Wojna w Syrii, czyli co nam znowu obiecali [rozmowa]
Rozmowa z dr. Sławomirem Sadowskim, politologiem z UKW w Bydgoszczy o naszym udziale w wojnie syryjskiej i wschodniej flance NATO.
Podczas kilkuletniej wojny w Syrii - pomimo różnych nacisków - Polska trzymała się od niej z daleka. Co mogło przekonać ministra Antoniego Macierewicza do zgody na wysłanie naszych żołnierzy do Syrii?
Może min. Macierewicz otrzymał obietnicę wzmocnienia wschodniej flanki NATO i to zdecydowało? Eksperci mówią, że nie powinniśmy się łudzić w sprawie stałych baz i raczej otrzymamy pomoc szkoleniowo-logistyczną na wschodniej flance NATO. Deklaracja uczestnictwa Polski w misji syryjskiej przypomina mi wcześniejsze zachowania rządowe, kiedy rodziły się operacje w Iraku i w Afganistanie. Wtedy też liczyliśmy, że nasz aktywny udział zaowocuje m.in. większym wsparciem bezpieczeństwa dla Polski. I nic się w tej kwestii raczej nie zmieniło. Zaangażowanie w syryjską wojnę Stanów Zjednoczonych, Rosji, Arabii Saudyjskiej, Turcji i Iranu tylko zaognia tę wojnę. Jeśli chcemy ją wygasić, to powinniśmy się wycofywać. Deklaracja o naszym uczestnictwie była nie do końca przemyślana. Amerykanie mają tam taki system rozpoznawczy, że cztery polskie samoloty F-16 wyposażone w średni system rozpoznawczy nie są potrzebne.
W naszej armii o pilotach samolotów F-16 mówiono, że jako jedyni nie wąchali prochu w Iraku i w Afganistanie.
Znam bardzo wielu oficerów, którzy przez całą służbę nie wąchali prochu. Celem szkolenia wojska nie są wojny, a budowa systemu bezpieczeństwa, który nie dopuści do naszego uczestnictwa w wojnie. Podczas operacji irackiej i afgańskiej polska armia uzyskała ogromne doświadczenie przede wszystkim w okupacji cudzego terytorium. Przecież nie mamy takich potrzeb!
Cztery nasze samoloty nad Syrią zagwarantują obecność sojuszników w Polsce?
Podstawą wszystkich gwarancji bezpieczeństwa NATO i Stanów Zjednoczonych jest przerzucenie sił koalicyjnych na terytorium Polski, gdyby zaszła taka potrzeba. To trzeba ćwiczyć. Kilka tysięcy żołnierzy w stałej bazie jest niczym, gdyby doszło do wielkiego konfliktu. Wtedy potrzebowalibyśmy tu 300, 400 czy 500 tysięcy żołnierzy. Dlatego w gwarancjach najważniejszy jest mechanizm przerzucenia wojska. To są tajne plany, ale pewnie mamy je zagwarantowane w traktacie akcesyjnym do NATO. Nie jesteśmy całkowicie bezbronni. Dziś mówi się o wojnie hybrydowej, ale nasze siły zbrojne są na tyle efektywne, że poradziłyby sobie z taką ekspansją, na którą się - zresztą - nie zanosi. Rotacyjne szkolenie sojuszników w Polsce toczy się od dawna. Wystarczy zapytać w Centrum Szkolenia Wojsk Lądowych w Drawsku, jak często ćwiczą tam Amerykanie, Holendrzy, Niemcy czy Brytyjczycy. Także na Bałtyku równie często manewrują połączone floty NATO. To nie jest tak, że jesteśmy porzuceni i sojusznicy o nas nie dbają. Dziś naszym władzom zależałoby na spektakularnym, propagandowym wsparciu np. na stałej bazie, a przypominam, że kilka znajduje się już w Bydgoszczy.
A może chodzi o to, żeby ewentualny - odpukać! - atak Rosji na kraje bałtyckie lub Polskę był równocześnie atakiem na sojuszników, którzy tu ćwiczą?
To bardzo nieprofesjonalne myślenie. Jeśli przeanalizujemy wojny z ostatnich lat, to żadna z nich nie zaczęła się nagle. To nie tak, że rano Putin się budzi, wypije kielicha i uzna, że Rosja rozprawi się z Polską. Narastanie konfliktu wojennego trwa do rozwinięcia określonych sił. Mamy gwarancję, że w takim przypadku zostanie do nas przerzucona ciężka dywizja pancerna - to ponad 300 czołgów. Oczywiście ze wsparciem lotniczym. Naszym zadaniem jest przygotowanie logistyczne do przyjęcia tych sił. Stała baza podniosłaby bezpieczeństwo Polski na wyższy poziom zagrożenia. Czy to się opłaca?