mi się nie podoba, ale to moja prywatna opinia.
- Wcześniej byłeś dziesięć lat poza krajem, gdzie cię nosiło?
- Mam to od 17. roku życia, jeszcze przed maturą pojechałem nad Bajkał. Spodobała mi się przestrzeń, której próżno szukać w Europie. Odleciałem, słowo. Każdego lata tam wracałem, Jakucja, Buriacja, Ałtaj. Sowiety to był świat tuż obok, a jednocześnie w jakimś sensie egzotyczny, może dlatego mnie tam ciągnęło? Studiowałem antropologię kulturową, robiłem badania na Ukrainie, dalej jeździłem na Syberię.
- Takie "stasiukowe" wyjazdy?
- Andrzej Stasiuk wtedy jeszcze nie jeździł, ale czytałem jego książki, to wszystko się zbiegło. Od młodości lubiłem góry, wspinaczkę. Później jeździłem tam, gdzie są góry, to jedyna ideologia towarzysząca podróżom. Zapewniam: można zauroczyć się przyrodą. Jako kilkunastolatek dowiedziałem się, że mama była pół-Rosjanką. Trochę skomplikowana historia: jej ojciec dostał się do niewoli, uciekł. Został zesłany na roboty do Niemiec, gdzie poznał babcię, którą urodziła mamę w niemieckim obozie.
- Połowa Polaków ma podobnie pokręcone korzenie.
- To nie koniec. Dziadek wrócił do Rosji, dostał wyrok kilku lat w łagrze i później już nie szukał mojej mamy, która jednak długo go szukała. Jego druga rodzina odnalazła nas w 1989 roku. Wtedy moja mama dowiedziała się, że ma przyrodnią siostrę. Efekt był taki, że zacząłem się uczyć języka rosyjskiego. Spodobał mi się. Słuchałem piosenek Wysockiego, taka lekka szajba na Wschód. Kaukaz poznałem z relacji brata Marcina, który był wtedy korespondentem wojennym w Górskim Karabachu i Abchazji. Dla mnie Kaukaz to wtedy była przyprawa "adżika" stojąca w lodówce. Wojna, polityka - jeszcze dla mnie nie istniały. Wziąłem dziekankę, dojechałem lądem do Indii, z których wracałem przez poradziecką Azję. W uzbeckim mieście Osz w Kirgistanie (Kotlina Fergańska) po raz pierwszy byłem świadkiem tzw. Kryzysu batkeńskiego. Islamski Ruch Uzbekistanu toczył potyczki z armiami regionu. W Oszu wieszano na drzewach urzędników, porwano japońskich geologów.
- Pierwsze dotknięcie wojny?
- Zacząłem interesować się konfliktami po wybuchu II wojny czeczeńskiej w 1999, a w 2001 roku trafiłem do Ośrodka Studiów Wschodnich. Zacząłem specjalizować się w sprawach tego regionu. Poznałem Azję Centralną i Kaukaz. I przekonałem się, że praca przy biurku to nie dla mnie. W tym nie było rock'n'rolla. Zawsze chciałem był wolnym strzelcem - bez szefa, monotonnych obowiązków. Ciągnęła mnie wolność, chciałem żyć z tego, co napiszę. Na punkcie wolności obsesję mam do dziś.
- Kiedy zaczęło się pisanie do gazet?
- Właśnie powstała polska edycja "National Geographic". Ich fotograf szukał chętnego do cyklu reportaży z Syberii. Pojechaliśmy, napisem m.in. o kolei transsyberyjskiej, polskich zesłańcach na Syberii. Pojawił się też wtedy pierwszy materiał w "Tygodniku Powszechnym" o Polakach w Mołdawii.
- Jak zostałeś reporterem wojennym?
- Zaczęło się od obsesji wojny. Wtedy bardzo dużo się działo, czytałem wszystko o wojnach. Strasznie chciałem zobaczyć wojnę, pojechać na Kaukaz. Gruzję zobaczyłem w czasie "rewolucji róż" (2003 rok), po drodze "zboczyłem" do Indii, ale Kaukaz był ciekawszy. Wojtek Górecki wydał wtedy "Planetę Kaukaz", uważałem go za swojego mentora. Czytałem też reportaże Wojtka Jagielskiego. Często rozmawialiśmy z Góreckim.
- Gdzie ten moment "wąchania prochu"?
- Po sześciu tygodniach racy w "Rzeczpospolitej" pojechałem do Osetii Południowej, coś już się zaczęło wtedy dziać. Rozpoczął się gruziński ostrzał Cchinwali. Z jednej strony chciałem na wojny, a z drugiej: chory ojciec w kraju, dziewczyna i inne obowiązki.
- Stefan Meller, dyplomata.
