Wolontariuszka z duszą maratończyka na wojnie w Ukrainie
- Wojna wydobywa z nas to, co najgorsze, ale i to, co najlepsze - uważa dr Olga Solarz, etnografka i blogerka, która jeździ z pomocą dla ukraińskich żołnierzy na pierwszą linię frontu
W piątek 24 lutego mija dokładnie rok od inwazji Rosji na Ukrainę. W rocznicę wybuchu wojny przypominamy nasz materiał o wolontariuszce z duszą maratończyka na wojnie w Ukrainie.
Jako etnografka, założycielka fundacji Magia Karpat, badała pani i opisywała m.in. ludowe zwyczaje z obszaru ukraińskich Karpat. Próbowała może któraś z jego mieszkanek rzucić urok na Putina, żeby ukarać za wojnę?
W Ukrainie każdy z pewnością życzy mu jak najgorzej. Nie wykluczam też, że istnieje pewien rodzaj energii, której nie potrafimy poddać naukowej ocenie, a która, jeśli się skumuluje i wyrazi w odpowiedniej formie, to wywoła pożądany skutek. Tak jak to było z rosyjskim okrętem wojennym „Moskwa”, który w połowie kwietnia poszedł na dno. Mnóstwo osób życzyło mu „idi nachuj” i tak się stało.
A co osoba z tytułem doktora etnografii z Polski robi na froncie w Ukrainie?
Moje wykształcenie akurat nie ma z tym nic wspólnego. Gdybym była sprzedawczynią w sklepie, też bym tam teraz jeździła. Mam polsko-ukraińskie korzenie. W Polsce urodziłam się i wyrosłam, jestem kulturową Polką, ale Ukraina to również bliska mi ziemia - nie żyjąca już babcia, z którą czuję się mocno emocjonalnie związana, pochodziła z okolic Czernihowa, terenów okupowanych niedawno przez Rosjan. Ta wojna jest dla mnie bardzo ważna, bo teraz decydują się nie tylko losy Ukrainy, ale też Polski i Europy. To wydarzenie przełomowe. Nie potrafię w takiej sytuacji stać z boku.
Pomaga pani walczącym na wschodzie Ukrainy już od 2014 roku.
Kiedy wybuchła wojna w Donbasie, wspierałam batalion Aidar - jeden z ochotniczych batalionów, na których wtedy opierała się ukraińska obrona. Wcześniej poznałam na kijowskim Majdanie człowieka, który do niego wstąpił. Pisał do mnie, w jak ciężkich warunkach walczą. Także moja bliska koleżanka z Kijowa jeździła z pomocą do chłopaków z tego batalionu. I tak to się zaczęło. Teraz po prostu odnowiłam kontakty. Byłam pewna, że osoby, którym kilka lata temu pomagałam, również po 24 lutego poszły walczyć. I się nie myliłam. Tylko nieliczni nie ruszyli na front. Nie dlatego, że nie chcieli bronić swojego kraju, ale ze względu na zły stan zdrowia. Część, niestety, wcześniej zginęła.
Zaczęła pani działać od razu na wieść o rosyjskiej agresji?
Pierwsza reakcja to był rodzaj szoku, ale szybko się otrząsnęłam i pomyślałam, że nie ma co panikować, trzeba działać. Świadomie i racjonalnie. Przede wszystkim założyłam subkonto z mojej Fundacji Magia Karpat, żeby zbierać pieniądze dedykowane Ukrainie, uruchomiłam też liczne kontakty. Mieszkam w Przemyślu, miałam łzy w oczach ze wzruszenia, widząc tłumy ludzi, którzy ruszyli z niespotykaną, spontaniczną pomocą dla uchodźców z Ukrainy. Założyłam jednak, że będę wspierać tych, co są na pierwszej linii frontu, bo jeśli nie pomożemy żołnierzom, to ci uchodźcy nie będą mieli dokąd wrócić. Bardzo dużo Ukraińców zgłaszało się na ochotnika do wojska, ale często brakowało im podstawowego wyposażenia - nowoczesnych hełmów, kamizelek kuloodpornych czy apteczek taktycznych ze stazami do tamowania krwotoków w razie poważnego zranienia.
I od ponad trzech miesięcy wozi pani te apteczki i inne rzeczy na wschód Ukrainy.
Tak. Cały czas trafiają nowe osoby do wojska, które trzeba doposażać. Poza tym na froncie wszystko szybciej się zużywa - buty, środki medyczne, odzież. Nie jest tak, że jak coś raz damy, to posłuży latami.
Dostarczone rzeczy uratowały komuś życie?
Nie mam wiedzy, co się dzieje ze wszystkimi żołnierzami, którym pomagam. Na jednym z hełmów pokazywali mi ślady po odłamku, inny pod wpływem uderzenia był pęknięty, ale chłopak, który go nosił, przeżył.
Zorganizowała pani już osiem transportów.
