Wojna na Ukrainie. "Widzieliśmy, jak tuż obok nas spadały bomby". Reportaż z dworca w Przemyślu

Czytaj dalej
Fot. Arkadiusz Bar
Bartosz Dybała

Wojna na Ukrainie. "Widzieliśmy, jak tuż obok nas spadały bomby". Reportaż z dworca w Przemyślu

Bartosz Dybała

Przemyśl. Płaczące dzieci, kobiety w ciąży potrzebujące pomocy medycznej, starsze osoby, które nie mogą nawet samodzielnie się poruszać. Niewielki dworzec kolejowy przy placu Legionów pełen jest uchodźców z Ukrainy, którzy uciekli z ojczyzny, brutalnie zaatakowanej przez rosyjskiego agresora. - Widzieliśmy, jak tuż obok nas spadały bomby - słyszymy z ust Ukraińców.

- Co tam się stało, dlaczego musieliście uciekać? - pyta kilkuletniego chłopca wolontariusz.

- Chcieli ograbić nasz dom - odpowiada maluch.

- Kto?

- Bandyci!

Chcą czuć się bezpieczni

Jest takie miejsce w budynku dworca kolejowego w Przemyślu, gdzie nikt głośno nie wzywa pomocy, a jeśli płacze, to po cichu, pod nosem. Gdy się tam rozmawia, człowiek odruchowo zniża głos niemalże do szeptu. To przygotowana specjalnie dla uchodźców z Ukrainy noclegownia.

Uciekające przed wojną kobiety, dzieci, a także starsi mężczyźni, którzy już nie mają sił, by chwycić za broń i walczyć z rosyjskim agresorem, mogą się tam przespać na pomarańczowych leżakach, których łącznie przygotowano kilkadziesiąt. Po długiej i męczącej podróży (pociągi z Ukrainy są niejednokrotnie opóźnione wiele godzin) odpoczywają na nich zarówno ci, którzy czekają, aż odbierze ich ktoś z bliskich, jak również osoby, które nie mają w Polsce rodziny i wszystko im jedno, gdzie dalej pojadą. Pragną tylko się wykąpać, odetchnąć, zjeść ciepły posiłek…

Dworzec w Przemyślu
Arkadiusz Bar Dworzec w Przemyślu

A przede wszystkim chcą czuć się bezpieczni. Choć przez chwilę.

Czy pojadą do Krakowa, a może Warszawy, Łodzi czy Katowic, nie ma dla nich żadnego znaczenia. Wśród takich osób jest Tania, kobieta po czterdziestce, która na przemyski dworzec, znajdujący się przy placu Legionów, przyjechała z matką i dwójką dzieci. - Nie mam nikogo bliskiego w Polsce - nie kryje.

- Możemy zorganizować pani rodzinie transport do Krakowa. Przejazd nic nie kosztuje. Gwarantujemy również darmowy nocleg - mówi w języku ukraińskim jedna z wolontariuszek, która bladym świtem przyjechała do Przemyśla z większą, kilkudziesięcioosobową grupą z Krakowa. Powstała specjalnie po to, by prywatnymi samochodami transportować Ukraińców w bezpieczne miejsce. Akcję - przy pełnej aprobacie władz Przemyśla - zorganizował miejski aktywista Mateusz Jaśko.

Tania przywołuje do siebie bliskich i wolontariusze prowadzą ich do samochodu. Tam przez chwilę się ogrzeją, a następnie wyruszą w podróż do Krakowa. W drodze do auta Tania wspomina koszmar wojny i to, jak dramatycznie wygląda sytuacja na ukraińsko-polskiej granicy.

- Tam jest katastrofa. Ludzie panikują, trójka dzieci została stratowana, dwójka zmarła, jedno było reanimowane. Przez granicę przechodziliśmy pieszo, inaczej się nie dało - mówi nam zrozpaczona kobieta. Po chwili jest już w drodze do stolicy Małopolski.

Wracamy do noclegowni. Na twarzach uchodźców widać ogromne zmęczenie. Niektórzy kryją je pod kocami i kołdrami, jakby szukając tam bezpiecznego schronienia przed wojną.

"Szybko, potrzebna karetka!"

Gdy bladym świtem przyjeżdżamy na dworzec, główne pomieszczenie z kasami biletowymi jest pełne ludzi. Prawdopodobnie przed chwilą dotarł pociąg z Ukrainy. Uchodźcy mieszają się z turystami, wśród których pełno jest Afroamerykanów, ale zdarzają się też np. Azjaci. Gdzieniegdzie słychać Polaków, którzy oferują prywatny transport uchodźcom, ale też nocleg. - Gdzie tu jest punkt recepcyjny? Mogę komuś zapewnić dach nad głową. Pod Warszawą mam dom, który stoi pusty - zagaduje nas jeden z mężczyzn.

