Wolne w Święto Trzech Króli, czyli jak Kropiwnicki wygrał z Gomułką i...
Były prezydent Łodzi kilka lat walczył o przywrócenie czerwonej kartki w kalendarzu w dniu 6 stycznia. Jego przeciwnicy straszyli Polaków gospodarczą katastrofą. Nic takiego się nie wydarzyło.
Jak spędzi pan święto Trzech Króli?
Jak co roku będę na festynie Trzech Króli. W tym roku łódzki orszak przejdzie od kościoła Zesłania Ducha Świętego na pl. Wolności do archikatedry. Będę jak zwykle w roli rycerza w czerwonej tunice z orłem na piersi. W domu będą ciasta. Będę też miał wizytę części rodziny a przynajmniej wnuków. Festyn jest dosyć wyczerpujący. Nie wiem jaka będzie pogoda i czy starczy mi sił na późniejszą zabawę.
To święto jest dla pana ważnym dniem?
Jakby nie był ważne, to bym o przywrócenie dnia wolnego tak bardzo się nie starał i nie znosił tylu upokorzeń oraz działań odwetowych. Gdy byłem w szkole podstawowej, pierwszy sekretarz PZPR Władysław Gomułka w listopadzie 1960 r. podjął decyzję o wykreśleniu tego dnia z kalendarza świąt uznawanych przez państwo. Czegoś było mi żal. Z jednej strony ludzie cały czas to pamiętali: kościoły wieczorem były pełne, ludzie malowali kredą litery K+M+B na drzwiach, święcili kadzidło i kredę. Ale wiele z dawnych elementów tradycji ludowej siłą rzeczy gasło, bo święta odbywały się po całym dniu roboczym. Zniknęli gdzieś kolędnicy chodzący po domach, poszły w zapomnienie kolędy o Mędrcach ze Wschodu. Na resztę nie było ani czasu, ani siły. Zanikł nawet ten zwyczaj, że siódmego rozbierało się choinkę.
Jednocześnie Kościół nie obniżył rangi tego święta. Nawet kiedy kardynał Józef Glemp wystąpił do Stolicy Apostolskiej o przeniesienie niektórych świąt z dnia zwykłego na niedzielę, ta prośba nie objęła święta Trzech Króli. Nadal zostały związane z datą 6 stycznia. Nie można było postąpić inaczej, jeśli się zważy, że święto to było obchodzone w Kościele wcześniej niż święta Bożego Narodzenia. W Polsce okres od Wigilii Bożego Narodzenia do święta Trzech Króli był świętowany w sposób szczególny jako tzw. Gody. Nie wypadało wtedy wychodzić w pole do robót, dziedzice nie mogli gonić parobków do roboty, poza koniecznymi pracami przy inwentarzu żywym. Był to długi okres świąteczny.
Ile trwała walka o przywrócenie święta?
Można powiedzieć że nadspodziewanie długo. W pierwszych latach mojej kadencji prezydenta Łodzi zostałem zaproszony do arcybiskupa łódzkiego. Mieliśmy coś do omówienia - właśnie 6 stycznia. Postanowiłem wtedy, że poproszę współkolegów na urzędach prezydenckich w Pabianicach i Zgierzu, abyśmy razem uroczyście udali się do szopki betlejemskiej stojącej przy łódzkiej archikatedrze. Zamówiłem elegancki powóz w dwa białe konie. Mieliśmy trochę mirry i kadzidła przywiezionych z Jerozolimy. Kupiłem sztabkę złota w NBP. Przed szopką na ręce abp. Władysława Ziółka wręczyliśmy dary dla nowonarodzonego Jezusa. Trwało to do 2010 r. Wtedy ktoś z platformersów w Sejmie zapytał dlaczego, skoro mi tak zależy, nie dam wolnego dnia pracownikom. Okazało się, że jest to możliwe przy odpracowaniu przez kolejne dni po 15 minut. Platforma była na mnie tak bardzo wściekła, że Przewodniczący Rady Miejskiej z PO na ten dzień ustalił posiedzenie Rady. A w następnym roku był już oficjalny dzień wolny. Pojechałem wtedy do Warszawy obejrzeć orszaki organizowane przez fundację Żagiel. Byłem pod wrażeniem tamtejszej imprezy. Po powrocie dokonaliśmy wspólnego przemarszu grupy Komitetu Obywatelskiego Inicjatywy Przywrócenia Dnia Wolnego w Święto Trzech Króli ulicą Piotrkowską do katedry. A następnego roku był już pierwszy łódzki festyn.
Jak przebiegła walka o przywrócenie dnia wolnego?
