Wszystko jest polityką. Felieton Ryszarda Terleckiego: Polskie wigilie
Świąteczne wspomnienia są zwykle miłe, wzruszające. Najczęściej pamiętamy wigilie z dzieciństwa, stół świąteczny w rodzinnym domu, choinkę przybraną w anielskie włosy (kto dziś jeszcze wie, co to były anielskie włosy), opłatek z najbliższymi. Minione lata bywały różne i nie zawsze przynosiły powody do radości, ale tych kilka dni, nawet w najgorszych czasach, na zawsze pozostawało we wspomnieniach.
Pamiętam dobrze Wigilię 1970 roku, czarny grudzień rozpaczy i bezsilności. Bezpieka zgarnęła mnie spod domu wieczorem pierwszego dnia rozruchów w Gdańsku, dwie doby spędziłem w milicyjnym areszcie na ulicy Batorego, stamtąd w kajdankach przewieziono mnie na Monte, gdzie przez kilka dni zwożono studentów i młodych robotników, zatrzymanych podczas ulicznych demonstracji. Tam w niedzielny wieczór z więziennego głośnika słuchałem przemówienia Gierka, który zapowiadał powstrzymanie eskalacji terroru. Wypuścili mnie parę dni później i zdążyłem na wigilię, siedzieliśmy z Rodzicami przy stole i przez ściśnięte gardło niełatwo było wykrztusić świąteczne życzenia. A jednak pamiętam każdy szczegół tamtego wieczoru i wiele dałbym za to, żeby znów usiąść z nimi w wigilijny wieczór.
Pamiętam też dobrze pierwszą Wigilię stanu wojennego w 1981 roku i pasterkę w mroźną noc na Wawelu, kiedy tego dnia wyjątkowo zniesiono godzinę milicyjną. Na ulicach było pełno ludzi, którzy uśmiechali się do siebie, nieznajomi składali życzenia, na kilka godzin zniknęła gdzieś zmora komuny. Pan się rodzi, moc truchleje - śpiewał tłum i widziałem płaczące kobiety, ubrane na czarno. A w następnym roku, gdy pełny kościół zaśpiewał Boże coś Polskę, nie zapomnę tej eksplozji poczucia siły i pewnej siebie nadziei podczas mszy u księdza Kazimierza Jancarza w Mistrzejowicach. Potem pod kościołem, znajomi i nieznajomi, długo składaliśmy sobie życzenia. Takie bywały święta.
Pamiętam Wigilię 1970 r. Bezpieka zgarnęła mnie spod domu wieczorem, dwie doby spędziłem w milicyjnym areszcie
Bywały też święta wielkiej radości. Pamiętam wigilijne południe w 1990 roku, gdy na ulicy Floriańskiej spotkałem Staszka Markowskiego, a było to parę dni po przyjeździe do Warszawy prezydenta Ryszarda Kaczorowskiego, który po wolnych wyborach prezydenckich w Polsce kończył misję władz Rzeczypospolitej na Uchodźstwie. Staszek, rozradowany, złapał mnie za rękę i powiedział: popatrz, czy mogliśmy marzyć, że doczekamy takiego dnia? Teraz wszystko jest możliwe, zobaczysz, jeszcze wrócimy do Lwowa - wykrzykiwał na świątecznej ulicy. Ściskaliśmy się, roześmiani, a przechodnie patrzyli ze zdumieniem. Następnego roku, też w grudniu, ostatecznie rozpadł się Związek Sowiecki.
Pamiętajmy nasze święta, bo w nich zachowana jest nasza wspólna, polska historia.