Wpadki i wypadki BOR-u przy ochronie najważniejszych urzędników
Nie widać końca czarnej serii wypadków z udziałem najważniejszych osób w państwie. W piątek, 10.02, poszkodowana została premier.
Piątkowy wypadek pancernego audi A8 z premier Beatą Szydło na pokładzie odnotowały nie tylko polskie, ale też światowe media, przy okazji skrupulatnie przypominając ostatnie wydarzenia, w których doszło do uchybień związanych z bezpieczeństwem najważniejszych polskich polityków. Ale najpierw skupmy się na tym ostatnim: 10 lutego, tuż przed godziną 19, kolumna trzech rządowych samochodów jedzie ulicą Powstańców Śląskich w Oświęcimiu. Pierwsze auto z kolumny wyprzedza seicento. Zaraz potem kierowca seicento zaczyna skręcać w lewo. Drugie auto z rządowej kolumny, w którym podróżowała premier Szydło, aby uniknąć zderzenia z seicento, odbija w lewo i uderza w drzewo. Ranni zostają dwaj oficerowie BOR-u, a premier Szydło ze stłuczeniami i otarciami zostaje przetransportowana śmigłowcem do Wojskowego Instytutu Medycznego w Warszawie. Jest obolała po wypadku, ale jej życiu nie zagraża niebezpieczeństwo.
Jak potem w TVN24 oceniali eksperci (w tym m.in. płk Krzysztof Przepiórka, były żołnierz GROM), głównym zadaniem kierowcy wiozącego VIP-a jest jego ochrona, dlatego uderzenie w drzewo było odruchem błędnym. – To był manewr typowego kierowcy, a nie przewożącego osobę ochranianą – mówił. Wtórował mu były wiceszef BOR-u Jarosław Kaczyński, wytykając inne błędy w ochronie szefowej rządu, wskazując, że głównym zadaniem samochodów ochronnych, które jadą z przodu i z tyłu kolumny, jest zapewnienie bezpieczeństwa podczas przejazdu w taki sposób, by żaden inny pojazd, przypadkowo czy celowo, nie zderzył się z autem wiozącym VIP-a.
Nie tylko wypadki, ale też inne zaniedbania związane z samochodami, którymi podróżują najważniejsze osoby w państwie, były i za czasów poprzedniego rządu i nie chodzi tu już tylko o to, że nie są przestrzegane reguły dotyczące parkowania, przetrzymywania czy przewożenia opancerzonych limuzyn, które nie powinny jeździć po kiepskich drogach ani nie powinny pokonywać zbyt długich tras na własnych kołach. Media podawały, że pancerną limuzyną na polowania jeździł prezydent Bronisław Komorowski, tłukąc się leśnymi duktami, które nie są odpowiednie dla tak wyposażonego auta.
Niemniej znów rozgorzała, niecichnąca zresztą od miesięcy, dyskusja na temat kiepskiej ochrony polskich VIP-ów i przyczyn choroby, która toczy BOR i inne służby zajmujące się bezpieczeństwem najważniejszych osób w państwie. Od momentu objęcia władzy przez PiS wypadki z udziałem polskich wysokich urzędników mnożą się jak wirusy. Najpierw groźny wypadek prezydenckiej limuzyny, w której pęka opona. W czasie wizyty szefowej polskiego rządu w Izraelu wypadkowi ulega kolumna rządowa. Głośno też było o locie VIP-ów i dziennikarzy jednym samolotem z Londynu do Warszawy. W niedawnym karambolu na drodze krajowej nr 10 w Lubiczu Dolnym bierze udział limuzyna Antoniego Macierewicza. Samochód, którym podróżował wicepremier i minister nauki i szkolnictwa wyższego Jarosław Gowin, łapie gumę. A przecież to nie koniec uchybień, które dotarły do opinii publicznej. W listopadzie 2016 r. w Strasburgu, dokąd prezydent Andrzej Duda pojechał na obchody 25-lecia członkostwa Polski w Radzie Europy, doszło do włamania do samochodu z kolumny prezydenckiej, które zostało zaparkowane, niezgodnie z procedurami, na niestrzeżonym parkingu zamiast na terenie polskiej ambasady. Sprawę, jak pisał „Fakt”, próbowano zatuszować. Na dodatek w nieciekawej atmosferze odchodzi ze stanowiska szef BOR-u Andrzej Pawlikowski. Prokuratura Okręgowa w Warszawie prowadzi śledztwo w sprawie nieprawidłowości i wyłudzenia dwóch milionów złotych z PKP SA i w tej sprawie przesłuchiwała generała Pawlikowskiego. Chodzi o intratne zlecenie na ochronę dworców kolejowych podczas Światowych Dni Młodzieży, które otrzymała firma Sensus Group, której szefem jest kolega generała Pawlikowskiego, a on sam, jak podawały media, był z firmą związany.
