Willa „Marta” w Szczawnicy. Najbardziej zaskoczony tym, czego właśnie dowiedział się o tym pełnym uroku zabytku, jest sam autor.
Moje pierwsze zapamiętane wakacje, to te w szczawnickiej „Marcie”. Wczasowałem się tam dwukrotnie, na przełomie lat 50. i 60. Ubiegłego stulecia - dodaję dla porządku. Podczas pierwszego pobytu miałem lat siedem. Jako bystry 7-latek (zostało się w końcu dziennikarzem) od razu zauważyłem, że to już wówczas był zabytek. I już wówczas byłem zachwycony klimatem, co przekłada się na stwierdzenie, że ogromnie mi się w pensjonacie podobało.
„Marta” zasiedlona była przez gwiazdy. Wprawdzie - jak się dowiedziałem dopiero teraz, badając historię willi - Związek Zawodowy Pracowników Kultury i Sztuki zakupił pensjonat w 1969 roku, ale już dekadę wcześniej wypoczywali tu wyłącznie artyści. Jako aktorskie dziecko poznałem osobiście mnóstwo znanych mi ze scen - jeździło się po teatrach, jeździło - i radia (telewizora to wówczas jeszcze nie mieliśmy) aktorów. O powyższym wiem z późniejszych opowiadań. Bo w pamięci pozostała mi wyłącznie jedna sylwetka. Dlaczego? O tym za chwilę.
Klimat willi - w moim ówczesnym przekonaniu - tworzyli jednak nie artyści, a poziomki ze śmietaną. Można je było kupić w należącej do „Marty”, ale otwartej dla szerokiej publiczności, kawiarence. Chyba działa do dzisiaj - parter od strony parku zdrojowego. Takich poziomek już nigdy w życiu nie jadłem, a parę okazji przez 57 lat było...
Wróćmy jednak do tajemniczej postaci. Był to prawdziwy przyjaciel dzieci (o czym wiedziałem już wówczas) i jeden z najwybitniejszych - acz niestety obecnie nieco zapomnianych - polskich aktorów (o czym wiem dzisiaj) Stanisław Jasiukiewicz. Między jednymi a drugimi wakacjami jego sława wzrosła niepomiernie. Po premierze filmu „Krzyżacy” stał się bowiem najsławniejszym w polskim filmie czarnym charakterem. Zagrał Ulricha von Jungingena. Młodszych P.T. Czytelników informuję, że oprócz setek innych ról Stanisław Jasiukiewicz wcielił się też w ojca Janka Kosa w pewnym serialu i przeora Jasnej Góry w „Potopie”.
Pan Stanisław, i tu dochodzimy do sedna, miał córkę Ewę. I była to pierwsza wielka miłość mojego życia. Tak wielka, że przetrwała rok między wakacjami. Czy była to miłość z wzajemnością, trudno mi dziś ocenić. Pamiętam wprawdzie nie tylko wspólne zabawy, ale i przesiadywanie na ławce w parku zdrojowym. Cóż, uczucie nie zniosło odległości między Warszawą a Katowicami. Tak więc panna Ewa pozostała dla mnie na zawsze w „Marcie”.
Dodam tylko, że miłość ostatnia - po 40 latach małżeństwa, mam chyba prawo tak powiedzieć - to także Ewa. Z przeznaczeniem nie wygrasz.