Wybory 4 czerwca 1989 roku: To był czas zaangażowania w zmiany i niepewności [ROZMOWA]
- To był czas bardzo pozytywnego zaangażowania w zmiany, ale jednocześnie podskórnej niepewności. Wydawało się nam, że jeszcze nie nadszedł czas, by nasze marzenia się ziściły, więc czekaliśmy tylko na moment, w którym władza komunistyczna wykręci nam numer - mówi Grzegorz Ganowicz, przewodniczący Rady Miasta Poznania i syn prof. Ryszarda Ganowicza, który w wyborach 4 czerwca 1989 r. z listy Komitetu Obywatelskiego "Solidarność" zdobył mandat senatora.
Od czego zaczęła się działalność opozycyjna ojca?
Kiedy powstawała Solidarność na początku września 1980 roku wybrał się na spotkanie, które odbyło się na ówczesnej Akademii Rolniczej. Był tam prawdopodobnie jedynym profesorem. W ten sposób został szefem Komisji Zakładowej NSZZ Solidarność na
uczelni i pozostał nim aż do 1989 roku. W takich instytucjach jak uczelnia - hierarchicznych - to było dość istotne, że pojawił się człowiek nie tylko z szeregu asystentów czy adiunktów, ale profesor.
W kwietniu 1989 roku odbywały się spotkania w poznańskim klasztorze oo. Dominikanów, które zakończyły się powołaniem Komitetu Obywatelskiego "Solidarność" w Poznaniu. Jaką rolę odgrywał wtedy Ryszard Ganowicz?
Był jednym z kilku profesorów biorących udział w spotkaniu, dodatkowo miał za sobą internowanie, a także współpracę z Solidarnością Rolników Indywidualnych i Duszpasterstwem Ludzi Pracy, więc jego pozycja była silna. Kiedy więc przyszło do głosowania nad potencjalnymi kandydatami do Senatu, wskazanych zostało dwóch - tato oraz profesor Janusz Ziółkowski.
Pan w tym samym czasie również był mocno zaangażowany w działalność opozycji demokratycznej. To pod wpływem ojca zaczął Pan walczyć z komunizmem?
Nasze aktywności miały raczej wymiar równoległy, były od siebie niezależne. W 1980 roku miałem już 20 lat i byłem studentem Politechniki Poznańskiej. Obracałem się zatem w trochę innym środowisku. Pamiętam, że przyjechałem wtedy po wakacjach do Poznania, gdzie zaczął się tworzyć komitet założycielski Niezależnego Zrzeszenia Studentów, do którego wstąpiłem i przeszedłem przez wszystkie możliwe strajki organizowane na Politechnice Poznańskiej. Miałem też inne kontakty ze środowiskiem opozycji demokratycznej lat 70., byłem stałym odbiorcą bibuły, przede wszystkim Biuletynu Informacyjnego Komitetu Obrony Robotników, który czytało się u nas regularnie w domu.
Kilka miesięcy później wprowadzono stan wojenny.
Tato został wtedy internowany, do początku lipca był przetrzymywany w Gębarzewie i Ostrowie Wielkopolski. Ja z kolei utrzymywałem kontakt z ludźmi, który założyli podziemną wersję "Obserwatora Wielkopolskiego".
Ale to tata był w tamtym czasie główną inspiracją dla Pana działań?
Nie wiem, czy można nazwać to inspiracją, natomiast u mnie w rodzinnym domu o wszystkim się rozmawiało, także o tym co działo się w Polsce. Moja aktywność i włączenie się w działalność opozycji było dla mnie oczywiste i naturalne, ale rzeczywiście w dużej mierze wynikały one z atmosfery, jaka panowała w naszej rodzinie.
To o czym rozmawialiście w czasach PRL z tatą?
Było wiele tematów, jak wspomniałem, rozmawialiśmy o wszystkim co dotyczyło Polski, a nie mówiło się publicznie - w pracy, szkole czy na uczelni. Dziś trudno to sobie wyobrazić, bo przecież dyskutować możemy na każdy temat, a w PRL nie robiło się tego tak jawnie. Standardem w naszym domu było również słuchanie Wolnej Europy i Głosu Ameryki i omawiania zasłyszanych w nich informacji.