- Może nie brzmi to najlepiej, ale kiedy umarł, poczułem się wolny. Wyjeżdżając wcześniej wiedziałem, że muszę wrócić, bo choroba, bo ojciec. Jego śmierć to zmieniła, zerwała krajowe więzy. Czułem, że kolejna wojna może wybuchnąć w Gruzji. Rosyjskie i gruzińskie media pełne były doniesień, że wojna jest już za progiem. Podobną atmosferę zastałem w Abchazji. Wtedy byłem już wolny: jeździłem, gdzie się da i pisałem, co się da. Takie zrealizowane marzenie. I wybuchła wojna, a ja byłem jedynym Polakiem, który na samym początku ją relacjonował. Pradziwy "hardcor": bombardowania z powietrza, a ja pisałem pięć tekstów dziennie. Może brzmi to strasznie, ale przecież tego chciałem. Dojechałem do Kodori, gdzie stacjonowało kilka tysięcy gruzińskich policjantów. Krótka wojna, pełna wrażeń.
- ?
- Wtedy działałem odruchowo: coś zaczynało się dziać, to jechałem na wojnę. Prawdziwy zew.
- I opisywałeś prawdziwe wojny, kiedy ludzie giną pod bombami.
- Tak było np. w Libii, gdzie relacjonowałem wojnę w 2011 roku. O reporterach wojennych mówią: "wojenne ćpuny", uzależnione od adrenaliny. Choć sam siebie tak wtedy nie postrzegałem.
- Wojna uzależnia?
- Na pewno ostro zaburza chemię w głowie. Po powrocie zawsze miałam coś na kształt kaca, "doła". Skądś to się brało. Po powrocie wyłączają ci się kolory, sprawy stają się nieistotne.
- Syndrom stresu pourazowego?
- Chyba każdy, kto przebywał dłużej na wojnie wraca z syndromem stresu bojowego.
- Jeździłeś też po Afganistanie. W Ghazni rozmawiałeś z polskimi żołnierzami.
- Tak wyszło. Od wyjazdu z Gruzji coś się działo. Był dym. No dobra, sam szukałem też takich miejsc. Po wojnie pojechałem odpocząć do Indii. W dniu lądowania w Delhi komando pakistańskie zaatakowało Taj Mahal Hotel Palace w Mumbaju. Dotarłem na miejsce, zrobiłem relację. Jeszcze mówiło się, że będzie drugi zamach, bo podobna dwa komanda przeszły przez granicę, ale na szczęście nic się nie stało. Ale na Sri Lance wojska rządowe rozpoczęły ofensywę przeciwko Tamilom. Indie stały się moją bazą wypadową, bo stamtąd było blisko do Pakistanu, Afganistanu i Sri Lanki. Krążyłem po wojnach w tamtym regionie. W Pakistanie talibowie zajęli dolinę Swat i podchodzili pod Islamabad. W Afganistanie pisałem o naszych żołnierzach, ale również sam jeździłem po kraju. Czy było niebezpiecznie? Często śmiesznie, ponieważ mój 60-letni tłumacz bez przerwy chwalił się miłosnymi podbojami na całym subkontynencie indyjskim. Ot, taki erotoman - gawędziarz. Czasami się bałem, bo trafialiśmy na posterunki, na których nie wiadomo było, kto sprawdza dokumenty. Bardziej bałem się w Pakistanie, bo gdyby coś się stało, to nie miałem kogo poprosić o pomoc. To było tuż po tym, jak polskiemu geologowi talibowie odcięli głowę (2009 rok).
- Czy ten Afganistan czegoś nas nauczył? Jak walczyć? Jak ginąć, angażując się w cudze wojny?
- Nie jestem żołnierzem. Zapytaj ich, choć oni powiedzą tylko to, co im wolno. Uważam, że nasz udział w tej wojnie był bezsensowny. To moja opinia. Wpakowaliśmy się w kłopoty i co dostaliśmy w zamian? Nie wiem. Wojsko się wytrenowało w boju, w logistyce. Tylko czy ten "poligon" musiał być tak daleko?
- Wojny się w tobie wypaliły? Czy reagujesz na doniesienia o kolejnych?
- Wcześniej reakcja była natychmiastowa: trzeba jechać! Ale sparzyłem się. Nawet nie wojną, tylko tym, że pisząc o nich nie zarobisz na życie. W czasie wojny w Libii zadłużyłem się na kilka lat. Pisząc, zarabiałem ledwo na jedzenie. Wkurzyłem się na to, bo ja się narażam, a nikt tego nie docenia. Dziś mówię o tym bez emocji. Wydawcy nie jeżdżą na wojny. Nie wiedzą, czym są.
- A zauważyłeś, że ten nieco dalszy świat w ogóle przestał nas interesować?
- Trafiłem na koniec "epoki papieru". Dziennikarzem stawał się nastolatek w Teherenie, który podczas demonstracji kręcił relację komórką i wrzucał ją do sieci. Wcześniej nie było czegoś takiego. Miałem ogromną satysfakcję, bo np. wiedziałem, że moje relacje z Gruzji czyta bardzo dużo ludzi. Dawałem z siebie wszystko, żeby były jak najlepsze i obiektywne, chociaż na wojnie nie da się być obiektywnym. W końcu zderzyłem się ze ścianą. A poza tym, akurat się zakochałem.
