„Wołyń“ Smarzowskiego to dobry film, bo nie przekłamuje historii
Rozmowa z por. Zbigniewem Hasem, prezesem słupskiego koła Stow. Upamiętnienia Ofiar Zbrodni Ludobójstwa Ukraińskich Nacjonalistów.
Gdy rozmawialiśmy przed wej- ściem do kin „Wołynia”, filmu Wojciecha Smarzowskiego, zapowiadał pan, że go obejrzy. Był pan już w kinie?
Byłem. Poszedłem z żoną i znajomymi.
I jak go pan odebrał?
Bardzo go przeżyłem. Chyba bardziej niż moja żona, która też pochodzi z Wołynia i tak jak główna bohaterka uciekała przed atakami ukraińskich nacjonalistów. Filmowa Zosia chce uratować swojego syna, a moja żona robiła wszystko, aby chronić swojego brata. Wg niej w filmie brakuje tego wielkiego strachu, który odczuwali wszyscy przerażeni Polacy.
Pan jako młody chłopak był świadkiem wielu tragicznych wydarzeń, które miały miejsce na Wołyniu w czasie II wojny światowej. Czy wizja reżysera jest zbieżna z tym, co zostało w pana pamięci ?
To jest dobry film, choć oczywiście w sposób skrótowy i symboliczny opowiada o wydarzeniach, które się działy na dużej przestrzeni i przez kilka lat. Jest więc oczywiste, że reżyser musiał się odwołać do wybranych wspomnień i opowieści. Są więc w nim sceny podobne do tych, które sam widziałem, ale i takie, które były doświadczeniem wielu innych ludzi. Bałem się, że Smarzowski będzie dążył do poprawności politycznej i równoważenia tragedii, które spotkały Polaków i Ukraińców. Na szczęście jest to film uczciwy, choć wszystkiego, co się wydarzyło, nie dopowiada.
Na przykład?
Reżyser dość dokładnie pokazał, jak wyglądała likwidacja Żydów po wejściu na Wołyń Niemców. Zbrakło mi jednak tego, że Niemcy do ich transportu na śmierć wykorzystywali ukraińską policję, którą sami stworzyli. To trwało kilka tygodni. Szkoda też, że w filmie nie ma informacji o tym, że ci ukraińscy policjanci w pewnym momencie uciekali do lasu, tworząc podstawę nacjonalistycznych sotni.
Film jednak zaczyna się od polsko-ukraińskiego wesela, gdy wiosną 1939 roku siostra głównej bohaterki wychodzi za mąż za Ukraińca.
One rzeczywiście tak wyglądały. Zwykle trwały trzy dni, a ich uczestnicy bawili się na świeżym powietrzu, najczęściej nad rzeką. Oczywiście w wołyńskich powiatach obyczaje bywały trochę zróżnicowane, ale zwykle pierwszego dnia bawiono się koło domu panny młodej, apotem wesele przenosiło się do domu pana młodego. Brałem udział w takich weselach, więc sporo jeszcze pamiętam. Trochę zabrakło mi ukraińskich śpiewów, bo Ukraińcy bardzo ładnie śpiewali. Zmieszanymi uczuciami przyjąłem za to sceny związane z seksualnym zbliżeniem między główną bohaterką a jej ukraińskim chłopakiem, do którego dochodzi podczas wesela. Rozumiem jednak, że reżyserowi zależało na wprowadzeniu wabika dla młodych. W każdym razie takich polsko-ukraińskich ślubów przed wojną na Wołyniu było dużo. Potem, gdy doszło do wybuchu ukraińskiego nacjonalizmu, to źle się dla takich mieszanych małżeństw kończyło, bo – jak to pokazano na filmie – Ukraińcy często oczekiwali swoistej deklaracji lojalności i domagali się zabicia polskiego współmałżonka.
Wesele jest ważne także z tego powodu, że reżyser wykorzystuje je do tego, aby pokazać pewne niechęci Ukraińców wobec Polaków, których na tym terenie odbierali jako grupę panującą, zajmującą najważniejsze stanowiska.
Te niechęci rzeczywiście były. Głównie wśród Ukraińców o komunistycznym nastawieniu. Już przed wojną można było usłyszeć, że Polacy to pany, a Ukraińcy to parobki. Istotnie znaczna ich grupa wykonywała podrzędne prace, ale aż takiej biedy wśród Ukraińców nie widziałem, bo z rodzicami – jako syn ułana – mieszkałem na kolonii Kolędowo koło Włodzimierza Wołyńskiego, która sąsiadowała z dużą wsią ukraińską. Z tamtejszymi chłopakami się bawiliśmy jak równi, razem chodziliśmy nawet na ryby. Na Wołyniu było jednak kilkanaście miejscowości, które stworzyli osadnicy wojskowi. Czasem wręcz musieli wykarczować las, aby je zbudować. Te miejscowości stworzono dekretem Piłsudskiego, który w tym celu zabrał część posiadłości polskim i ukraińskim obszarnikom. To Ukraińcom bardzo się nie podobało.
Smarzowski pokazuje także symbolicznie poprzez postać Macieja, męża głównej bohaterki, udział mieszkańców Wołynia w kampanii wrześniowej i zmiany, z jakimi się zetknęli, gdy wracali z frontu.
To nie były przypadki odosobnione. Mój ojciec także brał udział w kampanii wrześniowej. Walczył pod Chodzieżą. Konia zabito pod nim podczas krwawej niedzieli w Bydgoszczy. Gdy wrócił do domu, od razu zgłosił się do miejscowej jednostki, aby walczyć z Armią Krajową. Sam widziałem, jak wtedy NKWD wywoziło polskich żołnierzy na wschód. Ojciec to przetrwał, ale gdy ponownie przyszli Niemcy, po wybuchu wojny niemiecko-sowieckiej, ojca przed wywozem na roboty do Niemiec uratowali znajomi Ukraińcy. I takie sytuacje się zdarzały, więc Smarzowski nie przekłamuje, gdy pokazuje ludzkie odruchy wśród Ukraińców. Ci, którzy byli jakoś związani z Polakami, potrafili nawet ostrzegać przed rzeziami, do których przygotowywali się nacjonaliści.
Czy z takimi sytuacjami jak ta filmowa, gdy Polacy zabiją Polkę, która wyszła za Ukraińca, zetknął się pan na Wołyniu?
Osobiście nie, choć historycy twierdzą, że były takie przypadki. Dominowała jednak samoobrona przed atakami Ukraińców. To z niej wyrosła 27. Wołyńska Dywizja Piechoty Armii Krajowej, która broni- ła Polaków przed atakami, ale już pod koniec rzezi wołyńskiej. Sam natomiast widziałem, jak we Włodzimierzu chowano ofiary ludobójstwa, a Niemcy powiesili czterech ukraińskich nacjonalistów. Te obrazy mam ciągle przed oczami.