"Wydarzenia" - opowiadanie z Fantazji Zielonogórskich, które dotyczy Wydarzeń Zielonogórskich
Z okazji Wydarzeń Zielonogórskich warto wspomnieć o tym, że w IV tomie Fantazji Zielonogórskich znalazło się opowiadanie "Wydarzenia" autorstwa Filipa Kopija, które poruszą w dosyć niezwykły sposób całą tematykę. Warto podkreślić, że obecnie trwa już ósma edycja tego konkursu literackiego organizowanego przez ZKF Ad Astra. Tymczasem, zapraszamy państwa do lektury!
Wydarzenia
Miasto wyglądało na wymarłe. Był słoneczny majowy dzień, ale tylko nieliczni piesi przemykali chodnikami starając się wtopić w szare mury odrapanych kamienic. Na widok sunącej majestatycznie czarnej Wołgi odwracali wzrok lub jeśli mieli taką możliwość, umykali płochliwie do bram. Poza nią na Alei Niepodległości nie było ani jednego samochodu.
Radziecki krążownik szos skręcił powoli w ulicę Świerczewskiego i po chwili zatrzymał się przed dwoma milicyjnymi Nyskami blokującymi dalszy przejazd. Drzwi i okna miały pootwierane na oścież, a wewnątrz tłoczyli się ubrani w polowe mundury zomowcy. Jeden z nich podszedł zdecydowanym krokiem do Wołgi. Ktoś uchylił szybę i ze środka wysunęła się dłoń w skórzanej rękawiczce, trzymająca otwartą legitymację. Milicjant przebiegł po niej wzrokiem i momentalnie wyprężył się służbiście.
– Przejazd! Przejazd zróbcie! – ryknął w stronę swoich podkomendnych. Silnik jednej z Nysek zakrztusił się i odpalił wyrzucając kłąb spalin. Nie niepokojona więcej Wołga wjechała na Plac Wielkopolski.
Widok pracujących na placu robotników w granatowych kombinezonach mógł sprawiać wrażenie, że trwa właśnie jego remont lub rozbudowa, że kładziony jest nowy, równy bruk, i że władza ludowa dba o wygląd stolicy województwa. Nagromadzenie milicji i rozstawione wokół blokady nie pozostawiały jednak złudzeń. Okolica była pobojowiskiem, a układana teraz kostka musiała jeszcze niedawno służyć jako broń miotana. Zresztą niektóre ze stojących nieopodal pojazdów miały ślady jej użycia.
Samochód podjechał na skraj placu, omijając szczególnie pokiereszowane fragmenty nawierzchni. Przez dłuższą chwilę nikt z niego nie wysiadał, jakby pasażerowie zastanawiali się czy w ogóle warto. Kilku ubranych po cywilnemu funkcjonariuszy podbiegło i zatrzymało się w pozie służalczego oczekiwania, spoglądając po sobie nerwowo. Wreszcie drzwi otworzyły się i ze środka wysiadło dwóch mężczyzn.
Różnili się od siebie tak bardzo, jak tylko to możliwe. Pierwszy był olbrzymiej postury, wydawało się wręcz niemożliwe, że zmieścił się do pojazdu. Koszula opinała mu się na potężnym brzuszysku, a nalane policzki lśniły od kropelek potu. Tym mniejszy wydawał się więc drugi z pasażerów, z natury niewysoki, a do tego garbiący się lekko. Mimo ciepłego dnia miał na sobie garnitur i płaszcz, a na dłoniach czarne skórzane rękawiczki. Był również znacznie starszy od swojego współtowarzysza, szpakowate włosy i poorana zmarszczkami twarz wskazywały na co najmniej pięćdziesiątkę.
– Towarzyszu pułkowniku… – odezwał się wreszcie jeden z oczekujących, ale zamilkł uciszony zdecydowanym gestem. Niższy z mężczyzn ruszył przed siebie, wyraźnie utykając na jedną nogę. Skonsternowani esbecy chcieli podążyć za nim, ale ten drugi pokręcił lekko głową i sam nonszalancko oparł się o Wołgę, wystawiając twarz ku słońcu.
Pułkownik okrążył plac, przyciągając skryte spojrzenia milicjantów i robotników. Zdawał się jednak nie zwracać na to uwagi. Co kilkanaście kroków zatrzymywał się gwałtownie, przymykał oczy i wciągał mocno powietrze przez nos. Wyglądał wtedy jak gończy pies idący tropem zwierzyny. W pewnym momencie przykucnął, podniósł coś drobnego z ziemi i schował do kieszeni płaszcza. Ruch był tak szybki, że nikt nie zauważył czym mogło być tajemnicze znalezisko. Następnie obszedł dookoła budynek, do poprzedniego ranka służący parafianom jako Dom Katolicki, przyjrzał się szklarzom wstawiającym nowe szyby pod czujnym okiem zomowców i wrócił do samochodu.