Coś złego dzieje się z ochroną polskich VIP-ów, źle dzieje się w samym Biurze Ochrony Rządu – alarmują eksperci i publicyści. A prawda wydaje się banalna i znana od lat, bo też i ta choroba, na którą zapadł BOR, od lat ma te same objawy: brak standardów, zaniedbanie i niefrasobliwość, która wypływa z przedstawianych przypadków, w dużej mierze wynika z nieprawidłowych relacji na linii VIP – ochrona. Owszem, dorzucić można do tego i braki sprzętowe, i niezbyt wysokie uposażenie oficerów, czym przynajmniej tłumaczą pokusy związane z podkradaniem paliwa ze służbowych aut czy przemycanie alkoholu bez akcyzy z zagranicznych delegacji.
Wielką plamą na honorze „borowików” była już wizyta Lecha Kaczyńskiego w Gruzji, gdzie BOR praktycznie zostawił prezydenta samego pod ostrzałem. Ogrom zaniedbań i brak procedur ukazała tragedia smoleńska, za co przecież zdymisjonowano gen. Pawła Bielawnego, wiceszefa BOR-u. Zarzucono mu niedopełnienie obowiązków w trakcie działań BOR-u podczas przygotowań do lotów prezydenta Lecha Kaczyńskiego i premiera Tuska w kwietniu 2010 r. i poświadczenie nieprawdy w dokumencie. Ale to był tylko czubek góry lodowej, bo biegli przedstawili długą listę uchybień – jak np. brak właściwego rekonesansu zaplanowanego miejsca pobytu ochranianych osób czy to, że funkcjonariusze wyznaczeni do ochrony nie posiadali doświadczenia w działaniach poza granicami Polski.
Dość szokującą diagnozę stanu BOR-u usłyszeliśmy dwa lata temu przy okazji upublicznionej przez „Wprost”, a wcześniej nielegalnie nagranej rozmowy Bartłomieja Sienkiewicza z Markiem Belką (omijając już samo kuriozum nagrywania w restauracjach najważniejszych polityków w państwie). Oto ówczesny minister spraw wewnętrznych i zarazem koordynator służb stwierdza, że oficerowie BOR-u cierpią na syndrom sztokholmski, zaprzyjaźniają się z politykami. O tym, że tak się dzieje, mimo że tak być nie powinno, nierzadko mówili też dziennikarzom sami BOR-owcy. – Wszyscy, którzy pracują w BOR-ze, mają syndrom sztokholmski. Niech to pozostanie między nami, ale odebrałem 15 telefonów od najważniejszych ludzi w tym kraju, żebym – broń Boże – nie robił krzywdy BOR-owcom, więc mam wykręcone ręce – mówił Markowi Belce minister Sienkiewicz. Tłumaczył też, dlaczego nie może zreformować tej służby – ponieważ „od dyskrecji BOR-u zależy parę istotnych kwestii w tym kraju” i byłby to „po prostu rodzaj samobójstwa”. Ale też zwracał uwagę na to, że szefowie MSW odbierają dziesiątki telefonów od polityków, którzy proszą o awans dla swoich obecnych czy byłych ochroniarzy z BOR-u. Niestety, prócz ogólnego rozprężenia, braku dyscypliny w szeregach BOR-u czy ulegania wszelkim zachciankom ochranianych polityków jedną z głównych chorób BOR-u jest uzależnienie przyszłej kariery i awansów oficerów BOR-u od polityków, których ochraniają. Jak pisze w swojej książce wydanej kilka miesięcy temu pt.: „Biuro. Ochroniarze władzy. Za kulisami pracy BOR-u” dziennikarz śledczy Michał Majewski, to politycy podnoszą krzyk, kiedy zmienia się im ochronę, bo oni się do oficerów, którzy ich chronią, przywiązują, a i nierzadko powierzają różne sekrety.