Budynek dworca jest mały: składa się z głównego hallu, części restauracyjnej, poczekalni i pomieszczenia, przerobionego teraz na noclegownię. Jest nieporównywalnie mniejszy od krakowskiego.

Co chwilę spotykamy Ukraińców. Wśród nich osoby, które potrzebują pilnej pomocy medycznej.

- Mówi pani po ukraińsku? Proszę szybko z nami, mężczyzna potrzebuje pomocy - mówi do wolontariuszki Oli ratownik medyczny. Biegniemy za nim. Na krzesełku siedzi wycieńczony mężczyzna, ciężko oddycha, na oko ma ponad 70 lat. Okazuje się, że dwie doby spędził na granicy, gdzie czekał na możliwość przejścia na polską stronę. Niestety doszło u niego do martwicy niektórych palców stóp. Musiał trafić do szpitala.

- Szybko, potrzebna karetka! - woła wolontariusz.

Tym razem kobieta w 24 tygodniu ciąży ma boleści brzucha. - Może pani usiądzie? - pytamy. - Nie, siedziałam tyle godzin, że teraz wolę postać, na stojąco jest mi nawet lepiej - odpowiada, jedną ręką trzymając się za brzuch. Na jej twarzy widać grymas bólu. Za drugą rękę trzyma ją córeczka, która jednocześnie wtula się w pluszaka. Obok niej stoi mała, różowa walizeczka na kółkach, w którą dziewczynka zapakowała dobytek swojego jeszcze krótkiego, ale już naznaczonego wojenną traumą życia.

Wielu uchodźców nie chce rozmawiać. Boją się, a ponadto są wycieńczeni. - Widzieliśmy, jak spadają bomby. Uciekaliśmy, jak szybko się dało. Nie chcę nawet o tym rozmawiać - mówi nam Ukrainka, która do Przemyśla dotarła z mężem i dzieckiem. - Udzieli pani wywiadu dla dziennikarza? - pyta ok. 40-letnią blondynkę z włosami do ramion wolontariuszka, którą poprosiliśmy o pomoc. Mimo ogromnego przerażenia spowodowanego wojną delikatnie się uśmiecha, ale ostatecznie odmawia. Porozumieć się z uchodźcami pomaga nam też wspomniana już wolontariuszka Ola. Jest po studiach dziennikarskich. Wie, jak rozmawiać z ludźmi, żeby się przed nią otworzyli. Rozumie, że przyjechaliśmy tutaj pomóc, ale mamy też pracę do wykonania.

Do poczekalni dworca właśnie wjeżdża ogromny gar z litrami ciepłej zupy. To wszystko dla uchodźców. Za darmo. Wokół pełno wolontariuszy w żółtych i pomarańczowych kamizelkach, gotowych nieść pomoc wszystkim, którzy jej potrzebują.

Obca rzeczywistość

O chęci niesienia dobra przekonują nas wolontariusze, którzy przyjechali zorganizowaną grupą z Krakowa. Wśród nich jest również moja żona Joanna. - Wszyscy mamy w głowach słowa: "zło dobrem zwyciężaj". Nasza pomoc to przede wszystkim odpowiedź na bestialskie ataki Rosjan, na które nie ma i nigdy nie będzie naszego przyzwolenia. Ukraińcy są w potrzebie i naszym obowiązkiem jest zapewnić im azyl i dać poczucie bezpieczeństwa - przekonuje.

Dworzec w Przemyślu
Arkadiusz Bar Po niektórych uchodźców przyjeżdżają bliscy. Inni nie mają gdzie się podziać

Wsparcie jest ogromne, z czego bardzo cieszy się Mateusz Jaśko. Jednocześnie przekonuje, że niesienie pomocy to ciężka, wielogodzinna praca. - To nie jest tak, że uchodźcy rzucają nam się w ramiona. Na dworcu pojawiają się też nieuczciwi naciągacze, którzy chcą zarobić na cierpieniu Ukraińców. Niejednokrotnie trzeba przekonywać uchodźców o naszych dobrych intencjach i trudno im się dziwić, ponieważ znaleźli się w zupełnie innej, obcej dla siebie rzeczywistości - mówi.