– Jakubowski i Piątkowski? – spytał ostro czekających na niego tajniaków.
– Towarzysze komendanci są na spotkaniu w Komitecie Wojewódzkim. Czy mamy ich wezwać, towarzyszu pułkowniku?
– Nie ma takiej potrzeby, są teraz na pewno bardzo zajęci – po raz pierwszy na twarzy przybysza pojawiło się coś na kształt krótkiego uśmiechu. – Komenda nadaje się do użytku, czy cała poszła z dymem?
– Nie, towarzyszu pułkowniku. Element chuligański próbował podpalić budynek, ale większych zniszczeń nie ma.
– Chociaż tyle – pokiwał głową z udanym uznaniem. – Potrzebuję miejsca do pracy. A wy dostarczycie mi tam wszystko, co macie. Raporty, zdjęcia, filmy i donosy. Nazwiska zatrzymanych i protokoły ich przesłuchań. Czy to jest jasne? Wszystko! Dokumenty przekażecie towarzyszowi porucznikowi – tu wskazał głową ciągle opartego o Wołgę olbrzyma.
– Tak jest, towarzyszu pułkowniku.
Przyjezdny odwrócił się bez słowa w stronę samochodu, ale najwyraźniej coś jeszcze przyszło mu do głowy i zatrzymał się wpół kroku.
– Czy tu jest gdzieś rzeka? – spytał, pokazując dłonią w stronę miasta i placu Lenina.
Esbek, który do tej pory odpowiadał na wszystkie pytania spojrzał na niego wyraźnie zbity z tropu. Odwrócił się do kolegów szukając pomocy i wtedy jeden z nich teatralnym gestem pacnął się w czoło.
– Jest rzeka, towarzyszu pułkowniku – powiedział szybko. – Tylko że podziemna, bardziej taki kanał. Łącza się chyba nazywa, bo po niemiecku to było Lunze.
Pułkownik skinął głową, jakby potwierdzając, że wszystko się zgadza i wsiadł do Wołgi, która od razu ruszyła przed siebie.
***
W komendzie śmierdziało spalenizną. Esbek z placu nie kłamał, mówiąc że protestującym nie udało się spowodować większych zniszczeń, ślady walk były jednak wyraźne. Przez otwarte okno dolatywał charakterystyczny odór spalonych szmat i benzyny, mieszający się z dymem podłego tytoniu palonego przez pilnujących budynku żołnierzy wojsk wewnętrznych.
Pułkownik Raum podniósł się z krzesła, pokuśtykał do okna i zamknął je z trzaskiem. W pokoju poza nim nie było nikogo. Po przyjeździe na miejsce zajął pierwszy gabinet, który wpadł mu w oko, bezceremonialnie wyrzucając pracujących w nim funkcjonariuszy. Przez kolejną godzinę znoszono mu wszystkie materiały mające związek z wydarzeniami minionego dnia, aż wreszcie przestały mieścić się na czterech biurkach, które kazał zestawić tak, by tworzyły jeden duży stół.
Omiótł wzrokiem dziesiątki teczek, chaotycznie spiętych dokumentów i czarno-białych odbitek. Na osobnym stoliku ustawiono projektor z pudełkami na taśmy. Splótł dłonie i wykręcił je z głośnym trzaskiem, a następnie przeciągnął się kilkakrotnie z podobnym efektem. Upewnił się, że drzwi pokoju są zamknięte na klucz i nie siadając już na krześle pochylił się nad stołem. Był gotów do pracy.
Gdyby ktoś z pracowników zielonogórskiej komendy wszedł teraz do pokoju zajmowanego przez nietypowego gościa byłby co najmniej zaskoczony metodami pracy pułkownika i przede wszystkim jej tempem. Raum przesuwał kolejne dokumenty po stole, niczym po taśmie montażowej, każdej z kart poświęcając jedynie ułamek sekundy. Przeskanowane w ten sposób materiały po prostu odrzucał na bok, drugą ręką sięgając po kolejną porcję. Tak samo traktował zdjęcia, mimo że jakość ich wykonania pozostawiała często wiele do życzenia. Drzwi były jednak zamknięte, a olbrzymi podwładny pilnował, by nikt nie przeszkadzał towarzyszowi pułkownikowi.
Po godzinie takiej pracy pokój wyglądał jakby przeszło przez niego tornado. Raum odetchnął głęboko, otworzył ponownie okno i przekręcił z powrotem klucz w drzwiach. Po chwili jego podkomendny wszedł do środka, na moment wypełniając sobą futrynę. Zamknął za sobą drzwi i pytająco spojrzał na pułkownika.
– Wszystko zgadza się mniej więcej z oficjalną wersją. Nie przewidzieli możliwego oporu, nie zarezerwowali wystarczających sił i nie zapanowali nad rozwojem sytuacji – mówiąc to odhaczał kolejne punkty na palcach ciągle ukrytej w rękawiczce dłoni.