Jak do tego politycznego zaangażowania męża i syna odnosiła się pana mama?
Z jednej strony była to taka normalna rodzinna troska. Z drugiej jednak strony, nigdy nie pojawił się element wyrzutu. Myślę, że dla niej było to naturalne i oczywiste, że każdy z nas zaangażował się politycznie. Oczywiście nie było to łatwe, bo przecież tata był internowany, a ja później aresztowany.
Czym dla pana i dla taty były czerwcowe wybory w 1989 roku?
To był czas bardzo pozytywnego zaangażowania w zmiany, ale jednocześnie podskórnej niepewności. Wydawało się nam, że jeszcze nie nadszedł czas, by nasze marzenia się ziściły, więc czekaliśmy tylko na moment, w którym władza komunistyczna wykręci nam numer. Doświadczenie historyczne uczyło, że z tym przeciwnikiem nie da się walczyć inaczej niż podstępem, skoro przez cały czas grał on znaczonymi kartami. 1956 rok w Poznaniu, wydarzenia w Gdańsku, Radomiu czy Ursusie - to wszystko pokazywało, że tamta władza inaczej nie potrafi rozwiązywać problemów inaczej, jak tylko siłowo. Mimo to robiliśmy swoje, mocno angażując się w kampanię wyborczą. Z dzisiejszej perspektywy data 4 czerwca jest symbolem zmiany, jaka się dokonała w Polsce. Bez tych wyborów wszystko co zdarzyło się później, np. reforma samorządowa, nie byłoby możliwe. Moja żona do dziś mówi, że czerwcowe wybory to był cud.
Jak wyglądała wtedy kampania do Senatu prof. Ganowicza?
Mieliśmy mnóstwo drukowanych, choć siermiężnych z dzisiejszej perspektywy, materiałów wyborczych. Ulotki były w zasadzie tylko czarno białe, z ewentualnym dodatkiem czerwonego. Najważniejsze były jednak spotkania oraz wiece, których organizowaliśmy naprawdę sporo. W tej chwili trudno zorganizować spotkanie polityka, na które przychodzą tłumy, a w tamtym czasie sale były wypełnione po brzegi. Kulminacją był wielki wiec w hali Arena, na którym można było zobaczyć całą siódemkę kandydatów z ramienia Komitetu Obywatelskiego "Solidarność". Obiekt pękał w szwach. Dziś trudno wyobrazić sobie podobną sytuację.
Tata był zaskoczony wynikiem wyborów czy jednak spodziewał się, że zasiądzie w senackiej ławie?
Raczej nie był zaskoczony, ponieważ wszyscy byliśmy naładowani pozytywnymi emocjami. Czuliśmy, że kula śniegowa z dnia na dzień robi się coraz większa, dlatego oczekiwaliśmy sukcesu. Ale nawet kiedy on nadszedł, niektórym trudno było w to wszystko uwierzyć.
Kto był takim niedowiarkiem?
Na przykład Kornel Morawiecki. Latem, czyli już po wyborach, przyjechał do Poznania na spotkanie. Pamiętam, że odbywało się ono w ogrodzie w niewielkiej grupie osób. Morawiecki przez cały czas miał włączone radio, nastawione na milicyjne częstotliwości. Kiedy zapytaliśmy go, w jakim celu to robi, odpowiedział, że musi być ostrożny, by nie zostać aresztowanym. Myślę, że przesadzał, ale jednocześnie wiem, że nadal działała służba bezpieczeństwa. Doświadczenia Węgrów i Czechów nauczyły nas ostrożności i nieufności.
Profesor Ganowicz w Senacie spędził tylko dwa lata, czyli pierwszą kadencję. Później jego zaangażowanie polityczne zmalało. Nie miał już ochoty na wielką politykę?
Warto pamiętać, że tato był przede wszystkim naukowcem, a jego naturalnym środowiskiem była uczelnia. Kiedy został wybrany rektorem Akademii Rolniczej, uznał, że praca na rzecz uczelni jest ważniejsza. Zajmował się nią przez dwie kadencje, w trudnym momencie przejścia z jednego systemu do drugiego. Jego polityczne zaangażowanie wynikało więc z poczucia, że jeśli działo się coś ważnego dla Polski, nie mógł pozostać obojętnym.