Stopy dziecka

W pewnym momencie dworzec pustoszeje. Z głośników słychać zapowiedzi przyjazdu pociągów, ale nie tych jadących np. z Lwowa. Te stoją przed granicą w kolejce. Opóźnienia sięgają nawet 11 godzin. Gdy czekamy na kolejny transport uchodźców, ludzie przekazują między sobą informacje, że są nowe zalecenia władz województwa podkarpackiego w sprawie Ukraińców. Nie wiadomo, które są prawdziwe. Trudno gdziekolwiek na dworcu potwierdzić przekazywane pocztą pantoflową informacje. Chociażby te, że wszystkie pociągi z uchodźcami mają już nie zatrzymywać się w Przemyślu, tylko jechać dalej w głąb Polski. Zastanawiamy się, czy jeszcze jesteśmy potrzebni, skoro nie ma już kogo zabierać samochodami do Krakowa.

Ale po kilku godzinach w końcu pojawia się następny transport zza naszej wschodniej granicy. Ostatecznie przerażonymi rodzinami uciekającymi przed wojną zapełniają się wszystkie samochody, którymi przyjechali krakowianie. Każdy zabiera na pokład jakąś rodzinę, która w Krakowie otrzyma darmowy nocleg.

W końcu i nam z żoną udaje się znaleźć uchodźców, którzy chcą jechać do stolicy Małopolski. Młoda dziewczyna ze swoją starszą mamą, które do Przemyśla przybyły spod Lwowa, mają przez nas zagwarantowany nocleg w rejonie Tyńca. Przed podróżą chcą jeszcze tylko coś zjeść. Wszystko im jedno, czy będzie to mięso, a może oferowany na dworcu żurek lub kwaśnica. Ostatecznie kucharze z działającej tutaj restauracji przyrządzają im kotlety drobiowe z surówkami i ziemniakami. - Smakowało? - pytamy. - Tak, bardzo smaczne - odpowiadają zgodnie.

Są bardzo małomówne i wyczerpane. Nie wybrzydzają. Godzą się na wszystko, co im zaproponujemy. Gdy już wyjedziemy z Przemyśla, niemal całą drogę śpią. Na miejscu będzie czekać na nie polska rodzina, która na kilka dni przygarnie kobiety pod swój dach. - Gdyby państwo mogli przekazać organizatorom akcji, że możemy przyjąć jeszcze matkę z dzieckiem, będziemy wdzięczni - usłyszymy od krakowianki.

Dla niektórych uchodźców udaje się zorganizować też transport np. do Łodzi. Wśród takich osób jest starsza kobieta w okularach, poruszająca się o drewnianej lasce. Gdy przychodzimy po nią do noclegowni, trzyma na kolanach czarnego kota. Pomagamy jej wstać i wyprowadzamy ją przed dworzec. - Kiedyś człowiek mógł przejść wiele kilometrów, a teraz takie problemy z nogami - nie kryje.

Wolontariusze pomagają też kilkuletniemu chłopcu, którego stopy po długiej i wyczerpującej podróży do granicy pokryły się bolesnymi pęcherzami. Widok jest poruszający. - Tak wyglądają stopy dziecka po przebyciu 1500 km w 5 dni - pisze w mediach społecznościowych Mateusz Jaśko. Część tej drogi chłopiec musiał przebyć pieszo…

Uchodźcy podróżują na przemyski dworzec z bagażami, ale mają ich bardzo mało. Jedna z kobiet, której chcemy pomóc, wzięła z domu jedynie torebkę. Nic w tym dziwnego. Gdy wiesz, że za chwilę w twój dom może uderzyć rakieta (rosyjskie wojska atakują także budynki mieszkalne, giną cywile), zabierasz tylko to, co najbardziej potrzebne. Dzieci mają ze sobą ulubione maskotki. Jeśli nie, dostają zabawki od wolontariuszy. By choć na chwilę mogły zapomnieć o wojnie.

Dworzec w Przemyślu
Arkadiusz Bar Dzieci zabrały z domów swoje ulubione pluszaki

Wolontariuszka pyta jedną z kobiet, co jej potrzeba. - Wody? - dopytuje, wskazując na wielką stertę kilkudziesięciu zgrzewek, zgromadzonych przy wejściu na dworzec. - To dla nas? Możemy? - dopytuje Ukrainka. - Wszystko jest dla was - odpowiada Ola.

Przestała płakać

Chłopiec z początku artykułu, mówiący o grabieży domu i bandytach, to Prohor. - Z bratem dostali od nas samochodziki, brat jednak był za stary na takie zabawki, więc oddał swój Prohorowi - mówi Mateusz Jaśko. Ten z kolei bez chwili zastanowienia podszedł do stojącej obok, płaczącej dziewczynki i wyciągnął do niej rękę z autkiem, które chwilę wcześniej dostał. Przestała płakać...

Bartosz Dybała

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.