Wrocławianie mogą się teraz poczuć jak zdradzona żona z Lazurowego Wybrzeża
Obyś żył w ciekawych czasach - straszą się Chińczycy. Nie przewidzieli, że nieciekawe mogą być gorsze. Nieciekawie bowiem dzieje się już od lat i niektórzy ludzie zastanawiają się, jak długo jeszcze człowiek z człowieka będzie robił wariata.
I tak naprawdę nie chodzi mi wcale o to całe zamieszanie z wypadkiem pani premier. Choć to, co się po nim wydarzyło, mieści się w kanonie współczesnego zakrzywiania rzeczywistości. Tylko jeden dowód. Otóż kilkanaście godzin temu podano informację, że „pani premier napisała do sprawcy wypadku” i zapewniła go, iż całe dochodzenie będzie prowadzone rzetelnie, a każda strona zdarzenia drogowego ma te same prawa. Super, to dlaczego napisała do sprawcy... Ale naprawdę wcale nie to zamieszanie po wypadku wprowadziło mnie w największe osłupienie w ostatnich dniach. Zupełnie coś innego.
Pewien przedsiębiorca z Lazurowego Wybrzeża zamierza domagać się od firmy obsługującej taksówki 45 mln euro za zniszczenie małżeństwa. Jak do tego doszło? Otóż małżonka owego pana wykryła, gdzie mąż jeździł, ponieważ przedsiębiorca raz zamówił kurs z telefonu żony i choć się wylogował ze specjalnego oprogramowania tej firmy taksówkowej na tym telefonie, to małżonka i tak wykryła, gdzie jeździł. Nikt oficjalnie nie podaje, że do kochanki, ale trudno przypuszczać, by doszło do rozwodu, ponieważ pani wykryła, iż pan jeździł do antykwariatów w poszukiwaniu pierwszych wydań dzieł Marcela Prousta... Specyficzna logika, iż małżeństwo się rozpadło z winy złego oprogramowania, a nie z powodu niewierności, staje się coraz częściej obowiązująca we współczesnej cywilizacji. A jak jeszcze gość wygra 45 milionów, to sam chyba zacznę się zastanawiać, czy nie rozstać się z klasycznymi procesami myślenia zakładającymi, że koń jaki jest, każdy widzi. Wszak koń teraz jak zechce to może postanowić, że jest krową, pies - kotem, tylko moja żona zawsze upiera się, że garaż jest nieposprzątany, jakbyśmy bez sprzątania nie mogli postanowić inaczej...
Tak jak władze Wrocławia. Otóż w stolicy Dolnego Śląska jest osiedle na peryferiach, Jagodno się nazywa. Gdy powstawało kilkanaście lat temu, to było to takie osiedle w pretensjach. Jako jedne z pierwszych miało monitoring, ochroniarza itp. Szybko się rozrastało, ale dojechać tam nie było łatwo. Przed wyborami prezydenckimi w 2006 roku Rafał Dutkiewicz obiecywał, że zbuduje tam linię tramwajową. Mamy 2017 i władze Wrocławia od jakiegoś czasu uparcie twierdzą, że ta inwestycja się nie opłaca, bo mieszka tam za mało ludzi. Czyli gdy kiedyś było kilka czy kilkanaście razy mniej mieszkańców i się opłacało, a gdy ludzi przybyło to już nie?
Wrocław to jedno z niewielu europejskich miast, które nigdy nie miało spójnej polityki transportowej. Były tylko festiwale fajerwerków typu metro, tunel podziemny pod Kazimierza Wielkiego itp. I różne obietnice wyborcze. Kolejny przykład z ostatniej kampanii. Przez lata mieszkańcy Nowego Dworu słyszeli, że tramwaj tam się nie opłaca, będą mieli jakieś specjalne autobusy. Pokazywano wyliczenia, rysunki... aż okazało się, że Rafał Dutkiewicz nie został prezydentem w pierwszej turze i wygrana była zagrożona. To już na Nowym Dworze tramwaj się opłaca...
Nie wiem, czy jestem zwolennikiem systemu dwukadencyjnego w samorządach. Czekam na szczegóły pomysłu, który ma swoje plusy dodatnie i ujemne, że zacytuję klasyka. A gdyby tak wprowadzić odpowiedzialność za obietnice wyborcze? I na przykład mieszkańcy Jagodna wystąpili do prezydenta o odszkodowanie, bo oni zainwestowali, licząc na udogodnienia, a ich nie ma. Parę groszy każdemu się przyda. A politykom nieco więcej odpowiedzialności za słowa.