Wujek'81: Czy jesteśmy bandytami, żeby posyłać na nas wojsko i milicję?
Przeciwko strajkującej załodze kopalni „Wujek” 16 grudnia 1981 roku zmobilizowano 1471 uzbrojonych milicjantów i 760 żołnierzy. O godzinie 11.40 padła komenda: „Wydać twarde rozkazy do ataku”
Póki będzie żyć pamięć o górnikach kopalni „Wujek”, zastrzelonych w pierwszych dniach stanu wojennego podczas dramatycznej pacyfikacji kopalni, nie przestaniemy pytać, dlaczego władza postanowiła użyć broni palnej przeciwko strajkującej załodze? Kto akceptował ten sposób rozwiązywania konfliktów społecznych pod koniec XX wieku, w środku Europy?
Po jednej stronie tego konfliktu stało dwa tysiące, a może trochę więcej górników (bo nikt nie wie dokładnie), uzbrojonych jedynie w kamienie, śruby, metalowe pręty. Trwali od trzech dni w zabarykadowanej kopalni, protestując przeciwko stanowi wojennemu; zdelegalizowaniu „Solidarności” dopiero co wywalczonej sierpniowymi strajkami 1980 roku, przeciwko zamykaniu związkowców, godzinie policyjnej, zmilitaryzowaniu zakładów pracy.
DZIŚ NA ŻYWO
Uroczystości rocznicowe
Po drugiej stronie kopalnianego muru stanęły oddziały wojska i milicji, czołgi i armatki wodne. Zaangażowano nawet grupę antyterrorystyczną uzbrojoną w broń maszynową - osławiony pluton specjalny ZOMO. Wbrew publicznym deklaracjom o chęci porozumienia z opozycją, komunistyczna władza wtedy jeszcze nie zamierzała ustąpić miejsca „Solidarności”. Nie godziła się na więcej wolności.
Działacze „Solidarności” wciąż liczyli się z aresztowaniami, a nawet interwencją wojsk państw Układu Warszawskiego. Gdy jednak o północy 13 grudnia 1981 roku generał Wojciech Jaruzelski wprowadził stan wojenny, zaskoczenie było totalne. Jaka wojna? Kogo z kim? I kto będzie nadzorował pracę, skoro kopalnia jest zmilitaryzowana? - pytali górnicy, ale nikt nie znał odpowiedzi.
Uwolnić Ludwiczaka!
Jeszcze przed północą 12 grudnia 1981 roku milicjanci przyszli po Jana Ludwiczaka, przewodniczącego zakładowej „Solidarności” kopalni Wujek. Wyważyli drzwi mieszkania i zabrali go siłą na oczach przerażonej rodziny. Nawet nie pozwolili mu się ubrać.
Decyzja o strajku zapadła już w niedzielny poranek. - „Solidarność” nie umarła, została jedynie zdelegalizowana - przekonywał kolegów górnik Adam Skwira. Tworzyć będzie komitet strajkowy ze Stanisławem Płatkiem, który doda, że właściwie załoga jest bez wyjścia, musi zaprotestować. Obliguje ją do tego statut „Solidarności”, który nakazuje bronić działaczy i całego związku, a ich przewodniczący został aresztowany.
Ostateczną decyzję o proteście postanowiono odłożyć do poniedziałku, by wypowiedziała się o nim cała załoga. Nocna zmiana wróciła do domu. Gotowość strajkową utrzymywała niewielka grupa aktywistów związkowych.
Następnego dnia na dół zjechały tylko służby zabezpieczające kopalnię. Górnicy odmówili pracy, dopóki nie pojawi się zatrzymany przez milicję przewodniczący Ludwiczak. Potem wysunęli kolejne postulaty, z odwołaniem stanu wojennego włącznie. Nie godzili się z szykanami, które wiązały się z wyprowadzeniem uzbrojonego wojska na ulice. Nie przestawali się dziwić. Na tym polega rządzenie? Jak nam się coś nie podoba, to zmienimy prawo?
Generał Czesław Kiszczak, minister spraw wewnętrznych w rządzie generała Wojciecha Jaruzelskiego, przekonywał wiele lat po tragicznej pacyfikacji kopalni Wujek, że władza nie była przygotowana do tłumienia strajków okupacyjnych, w zamkniętych zakładach pracy. Sądziła, że w proteście ludzie wyjdą na ulice.
Po co było zdobywać tę kopalnię siłą? Wystarczyło przecież otoczyć szczelnie i poczekać. Problem w tym, że w ten sposób zaprotestowały niemal wszystkie kopalnie. Ich odblokowania domagała się Wojskowa Rada Ocalenia Narodowego. W kraju brakowało węgla, a zima w 1981 roku była wyjątkowo ostra. W elektrowniach zapasy wystarczały najwyżej na dwa, trzy dni. Cały ten misternie zaplanowany stan wojenny mógł się więc rozpaść z powodu zimna. Stąd decyzja, by posłać do kopalń wojsko i policję.
Już po zmroku 14 grudnia w kierunku kopalni Wujek ruszyła kolumna czołgów i milicyjnych wozów. Ksiądz Henryk Bolczyk właśnie odprawiał mszę dla górników. Dowódcy akcji tłumaczyli później, że nie chcieli jątrzyć, dlatego skończyło się tylko na demonstracji siły. Kolumna, bez zatrzymania, ruszyła dalej, pacyfikować Hutę Baildon w Katowicach.
