Wybacz trzylatku, ale za pół wieku nie będziesz miał łatwego życia
Z Filipem Springerem, antropologiem kultury, reportażystą i pisarzem, który zajmuje się m.in. problemami miast, rozmawiamy o nowoczesności.
Miasto się musi rozwijać, pozyskując między innymi tereny zielone. Musimy iść z duchem postępu. Musimy być nowocześni - na ogół takie argumenty padają jako usprawiedliwienie wycinek drzew przy okazji różnych inwestycji w miastach. Czy takie myślenie jest słuszne? Czy rzeczywiście ma ono coś wspólnego z nowoczesnością?
Nie. U wielu decydentów, gromadzenie wiedzy na temat organizacji miast skończyło się w latach 60-70., gdy modernizm święcił największe triumfy. To pokutuje cały czas, to znaczy dziś, pod pojęciem nowoczesności, rozumie się rozwiązania, jakie były uważane za nowoczesne czterdzieści czy pięćdziesiąt lat temu. One odpowiadały stanowi ówczesnej wiedzy o tym, jak rozwija się miasto. Ta nasza polska nowoczesność jest zatem bardzo nienowoczesna. Ona czerpie z przeszłości, w ogóle nie odnosi się do przemian, jakie przeszedł świat i do kryzysów, z jakimi obecnie mamy do czynienia. Szafowanie w tym kontekście argumentami o nowoczesności, jest więc w gruncie rzeczy zaprzeczaniem samemu sobie. Dziś, jeżeli chcemy być nowocześni, jeżeli chcemy odpowiadać na wyzwania, jakie stawia przed nami przyszłość, to musimy redukować emisję, poprawiać jakość powietrza, a inwestycje ograniczać tylko do takich, które spowodują, że w miastach będzie więcej zieleni. Jeżeli tak się nie stanie, to zginiemy. Dziś najważniejszym wyzwaniem, jakie stoi przed światem, jest jego przetrwanie w perspektywie 50 bądź 100 lat. To jest właśnie nowoczesność, a nie budowa infrastruktury, która w gruncie rzeczy cofa nas w czasie.
O tym, że nasz czas się kończy, była mowa w specjalnym raporcie, opublikowanym jesienią ubiegłego roku, tuż przed szczytem klimatycznym ONZ w Katowicach. Kilka tygodni temu ukazał się kolejny raport ONZ, z którego wynika, że w ciągu najbliższych dekad zniknie nawet milion żyjących na planecie gatunków. Aby uniknąć apokalipsy, musimy m.in. szybko zacząć ograniczać emisję dwutlenku węgla.
Jeżeli, zgodnie z wyznacznikami Międzyrządowego Panelu ds. Zmian Klimatycznych, do 2030 roku mamy ograniczyć emisję o 45, a potem, do 2050 roku, do zera, musimy działać na wielu frontach. Jednym z nich jest planowanie miejskie - nacisk na to, aby komunikacja była jak najmniej emisyjna. Także działania, które nie wymagają od nas zbyt wiele: pielęgnacja zieleni, która pochłania dwutlenek węgla.
Żaden prezydent czy burmistrz nie powie już dziś chyba, że wytnie w pień jakąś aleję i nic w zamian nie da. Wręcz przeciwnie, będzie mówił przede wszystkim o tym, ile w związku z tym posadzi nowych drzew. Dla przyszłych pokoleń.
To dobrze, jednak w duchu nowoczesności, która odpowiada na wyzwania świata, powinien sadzić nowe drzewa i nie wycinać starych.
Ale przecież w miastach jest coraz więcej samochodów, trzeba więc budować nowe drogi, szukać przestrzeni na parkingi. Takie argumenty słychać w niemal całym kraju.
Powtarzanie ich jest dowodem skrajnego niedouczenia. Naprawdę wystarczy przeczytać ze dwie wydane w XXI wieku książki na temat miast, aby wiedzieć, że to, o czym teraz mówimy, to już jest wiedza, a nie tylko teoria. Jako dwie przeciwstawne teorie przedstawiano argument o koniecznym i zgodnym z dogmatami modernizmu poszerzaniu dróg, a z drugiej strony, o ich zwężaniu i uspokajaniu ruchu. To przypomina jednak dyskusję o tym, czy należy bić dzieci. Przecież kiedyś, przed wojną, coś takiego było dopuszczane, ale dziś oczywistym jest, że tak się nie robi.