Nie liczyłam dokładnie, chyba tak. Jeszcze w lutym pojechałam do Lwowa. Tam załatwiłam przez znajomych przewiezienie darów na wschód Ukrainy. Później chłopaki z jednostki na froncie zadzwonili, że wszystko dotarło, że dziękują. Mówili, czego jeszcze potrzebują. To były m.in. okulary ochronne, nakolanniki, nałokietniki. Rzeczy z perspektywy wielkiej wojny o mikroskopijnej wartości, ale dające choćby częściową ochronę konkretnym żołnierzom.
Z kolejnymi transportami darów docierała pani już na pierwszą linię frontu, a ostatnio w Polsce zrobiła pani nawet kurs ratownika medycznego pola walki. Niewielu wykazuje się taką determinacją w niesieniu pomocy.
Przyjaźnię się z tymi chłopakami od ośmiu lat. Mają do mnie zaufanie i liczą na moje wsparcie, a ja jestem też osobą żądną przygód. Kiedy mówię im, że gdzieś chcę trafić, to najpierw odmawiają, ale w końcu, po kolejnych moich prośbach, ulegają. Nie ma co ukrywać - bywam uparta.
Bez strachu pani tam jeździ?
Boję się jak każdy normalny człowiek. Mam w sobie jednak potrzebę doświadczenia, zobaczenia czegoś na własne oczy. Chcę wiedzieć, w jakich warunkach chłopaki funkcjonują na froncie, czego najbardziej potrzebują. Gdybym nie dotarła w niektóre miejsca, nie miałabym pojęcia, że np. należy im przywieźć porządne siekiery, piły i saperki, bo inne nie wytrzymują długo na froncie. Gdybym nie zobaczyła okopów, z których żołnierze czasami nie wychodzą przez dwa tygodnie, nie wiedziałabym np. jakiej wielkości butle gazowe są najlepsze, żeby coś zagrzać tam na ogniu. Gdybym nie doświadczyła warunków ich życia na własnej skórze, nie wiedziałaby, że jest olbrzymi wysyp komarów i kleszczy. Po prostu nie przyszłoby im do głowy, żeby mi to powiedzieć. Dopiero kiedy zawiozłam środki odstraszające te owady, okazało się, że to dla wszystkich naprawdę wielka ulga.
Zawiozła pani też małe ikonki. Żołnierze poprosili?
Nie. To był prezent lwowskiego malarza Kostka Markowycza, jednego ze znanych, współczesnych ikonopisów. Zapytał mnie, czy coś takiego chcieliby na froncie. Nie miałam pojęcia, kto i jak jest religijny, ale wchodząc do okopów, gdy zaczynał się ostrzał artyleryjski, czułam, że każda minuta tam jest balansowaniem między życiem a śmiercią. A wyjechałam w momencie, kiedy dopiero rozwijała się nawała ogniowa. Chłopaki na pierwszej linii żyją w permanentnym zagrożeniu. To poczucie ciągłego napięcia i wyostrzenia zmysłów sprawia, że nawet niewierzący człowiek zwraca się o pomoc do siły wyższej. Potrzebuje choćby minimalnego poczucia bezpieczeństwa, wiary, że coś lub ktoś go ochroni. I te ikonki są takim znakiem, że nie są sami, że ktoś nad nimi czuwa.
Są żołnierze, którzy nie wytrzymują psychicznie?
To zawsze wiąże się z tzw. chrztem bojowym. Część chłopaków, do których jeżdżę, zgłosiła się do obrony terytorialnej na ochotnika i zostali wcieleni do sił zbrojnych Ukrainy. Nie mieli doświadczenia wojennego. Nie było im łatwo, kiedy pierwszy raz trafili na front i znaleźli się pod ostrzałem. Ale z roty, do której jeździłam, tylko jeden na około stu stwierdził, że ma dość, że on się nie nadaje do wojska. Nie ma nic złego w tym, że ktoś przyzna, że się przeliczył z własnymi siłami. Żołnierze przebywają na froncie w bardzo niekomfortowych warunkach. Nie chodzi tylko o sam ostrzał. Tam nie ma się gdzie umyć czy porządnie zjeść, trzeba tygodniami zasypiać w kamizelce kuloodpornej i hełmie, leżąc w jakiejś dziurze w ziemi, nierzadko po kilka godzin na brzuchu, gdy pracuje wroga artyleria.
Patriotyczna motywacja pomaga pokonać strach i przetrzymać niewygody?
Oczywiście. Przytłaczająca większość żołnierzy radzi sobie z frontowym stresem. Obrona własnego kraju, rodziny, ziemi to naturalny odruch. Ci chłopcy nie poszli walczyć gdzieś na cudze, tylko chronią swoją ojczyznę. Ukraińcy mają w sobie coś takiego, że potrafią długo pokornie cierpieć różne rzeczy, ale kiedy miarka się przebierze, twardo stają do walki.
Czuć ducha dawnej kozaczyzny?
Historia Kozaków to jeden z ważnych elementów ukraińskiej tożsamości. Dla niektórych na wojnie jest też silną motywacją do walki. Według mnie jednak - wyjaśnienie masowego oporu społeczeństwa Ukrainy przeciw agresji Rosji jest inne: jeśli ktoś atakuje naszą ziemię, to jej po prostu bronimy. Nie ma w tym nic z kozaczenia.