Następnego dnia do niektórych górników dotarła wiadomość o użyciu broni palnej w kopalni „Manifest Lipcowy” w Jastrzębiu-Zdroju, co tylko zradykalizowało ich zachowania. Nocą pełną parą pracowała kopalniana kuźnia. Górnicy ostrzyli metalowe pręty, by przypominały dwumetrowe piki. Brali style od łopat i kilofów. Kieszenie mieli pełne śrub, nakrętek, noży kombajnowych. - Nie damy się spałować - powtarzali. Napięcie rosło z godziny na godzinę. - Czy my jesteśmy bandytami, żeby posyłać na nas wojsko i milicję? - pytał Marian Głuch z komitetu strajkowego.
Boże, strzelają!
Wojewódzki Komitet Obrony w Katowicach, który zdecydował, że następnego dnia odblokowana zostanie kopalnia „Wujek”, obradował 15 grudnia do późnych godzin. Pomimo wiedzy o przygotowaniach górników do obrony, skrajnych nastrojach wśród strajkującej załogi, zdecydowano posłać tam uzbrojonych żołnierzy i milicjantów. O szukaniu sposobów na porozumienie nikt nawet nie myślał.
16 grudnia rano z górnikami próbował pertraktować jedynie pułkownik Piotr Gębka z 10. Sudeckiej Dywizji Pancernej w Opolu. - Opór jest bezsensowny - zakomunikował. Z tłumu podniósł się jedynie las pięści i w odpowiedzi załoga zaśpiewała: „Jeszcze Polska nie zginęła, póki my żyjemy...”.
Przed godziną 10, 16 grudnia, siły milicji, wspomagane przez pododdziały 25. Pułku Zmechanizowanego z Opola, zaczęły otaczać kopalnię. Dudniące czołgi poderwały także mieszkańców pobliskiego osiedla. Krzyczeli: „MO-Gestapo!” i próbowali bronić dostępu do kopalni, gdzie byli ich ojcowie, mężowie, bracia. O godzinie 11.02 padła pierwsza komenda: „Użyj armatek wodnych i wodą oczyść przedpole!”. Był mróz, minus piętnaście stopni, gdy zimna woda chlusnęła w kierunku górników. O godzinie 11.40 dowódca akcji, komendant wojewódzki milicji Jerzy Gruba, poleca: „Wydać twarde rozkazy do ataku!”.
Pierwsze ruszyły czołgi. Sforsowały mur ogrodzenia kopalni w dwóch miejscach: w okolicach bramy głównej, gdzie dziś stoi Krzyż Górników, a także przy bramie kolejowej, po przeciwległej stronie. Za czołgami weszły zwarte szeregi ZOMO.
Kilkakrotne próby zbliżenia się do górników kończyły się porażką. Zomowcy uciekali w popłochu przed gradem śrub i nakrętek. Po chwili wracali odpowiadając gazami łzawiącymi. Jęczały silniki czołgów próbujących sforsować barykady, słychać było warkot krążącego helikoptera, huk wystrzeliwanych petard. Gdzieniegdzie tylko dochodziło do walki wręcz.
Górnicy przepędzali zomowców za mur kopalni i wracali na swoje pozycje, w głąb zakładu. Choć wykazywali ogromną determinację w obronie swoich praw i swojej kopalni, nie zabrakło im rozwagi. Wzięli trzech zakładników, uzbrojonych milicjantów. Odebrali im broń i ostrą amunicję.
- Działać zdecydowanie, do skutku - powtarzał Gruba w rozkazach. Żadna ze stron nie zamierzała ustąpić, siły były zrównoważone. Na głównym placu, w okolicach bramy wjazdowej, był nadal taki huk, że niewielu usłyszało, jak dodatkowo wstrząsa nim seria z karabinu maszynowego.
- Boże, strzelają! - powtarzał górnik Marian Giermuziński uciekając co sił, ale ktoś inny krzyczał: - To są ślepe, nie bójcie się. Naprzód!
Gęste od świec dymnych powietrze utrudniało widzenie, ale górnicy wciąż nacierali. Niektórzy byli od uciekających zomowców na wyciągnięcie ręki. I nagle zaczęli się przewracać. Wielu górników stało z dala od centrum wydarzeń, a mimo to też dosięgły ich kule. Wciąż nie zdawali sobie sprawy z tego, co się dzieje, skąd krew na ich ubraniach.
O godzinie 13.02 szef katowickiego ZOMO, Kazimierz Wilczyński, krzyczał przez radiotelefon: „Przerwać ogień”. Osiem minut później ponowił rozkaz: „Pododdziały nie strzelać!”.
Na miejscu zginęło sześciu górników. Trzech kolejnych przegrało walkę o życie w szpitalach. Rannych od kul było 21 górników.
Wieczorem, przed przybyciem do Katowic prokuratorów wojskowych, komendant Gruba polecił plutonowi specjalnemu ZOMO przestrzelać broń. Tak się zaciera ślady.
Żaden zomowiec nie został postrzelony w kopalni „Wujek”, co oznacza, że gdy użyto broni palnej, walczące strony dzieliła co najmniej taka odległość, która zabezpieczała ich przed skutkami postrzału.