Zmiana punktu widzenia przychodzi jednak szalenie trudno. Niedawno uczestniczyłem w konferencji, dotyczącej wyzwań, jakie stoją przed współczesnymi miastami. Była tam mowa m.in. o tym, że Polska się starzeje, a miasta nie są dostosowane do potrzeb osób starszych. Była mowa o zieleni, rozbudowie komunikacji miejskiej. Jeden z pracowników zarządu dróg przedstawił raport na temat bezpieczeństwa ruchu, z którego wynikało, że zamiast poszerzać drogi, lepiej jest je zwężać. No i była pani z Miejskiej Pracowni Urbanistycznej, która przekonywała swojego kolegę, aby zabrał głos, bo tu jest „tylu oszołomów”.
To świadczy o poziomie niekompetencji urzędników, decydujących o planowaniu przestrzennym czy organizacji ruchu. Kiedyś byłem na konferencji, na której mówiłem o tym, jak na wyzwania nowoczesności odpowiada Kopenhaga. Mówiłem m.in. o rowerach. Po moim wystąpieniu na mównicę wszedł wiceprezydent Gdańska i powiedział, że jego miasto całkiem nieźle sobie radzi z rowerami, chociaż on generalnie nie lubi rowerów, ponieważ jazda powyżej 15 minut go nudzi. Pomyślałem sobie wtedy, że taki burmistrz Kopenhagi rozwija politykę rowerową, ponieważ sam głęboko wierzy, że taki środek lokomocji ma dla jego miasta same plusy. Natomiast wielu włodarzy polskich miast zajmuje się tym, ponieważ musi. Ryszard Grobelny, kiedy był jeszcze prezydentem Poznania, ze wzgardą przekonywał, że poznaniacy nie mają tradycji w jeżdżeniu na rowerach. Teraz wiadomo, że szczególnie w dużych miastach nie wypada już takich rzeczy mówić.
Swoją drogą, trudno jest się naszym decydentom dziwić. Jeżeli ktoś porusza się po mieście wyłącznie samochodem, a zdarza się, że mieszka pod miastem i do pracy dojeżdża, ogląda to miasto z zupełnie innej perspektywy niż ci, którzy w mieście mieszkają na stałe, korzystają z komunikacji miejskiej czy rowerów.
Rzeczywiście, tak się dzieje. U nas system transportu publicznego bardzo często projektują ludzie, którzy z niego nie korzystają. Wystarczy przyjrzeć się drogom rowerowym. Znów powołam się na doświadczenia z Kopenhagi. Duńczycy mają zapewne wszystko zestandary-zowane, są przecież Duńczykami. Jednak to, w jaki sposób te drogi są zbudowane, troska o każdy detal, wynika także z tego, że budujący je ludzie przyjeżdżają do pracy na rowerach. Oni z własnego doświadczenia wiedzą, że krawężnik nie może być zbyt wysoki, a słupek nie może stać na środku drogi.
Według ONZ decyzje dotyczące przyszłości cywilizacji musimy podjąć tu i teraz. My w Polsce jesteśmy jednak daleko w polu. Na zmianę świadomości będzie trzeba czekać latami!
Rebeca Solnit w książce „Nadzieja w mroku” napisała: „Wojny wybuchną, planeta się ogrzeje, gatunki wymrą, jednak to, jak wiele wojen, o ile stopni i które gatunki uda się ocalić, zależy od tego, czy podejmiemy jakieś działania. Przyszłość pogrążona jest w mroku, mroku zarówno łona, jak i grobu”. Nie należy się spodziewać, że w ciągu 10 lat zmobilizujemy się i zmienimy planetę tak, że będzie się na niej żyło fantastycznie. Możemy tylko sprawić, że będzie mniej gorzej. Przyznaję jednak, że zaczynam tracić cierpliwość do ludzi, którzy mają ponad 50 lat i zaczynają opowiadać brednie o nowoczesności i rozbudowie. Mówiąc brutalnie, oni nie będą już żyć, kiedy my będziemy się musieli zmagać z konsekwencjami ich decyzji. Kiedy więc słyszę argumenty, że się nie da, bo gospodarka itp., to proszę, aby ktoś, kto tak mówi, powiedział to trzylatkowi. Niech mu powie - wybacz trzylatku, ale się nie da i za 50 lat będziesz miał w życiu przechlapane. Na ogół to pomaga.
Ale przecież wycinamy drzewa i sadzimy nowe, aby właśnie przyszłe pokolenie miało fajnie.
Nie będzie miało fajnie. Takie myślenie jest skrajnie nieodpowiedzialne. Czasami wynika z niewiedzy, a czasami z cynizmu. Już we wczesnych klasach podstawówki dzieci się uczą, że drzewo długo rośnie, prawda? To trwa kilkadziesiąt lat, a my już w tej chwili aż tyle czasu na podejmowanie strategicznych decyzji nie mamy.