Wyczyny wilka z Czerwonego Boru
Sezon ogórkowy w pełni - część naszych czytelników rozjechała się na wypoczynek, większość regeneruje siły w regionie. Tu dotarli i goście. Witamy miłośników Podlasia, jego uroków!
Trochę wbrew utartym praktykom temperaturę bardzo wyraźnie podnieśli ostatnio politycy, popularna stała się turystyka zaangażowana. Zabrzmiało to infantylnie, przepraszam, nie chcę dolewać oleju do ognia. W tej sytuacji i temat na dzisiejsze spotkanie wybrałem zaskakujący, super apolityczny, z odwołaniem się aż do czasów zaborowych. Nikt ich nie pamięta, to i nie powinno być protestów. Pozostały zapisy archiwalne i prasowe, wspomnienia.
Akt pierwszy tragedii
Ten zdarzył się w grudniu 1873 roku. Z piątku na sobotę (dnia dokładnego korespondent „Wieku” nie podał), około godziny 1. po północy, pojawił się we wsi Głębocz Wielki (dziś - w pow. zambrowskim)... wilk bestia.
„… Spotkawszy w uliczce stróża nocnego, uzbrojonego tylko kijem, zaczął go napastować i po niedługiej walce zdołał mu z twarzy całą jedną stronę policzka wyrwać. Na głos rozpacznego krzyku owego stróża wybiegli włościanie ze swych siedzib, lecz ich ratunek z powodu ciemności nocy jeszcze więcej ofiar przyczynił, bo rozjuszony wilk rzucił się na broniących i 14 tych ostatnich mniej więcej ciężko pokaleczył”. Jak się można domyśleć, zbrodnicze zwierzę uszło w ciemnościach pogoni.
Rankiem 15 ofiar odwieziono wozami z Głębocza do szpitala w gubernialnej Łomży, a za gospodarzami pociągnęły także zbolałe żony. We wsi rozmowom nie było końca, czasu wszyscy mieli sporo w porze zimowej. Zabrakło jednak lidera, który by powziął rozsądny plan, skończyło się na biadoleniu. W imię jeno solidarności pozostali na miejscu mieszkańcy zabrali dzieci z rodzin osób pokiereszowanych przez wilka do swoich domów. Okazało się, że ten akt dobroci rokował źle, bo nie wystarczy dobrze chcieć...
Akt drugi
Za nadejściem nocy z soboty na niedzielę tenże sam wilk powtórnie pojawił się we wsi. Rozbestwiony czworonóg starał się wdzierać do pustych (zaciemnionych) chałup. Pustych, bo ich właściciele byli w Łomży, a dzieci u sąsiadów. Co gorsze, bestia wywaliła okno (pewnie liche okienko) także w domu zamieszkałym przez same kobiety. Jedna z nich starała się zakryć powstałą dziurę stołem, co jednak się nie udało. Kobieta okazała się za słaba, a stół za ciężki. Basior dostał się więc do środka i okaleczył trzy kobiety. Odgłos tłuczonych szyb i krzyk kobiet sprawił, że z pomocą przybyli mężczyźni, uzbrojeni tym razem nie tylko w kije, ale i siekiery. Byli lepiej zorganizowani, bardziej zwarci i gotowi. Bardziej nie znaczyło, że wystarczająco, jeszcze nie nabyli przecież doświadczenia, nie opracowali metody. Okrutnik znów więc uciekł, za to liczba rannych wzrosła do 18 osób zawiezionych do szpitala, ponadto licznych opatrzono domowymi sposobami. Wilk, czując opór ludzi, pokaleczył i 20 sztuk inwentarza gospodarczego oraz kilka psów. Z tych ostatnich, dalekich pobratymców, trzy rozszarpał. Uznał ich za zdrajców gatunku? Wiadomości te szybko rozeszły się po okolicy budząc zrozumiały strach.
Akt trzeci, finalny
„Wieś Głębocz położona nad bagnistą doliną, otoczona jest z 3 stron zaroślami i rozległymi lasami rządowymi zwanymi Czerwony Bór. Ścigać więc zaraz tego napastnika miejscowemi środkami było niepodobnem. Dopiero zatem w niedzielę zdołano zarządzić obławę, w której owego strasznego potwora ubito i przywieziono do Łomży. Naprawdę, rzadki to i przerażający niezwykłą wielkością egzemplarz.”. W wyniku badań lekarsko-weterynaryjnych nie zdołano ustalić, czy wilk był zarażony wścieklicą. „Wszyscy pokaleczeni ludzie dotąd pozostają przy życiu i są dosyć przytomni, ale że niektórzy z nich mają powyrywane twarze lub szczęki, to skórę na głowie poszarpaną, to piersi, wątpić więc należy czy wyżyją, chociażby nawet skutki wścieklizny na nich się nie objawiły”. Zatem zwycięstwo okupiono wysoką ceną.
