Za dwa lata Donald Tusk wróci, żeby zjednoczyć opozycję i wygrać parlamentarne wybory. Rok później były prezydent Europy i z niemieckiego nadania szef międzynarodówki, która wciąż jeszcze - nie wiadomo dlaczego - nazywa się chadecką, wystartuje na prezydenta Polski.
Taki plan rysują sfrustrowani działacze Platformy, na co bez entuzjazmu patrzy aktualny ich lider. Pomysł nie jest nowy i Tusk parokrotnie był przedstawiany jako "zjednoczyciel" opozycji. Był już patronem projektu partii prezydentów miast, z czego nic nie wyszło, angażował się także w budowanie wspólnej listy opozycji do Parlamentu Europejskiego, co zakończyło się sromotną klapą. Jedynym efektem tego pomysłu było obdarowanie brukselskimi apanażami kilku prominentnych działaczy PZPR-SLD. Teraz, w myśl zasady: do trzech razy sztuka, powraca inicjatywa zjednoczenia pod jego światłym przywództwem całej liberalnej lewicy.
Właściwie nie teraz, ale za dwa i pół roku, na wybory parlamentarne, ale wobec braku innych perspektyw Tusk, po sześciu kolejnych wyborach przegranych przez opozycję, ma być ostatnią szansą na odbicie się od wyborczej ściany. Pomysł zrodzony wśród posłów PO, stęsknionych za słodkimi owocami władzy, z entuzjazmem ma poprzeć reszta opozycji. Z PSL, przyzwyczajonym do roli przystawki, większego problemu nie będzie.
Od pewnego czasu ludowcy są pod sondażową wyborczą kreską, większego wyboru więc nie mają. Gorzej z Lewicą, czyli SLD i jej czasem krnąbrnymi przybudówkami. Czy za parę biorących miejsc na liście lewica ma zrezygnować ze swoich postmarksistowskich iluzji? Nie wiadomo, czy oferta PO skusi Czarzastego i Zandberga, ale jest jasne, że o mandatach na liście Tuska marzyć może jedynie paru posłów z lewej strony dzisiejszego Sejmu.
Z pewnością w tej układance ważny jest Hołownia, którego przyszła partia w niektórych sondażach przegania już Platformę. Czy jednak zakłada się partię tylko po to, żeby razem z nią wstąpić do innej? Tak właśnie postąpił zapomniany już dziś Petru i tak skończyły się marzenia o nowej jakości w polityce liberałów. Hołownia, który udaje przybysza z Marsa i występuje jako umiarkowany krytyk obecnej opozycji (ale równocześnie totalny krytyk rządu), raczej nie zgodzi się na rolę marionetki w orszaku partyjnych weteranów Tuska. Wprawdzie musi mieć świadomość, że co innego głosować na Hołownię, a co innego oddać głos na nikomu nie znane figury na przyszłych listach wyborczych jego partii, to jednak nie wiadomo, czy zdecyduje się na alians ze słabnącą formacją.
Czy Platforma może liczyć na zacietrzewioną w walce z prawicą, ale podzieloną wewnętrznie Konfederacją? W każdym razie Tusk będzie miał trudne zadanie, a jego powrót może zakończyć się jeszcze skromniej niż jego europejskie eskapady.