W zamierzchłych czasach komuny, gdy wybory były tylko atrapą, a wyborca nie mógł niczego wybrać, postulat wolnych wyborów wywoływał największą agresję władz.
W drugiej połowie lat siedemdziesiątych demokratyczna opozycja nawoływała do ograniczenia cenzury, do przestrzegania przepisów w kontaktach obywatela z milicją czy Służbą Bezpieczeństwa, do zgody na organizowanie się w niezależnych komitetach czy związkach zawodowych, ale hasło wolnych wyborów zgłaszały tylko organizacje najbardziej radykalne, podejrzliwie oceniane przez większość opozycyjnych działaczy.
Nawet, gdy komuna chyliła się już ku upadkowi, to podczas obrad okrągłego stołu opozycja skwapliwie zgodziła się na wybory kontraktowe, w których z góry określono, że wolność wyboru dotyczyć będzie tylko jednej trzeciej miejsc w Sejmie (chociaż wszystkich miejsc w Senacie). Przy miażdżącej medialnej, finansowej i organizacyjnej przewadze komunistów, wydawało się, że umowie „trochę dla nas, trochę więcej dla was” nic nie zagrozi. Nawet na tak niekorzystnych warunkach udało się wtedy komunę pokonać, czego zresztą przestraszyli się opozycyjni zwycięzcy.
Po miesiącach, a nawet latach przepychanek doszło w końcu do całkowicie wolnych wyborów, ale tu zemściła się żądza władzy opozycyjnej lewicy, która szybko dogadała się z przepoczwarzonymi na demokratów komunistami. Efektem tego było ich zaskakujące zwycięstwo w wolnych wyborach w 1993 roku, a potem kolejne sukcesy komunistycznych aparatczyków.
Wybory odbywały się w rytmie wyznaczonym przez Konstytucję, niektóre kadencje były skracane, niektóre wypełniały cały ustawowy okres. Jeżeli w Polsce w ciągu ostatnich trzydziestu lat ktoś kwestionował zasadę wolnych wyborów, to był to tylko margines politycznego marginesu.
Odwołać wybory, bo jedna ze stron politycznego sporu ma nikłe szanse na zwycięstwo - to nie mieściło się w nawet najbardziej politycznie zaczadzonych głowach. Przez lata zgadzali się wszyscy, że wybory są najważniejszym testem popularności różnych politycznych opcji i jeżeli zwyciężał przeciwnik, nawet gdy wyniki trochę podrasował, to trudno - trzeba było z tym żyć przez następną kadencję.
Dziś mamy sytuację niezwykłą: partia przegrywająca w sondażach, której kandydatka spadła o 20 procent poparcia z drugiego na ostatnie miejsce, ogłasza, że wyborów ma nie być. Mało tego, wywołuje medialną histerię, w której bierze też udział gromadka zbuntowanych prawników i emerytowanych celebrytów. To jeszcze nie wszystko, bo do walki z demokratycznymi regułami gry pozyskuje także europejskie lewactwo, obsiadające różne międzynarodowe instytucje. Czy na tym polega demokracja w wydaniu ludzi, których interesuje tylko władza dla władzy i pieniądze we własnej kieszeni?