Korespondent dodał w swym tekście, że z powodu tych dramatycznych zdarzeń władze zarządziły na przyszłą sobotę wielką obławę w Głęboczu i okolicy, by przetrzebić wilki trzymające się Czerwonego Boru. Tak sprawa nabrała wręcz politycznego znaczenia z powodu wilka rozbójcy. Nie był to wprawdzie pierwszy taki przypadek, ale z kilku powodów wyjątkowy. Wilki, całe watahy, jak i pojedyncze osobniki, utrudniały przez wieki życie ludności zamieszkałej na obrzeżach Czerwonego Boru, jak i innych kompleksów leśnych. Do wiosek basiory i wadery (samice) wpadali najczęściej nocą i - omijając ludzi - szukały ofiar wśród żywiny. W otwartym polu, najczęściej właśnie zimą, atakowały podróżnych, dobierały się do koni, co na obrazach utrwalili znakomici nasi malarze.
Co na to władze lokalne? Najczęściej poprzestawały na zapowiedzi monitorowania sytuacji i urządzania obław, potem na jakiś czas robiło się cicho. Leśnicy zaś unikali wszelkiej propagandy, byli za to wcale, wcale skuteczni. W styczniu 1891 roku wójt gminy Szumowo poinformował naczelnika powiatu łomżyńskiego, że leśniczy zambrowski Stanisław Korzeniowski w minionym roku zastrzelił siedem wilków: basiora i 6 wader. Otrzymał za to sowite wynagrodzenie, protestów nikt nie wzniósł.
O czym warto wiedzieć
Dobra to okazja, by dokonać odkrycia jeszcze jednej atrakcji w naszym regionie. Formalnie o jej istnieniu wiadomo dość dawno i powszechnie, najpierw głównie za sprawą poligonu wojskowego Czerwony Bór i obozu dla internowanych, a obecnie wskutek przecieków o zakładzie karnym o tej samej nazwie. Kompleks leśny mogą dostrzec w dali kierowcy i pasażerowie jadący prawie już ekspresówką z Białegostoku do Warszawy, ale mało kto skręca w Szumowie lub Wiłkomierzu, by pojechać do wspomnianej wsi Głębocz Wielki i kolejnej - Kaczynek. Można zresztą zajechać w ostępy Czerwonego Boru również z szosy Zambrów - Łomża. Kto się tam znajdzie, odetchnie żywicznym powietrzem, będzie mógł zażyć innych uciech leśnych, byle nie szkodzić gospodarzowi - suwerenowi. Bestii już nie ma, leśnicy się trafiają, ekolodzy chyba jeszcze nie dotarli i obym nie wywołał przysłowiowego w tej mierze wilka z lasu.
Nie muszę pytać, wiem, że mało kto z Państwa tam był. I pewnie mało kto słyszał, że Czerwony Bór silnie wpisał się w historię ziem polskich. Dawna Puszcza Czerwona łączyła się niegdyś z puszczami Giełczyńską i Łomżyńską. Padła ofiarą wojen, samowolnych wyrębów i pod koniec I Rzeczypospolitej przerażała z racji pustych wzgórz z ruchomymi wydmami. Batalię o jej ratowanie, a właściwie o odtworzenie, zaczęli zaborcy pruscy na początku XIX. W maju 1831 roku przeciągnęły tędy polskie wojska powstańcze w pościgu za gwardiami carskimi i to zupełnie inny temat, bo Czerwony Bór miał - jak to się potocznie mówi - strategiczne znaczenie. Wreszcie w 1847 roku władze Królestwa Polskiego zatwierdziły plan ponownego zalesienia ponad 2,1 tys. km kw.
Za sprawą posadzonych modrzewi stało się tu rzeczywiście czerwono, wróciły aromaty leśne, także zwierzęta, w tym wilki. Ukoronowania dzieła dokonał prof. Wojciech Jastrzębowski (1799-1882), któremu jesteśmy winni serdeczną pamięć, a może i coś więcej. Postać to fascynująca, wychowanek Uniwersytetu Warszawskiego, dyrektor Instytutu Leśnego w Feliksowie pod Brokiem, skąd wszyscy jego uczniowie poszli walczyć w powstaniu styczniowym. Jastrzębowski brał udział w poprzednim powstaniu (listopadowym) i w wojnie 1831 r. z Rosją. Przerażony zgrozą wojny napisał traktat „Wolne chwile żołnierza polskiego, czyli myśl o wiecznym przymierzu między narodami ucywilizowanymi”. Prof. Benon Dymek uznał Jastrzębowskiego za pierwszego wizjonera zjednoczonej Europy. Oblicza się, że w ciągu 10 lat wraz ze współpracownikami i swymi uczniami wyhodował on około miliona sztuk sadzonek i 200 gatunków drzew. A w wolnych chwilach „na kolanie” w przestrzeni czerwono-borskiej pisał prof. Wojciech wiersze i złote myśli. Marzył.
Czerwony Bór to i stacji kolejowa, garnizon leśny Armii Krajowej oraz partyzantki powojennej, dobroczyńca okolicznych wiosek (nie zawsze mieszkańcy potrafili to docenić), to radość kolejnych młodych pokoleń, szansa przeżycia wielkiej i mniejszej przygody. Zwłaszcza latem. Może jeszcze w tym roku?