Na miarę legendy urastają historie, które pokazują, jak politycy traktują oficerów BOR-u. Któż z nas nie słyszał o Sabie, suczce marszałka Ludwika Dorna, którą na spacery wyprowadzali wyznaczeni ochroniarze. O przypadkach, kiedy oficerowie robili zakupy, jeździli po pizzę, wozili żony i dzieci polityków. To, że funkcjonariusze zaprzyjaźniają się z osobami, które ochraniają, przyznawał publicznie też generał Adam Rapacki. A to dla żadnej ze stron nie jest dobre. Po pierwsze, sami funkcjonariusze tracą czujność i chodzą na skróty. Po drugie, BOR-em często kierują osoby, które wcześniej ochraniały ludzi dochodzących do władzy. W najnowszym poście na swoim blogu senator PO Jan Filip Libicki, szukając przyczyn trzeciego już w ostatnim czasie wypadku rządowej kolumny, powołuje się na głosy z wewnątrz BOR-u. Przyczyną może być polityka kadrowa, jeśli chodzi o kierownictwo BOR-u. Generała Andrzeja Pawlikowskiego na stanowisku szefa BOR-u zastąpił bowiem płk Tomasz Kędzierski, osoba, która nie ma doświadczenia w pracy BOR-u przy realnej ochronie VIP-ów, zarówno przy planowaniu, jak i jej organizowaniu. Na płk. Kędzierskiego pracownicy mówią „Sekretarek”, w myśl tego, że zwykle zajmował się on w BOR-ze pilnowaniem dokumentów i załatwiał czysto biurowe sprawy. Ale ma zasadniczą zaletę: za prezydentury Lecha Kaczyńskiego był osobistym kierowcą mamy obu braci Kaczyńskich – śp. Jadwigi Kaczyńskiej. Ponoć, jak pisze Libicki, Jarosław Kaczyński od dawna miał nalegać, aby to Kędzierski został szefem BOR-u.
O zaufaniu do ochroniarza pisze też Libicki w kontekście Kazimierza Bartosika, ochroniarza Macierewicza z czasów, kiedy w 1991 r. Macierewicz został ministrem spraw wewnętrznych. „Dziś Bartosik przeżywa swój renesans. I to on właśnie miał siedzieć za kierownicą samochodu wiozącego Antoniego Macierewicza, który rozbił się pod Toruniem. To jego za szybką jazdę chwalił publicznie ojciec Tadeusz Rydzyk. Czyli kariera podobna. Nie pod kątem kompetencji, a pod kątem osobistego zaufania” – pisze Libicki.
Nie bez powodu Michał Majewski w książce o „borowikach” stawia tezę, że dziś w BOR-ze jak w soczewce odbija się to, jak wygląda nasz kraj: „Z jednej strony – garnitury, wyprasowane koszule, efektowne auta, cała masa oddanych i profesjonalnych ludzi. Z drugiej – nepotyzm, podjazdowe wojny, ciągły brak kasy. I to, z czym mamy w państwie największy problem i co nas różni od Niemców, Anglików czy Amerykanów: nieumiejętność trzymania się procedur i zapisanych reguł”. Funkcjonariusze BOR-u uwikłani w zależności z politykami wciąż wolą im się nie narażać.