Podczas jednego z transportów napisała pani: „Wojna jest straszna, ale jednocześnie otwiera serca i pomaga spotkać niezwykle życzliwych ludzi…” To akurat o księdzu Danielu Bruell z niemieckiej miejscowości Hille, który od 24 lutego w każdy czwartek odprawia w parafii msze za Ukrainę, a pieniądze z tacy przeznacza na pomoc. Dużo spotkała pani takich ludzi, którzy niosą bezinteresowne wsparcie Ukraińcom?
Mnóstwo. Wojna wydobywa z nas to co najgorsze, ale i to co najlepsze. Pokazuje, kto jest empatyczny, a kto egoistą. Po 24 lutego poznałam wiele osób, które poświęcają swój czas, energię, pieniądze, by wspierać Ukrainę. Robią to nie jednorazowo, ale w sposób ciągły, poświęcając kawałek własnej wygody. Przyjmują uchodźców w domach, zgłaszają się do pracy jako wolontariusze, organizują zbiórki darów. Cieszę się z każdej formy wsparcia, nie wartościuję, kto więcej czy lepiej zrobił.
Pani poświęca chyba cały swój czas na organizację pomocy, od kiedy Rosja najechała Ukrainę.
Prawie cały. Kiedy jestem w Polsce, staram się też zarabiać pieniądze na własne potrzeby. Pracuję m.in. jako tłumacz przysięgły z języka ukraińskiego.
Fundacja Magia Karpat, którą pani kieruje, a także Uniwersytet Ludowy, założony w Nowych Sadach pod Przemyślem, musiały zawiesić działalność?
Przeprofilowaliśmy ich funkcjonowanie na czas wojny. Wcześniej składaliśmy różne wnioski, pisaliśmy projekty, niektóre pozytywnie rozpatrzono, planowaliśmy w lecie np. warsztaty rzemiosła artystycznego. Wszystko miało inaczej wyglądać. Po 24 lutego uznałam jednak, że nie czas na kulturę, gdy płonie las. Trzeba odłożyć na później inną działalność, kiedy ważą się losy także mojego kraju. Z rodzeństwem byłam wychowywana w domu w postawie obywatelskiej. Wpojono nam potrzebę pracy na rzecz społeczeństwa. W interesie Polski jest to, aby mieć dobrego sąsiada, a nie zbrodnicze, nieobliczalne imperium. Jeśli więc choć w minimalnym stopniu przyłożę rękę do tego, że będziemy żyć bezpieczniej, to się bardzo cieszę. A wojna wcześniej czy później się skończy i wrócę do swoich normalnych zajęć.
Nie ma zmęczenia po ponad trzech miesiącach intensywnej akcji pomocowej?
W takich działaniach zawsze są sprinterzy i maratończycy. Ja na pewno zaliczam się do tych drugich. Ten podział ma też zresztą swoje plusy. Długofalowe wsparcie jest z reguły lepiej zorganizowane, trafia precyzyjniej do potrzebujących. To zupełnie naturalne, że część osób, która na początku spontanicznie rzuciła się do pomocy, po pewnym czasie wraca do swojego zwykłego życia - mają w końcu rodziny, pracę, codzienne obowiązki. Nie da się na dłuższą metę pogodzić tego z intensywną działalnością pomocową. Ja jestem wolnym strzelcem i mogę sobie na to pozwolić. Ludzie, którzy pomagali na początku, pokazali, że posiadają wielką empatię. Wielu dalej chce to robić, ale w mniejszym wymiarze, bo takie mają możliwości. Wiem, że będą wspierać walczącą Ukrainę i jeśli o coś poproszę, to poświęcą np. dwie godziny na tydzień. I tak też jest dobrze.
A pani długo zamierza pomagać?
Dopóki będę widziała, że to ma sens. Tak było w 2014-15 roku. Zaprzestałam wozić transporty, gdy zobaczyłam, że zaczyna się wojna pozycyjna i idzie wystarczająca pomoc ze strony ukraińskiego państwa. Teraz jednak liczy się każde wsparcie. W Donbasie ważą się losy tej wojny. Cały czas zbieram więc rzeczy i pieniądze. Każdy kto się dołoży, może być pewny, że nasza pomoc trafia do konkretnych ludzi. Jeśli wiozę buty, to chłopaki przy mnie je wybierają, nakładają i zabierają. Jeśli miałam np. stalowe kubki typu tatonka, to po prostu dawałam każdemu do ręki. Ostatnio akurat nie dla wszystkich wystarczyło, bo na składzie w sklepie mieli tylko 208 sztuk, a ja chciałam dużo więcej. Teraz właśnie zamawiam kolejne.
***
Fundacja Magia Karpat co tydzień, a czasem częściej, jeździ z transportem do walczących w Ukrainie. Kto chce wesprzeć jej działalność, może wpłacić pieniądze na konto bankowe nr 47 1240 2568 1111 0011 1177 6048. Dopisek w tytule: Darowizna Pomoc Ukrainie