Nie było to proste, co mnie zresztą zadziwiło. Po raz pierwszy po roku 1989 Sejm był zdominowany przez dwie wielkie partie: Platformę Obywatelską i Polskie Stronnictwo Ludowe, które zarejestrowały się w Brukseli jako chrześcijańska demokracja. A trzecia wielka partia jako konserwatywna (PiS) była życzliwa wszystkiemu, co się wiązało się z wiarą i tradycją Polski. Wydawało się, że zbierzemy podpisy, by dać posłom szansę podjęcia tej sprawy. Ale okazało się, że w Platformie Obywatelskiej jest ogromny opór. Przy dyscyplinie projekt został odrzucony w pierwszym czytaniu, choć PSL w przytłaczającej większości a PiS niemal jednomyślnie go poparły. Kilkoro posłów PO nie głosowało. Wśród nich Joanna Skrzydlewska, która została obciążona karą 1 tys. zł za złamanie dyscypliny.
Co było dalej?
Postanowiliśmy przystąpić ponownie do zbierania podpisów głosząc, że tym razem podwoimy ich liczbę. Za pierwszym razem było ich niemal 700 tys., teraz chcieliśmy zebrać co najmniej milion. Z poparciem nie było problemu, bo ludzie chcieli podpisywać. Ale problemem było znalezienie osób, które w pogodę i niepogodę, na mrozie i na deszczu będą te podpisy zbierać. W całej Polsce potrzeba było ok. 1 tys. osób. Przedsięwzięcie było przeogromne, ale udało się. Wykorzystaliśmy struktury Chrześcijańskiego Ruchu Samorządowego, Stowarzyszenia Rodzin Katolickich, grupy parafialne. Staraliśmy się unikać angażowania formacji partyjnych. Chcieliśmy, aby była to inicjatywa społeczna. Łącznie zebraliśmy ponad 1,2 mln podpisów.
Ale znowu nic to nie dało...
Za drugim razem dyscyplina była jeszcze ostrzejsza. Ale wybuchła taka awantura w klubie PO, że władze partii uznały, że w końcu się tę ustawę przyjmie. Wiedząc o tym, wybrałem się do pana premiera Donalda Tuska i spytałem: co dalej? Premier zapowiedział mi, że treść tej rozmowy nie powinna być ujawniona wcześniej niż za pięć lat. Chętnie się zgodziłem. Wtedy usłyszałem, żebym nie przychodził już do niego z żadną następną ilością podpisów, bo daje mi słowo honoru, że w ciągu roku będzie to w Sejmie przegłosowane. I rzeczywiście tak się stało. W 2010 r. w listopadzie Sejm podjął decyzję.
Dlaczego platforma nie chciała święta?
Nie wiem, trzeba by ich zapytać. Wyglądało na to, że myślenie liberalne w tej partii przeważało, a zarejestrowanie się w chadecji było wybiegiem taktycznym. Też tego nie rozumiem, bo wściekłość z jaką się spotkałem ze strony niektórych posłów była ogromna. Być może chodziło o przypodobanie się niektórym korporacjom biznesowym. Pojawiły się jeremiady o tym, jaką to święto będzie katastrofą gospodarczą dla Polski. To były argumenty oparte na wyliczeniach, za które bym studenta ekonomii do drugiego semestru nie dopuścił. Gdy zapadła decyzja, że tak będzie ktoś z ultraradykałów na korytarzu sejmowym powiedział: no to żeś pan wygrał, ale ciężko za to zapłacisz. Zapłaciłem, ale uważam, że warto było.
Jak to się dla pana skończyło?
Proszę sobie przypomnieć jak wyglądał ten rok, gdy PO odrzuciła nasz projekt i potem przyjęła jako własny. Wtedy odbyło się referendum, w którym odwołano mnie ze stanowiska prezydenta Łodzi. PO i SLD zaangażowały się w tę akcję z ogromną determinacją i przy dużym wsparciu życzliwych im liberalnych mediów.
Teraz w Trzech Króli w większości miast Polski odbywają się orszaki. Jak się panu podoba takie świętowanie?
Cieszę się, że znaleziono nową formę dla czegoś, co było stałym elementem chrześcijańskich i świeckich tradycji trwających w Polsce od tysiąca lat. Można powiedzieć, że orszaki to rozwinięcie tradycji kolędniczych na masową skalę. Ale widać, że ludziom taki radosny dzień był potrzebny. Kiedy przyjmowano święto najbardziej niepokoiło mnie to, co usłyszałem od pewnego działacza PO w naszej Radzie Miejskiej. Powiedział, że będę miał jeszcze jeden dzień do grillowania. To mną wstrząsnęło. Trzech Króli miał być kolejnym dniem spędzanym przed telewizorem i z wódeczką. Na szczęście tak się nie stało.