- Historia robi się coraz bardziej interesująca. W jakich, przepraszam, okolicznościach?
- W najgorszym momencie, ponieważ kompletnie nie byłem gotowy na związek! Bez mieszkania, pieniędzy. Ale jesteśmy razem i wierzę, że w przyszłości będziemy razem podróżować. Kiedyś z naszymi dziećmi.
- Chyba nie na wojnę?!
- No nie, ale może ja się jeszcze na jakąś wybiorę? Tylko nie goły i wesoły. Pieniądze są potrzebne. Ratują życie, zapewniają minimum komfortu i bezpieczeństwa. Bardzo chciałem wyjechać też do Syrii, ale nie udało mi się zorganizować pieniędzy.
- Ta wojna trwa latami, ale niewielu już interesuje.
- Kiedyś byłem "zwierzęciem" informacyjnym, codziennie czytałem wszystko i to mi trochę też minęło. Po Libii miałem "doła". Wtedy zdałem sobie sprawę, że moja praca tutaj nie ma sensu. Okazało się, że żyję jakąś wymyśloną ideą. Może coś źle robiłem? A może nikt tego nie potrzebuje.
- Później była Azja.
- Chciałem do Syrii, ale nie miałem na to kasy. To krążyliśmy po Azji, po bardzo ciekawych miejscach. Byliśmy razem na Kumbh Mela - największym festiwalu religijnym świata. Co dwanaście lat wszyscy Hindusi wchodzą do Gangesu, żeby zmyć grzechy, a Maha Kumbh Mela - Wielkie Święto Dzbana odbywa się raz na 144 lata! Przyjechało sto dziesięć milionów ludzi! Przedostanie święto opisywał Mark Twain! Kończyły się pieniądze. Chcieliśmy zatrzymać się gdzieś na dwa - trzy miesiące. Wybór padł na wietnamska wioskę Mui Ne. Oboje znaliśmy wcześniej to miejsce.
- Zwykła wieś rybacka?
- 20 lat temu to rzeczywiście była zwykła wieś rybacka na brzegu Morza Południowochińskiego. 220 kilometrów od Sajgonu na północ. Rzadko pada tam deszcz, za to przez cały rok silnie wieje, bo wieś otaczają pustynne wydmy. Ściągają tam miłośnicy fali i wiatru - surferzy i kitesurferzy. My nie pływaliśmy.
- Co można robić w wietnamskiej wsi przez trzy lata?
- To miała być baza, z której wyjeżdżałbym na materiały, wracał i pisał. Napisałem w tym czasie książkę. Zarabiałem w najdziwniejszy sposób. Najwięcej jest tam instruktorów sportów, ale to nie dla nas. W Wietnamie 90 proc. "białych", to są obywatele poradzieccy. I to nie bogaci Rosjanie z Moskwy czy Petersburga, a ludzie bez pieniędzy z Syberii i Dalekiego Wschodu. Sportowcy i sporo ludzi pracuje w usługach i turystyce, ale są też i degeneraci. "Trawa" jest tam za grosze, wóda tania jak barszcz. Cztery piwa za dolara, to nie majątek. Ela administrowała salonem masażu, ja zostałem m.in. lektorem języka czeskiego dla Rosjan. Dosłownie czeski film. Nie przelewało się nam w tym czasie.
- Nie ciągnęło cię do Polski?
- Tak zwyczajnie i banalnie chciałem jak najwięcej zobaczyć i doświadczyć. Do dziś tak mam. Chcę zobaczy cały świat. Jestem Polakiem, który ma motor w tyłku. A jednak teraz, po czterdziestce, pora na dom. Kiedy byłem w Wietnamie, to codziennie czytałem o Polsce. Kiedy wróciłem - tęsknię za Azją. Wojna plemienna w Polsce mnie nie zajmuje. O polityce nie mam nic do powiedzenia. W życiu widziałem już narody i kraje z takimi kłopotami, że to, co dzieje się w Polsce, mnie nie przeraża. Jak można narzekać, jeśli w skali światowych kataklizmów mamy tak dobrze? Jasne, są ludzie, którym wiedzie się źle, ale tak jest wszędzie. Tylko w świecie napatrzyłem się na taką biedę, że Polska wydaje mi się krainą mlekiem i miodem płynącą. Przecież tu nie ma nawet tajfunów, które w Azji są czymś normalnym. Powodzie? No tak, bywają. Mekong też wylewa, a lawiny błotne w Himalajach zabijają co roku wielu ludzi. Tutaj nawet nie ma terroryzmu, który zaatakował Europę. Przyczailiśmy się z boku. Z żoną wybraliśmy się rowerami na Suwalszczyznę. Byłem w szoku, że tam jest tak pięknie.