– Dali dupy – podsumował krótko olbrzym.
– Ano dali dupy. Ale to nie jest nasz problem.
– A jeśli jego tu w ogóle nie było? – spytał porucznik, przyglądając się rozrzuconym po pokoju dokumentom. W odpowiedzi Raum poklepał się po kieszeni płaszcza.
– Był tu na pewno i myślę, że ciągle tu jest. I my go znajdziemy! – przy ostatnich słowach oczy błysnęły mu wilczo, a usta wykrzywił grymas odsłaniający pożółkłe zęby.
***
Woda w kanale sięgała do kolan. Raum szedł powoli, ostrożnie stawiając każdy krok, dodatkowo skrępowany ciężkimi woderami. Swojego pomocnika zostawił przy wejściu razem z lokalnymi milicjantami, przestrzeni było sporo, ale olbrzym musiałby przez cały czas iść zgarbiony. W takim miejscu nie byłoby z niego pożytku.
W komplecie z wyciągniętymi z magazynu gumowymi spodniami od przeciwchemicznego kombinezonu, dostał jeszcze masywną latarkę. Zostawił ją jednak zaraz po wejściu do kanału. Zielonogórscy funkcjonariusze nie zadawali zbędnych pytań, ale nie chciał ich dodatkowo stresować. Nie potrzebował światła, w ciemności widział niemal tak dobrze jak w dzień. Miał więc wolne ręce, którymi mógł się podpierać, gdy zachodziła taka potrzeba, lub odpychać niesione z wodą śmieci.
Co kilka kroków węszył intensywnie w zatęchłym powietrzu upewniając się, że idzie w dobrym kierunku. Zapach, który go prowadził, był coraz wyraźniejszy, coraz mocniej odcinał się od otoczenia i wyczulone zmysły Rauma odbierały go niczym rozciągniętą w tunelu nić łączącą go z celem. Po kilkudziesięciu metrach widział już siedzącą na niewielkiej półce pokraczną postać.
Musiał go słyszeć z daleka, brnący przez kanał pułkownik nawet nie starał się zachować dyskrecji. Chlapał wodą, skrzypiał woderami, a miejscami klął ciężko, gdy potykał się o jakąś podwodną przeszkodę. Mimo tego stwór pozostał nieruchomy, wpatrując się żabimi oczyma w stronę, z której nadchodził. Gdy odległość między nimi zmalała ostatecznie do kilkunastu kroków wydał z siebie skrzek, w którym można było jednak rozpoznać niemieckie słowa, powszechnie uznawane za wulgarne.
– Ohne Scheiss! Was machst du hier, du Arschloch?
– Nie mam czasu na głupoty – syknął Raum. – Złaź tu do mnie.
– Leck mich am Arsch! – zaskrzeczał ponownie stwór, akcentując lekceważącą wypowiedź obfitym splunięciem i obelżywym wypięciem wymienionej części ciała. Pułkownik westchnął ciężko, pokręcił niechętnie głową i zaczął deklamować.
– Ex somno exsistat exundans undina inimicum immergat in alveum! Vinctus Aquarius! – z każdym kolejnym słowem głos miał coraz mocniejszy. Woda zaczęła falować, miejscami tworząc niewielkie wiry. Żabiooki zatrząsł się, jakby porażony atakiem febry. Zerwał się na chude nogi, na moment odsłaniając pokryte śluzem ciało i zeskoczył do wody obok skandującego zaklęcie Rauma. Ten urwał inkantację w pół słowa. – Nie można było tak od razu? – spytał spokojnym już głosem.
– Nie poznałem – wzruszył ramionami stwór, przechodząc na polski, zniekształcony jednak silnym akcentem. – Tyle lat minęło, dziczeję już w tym szambie – dodał z wyraźnym smutkiem.
– Chyba nie próbujesz mnie brać na litość? – skrzywił się z niesmakiem pułkownik. – Wiesz, dlaczego tu jestem, prawda? Ty też musiałeś go wyczuć.
Stwór pokiwał niechętnie głową.
– Pojawił się wczoraj – wymamrotał wreszcie. – Od paru dni czuło się, że coś się dzieje w naszym Grünbergu. Klechy klepały pacierze z taką mocą, aż ciarki szły po plecach. Gloria patri, et Filio… – z krzywym uśmiechem zaczął parodiować modlitwę, jednak Raum przerwał mu, waląc na odlew w pysk.
– Już, już – zaskomlał stwór, zasłaniając się chudym ramieniem. – No więc czuło się, że coś z tego musi być, bo ten ich Pfarrer, proboszcz znaczy, to wyjątkowo mocny zawodnik. A jak wczoraj rano zaczęli Exmittierung, po waszemu to będzie chyba eksmisja, to się dopiero zaczęło. Baby stare się zebrały, modlić zaczęły, a wiadomo że w nich wiara najsilniejsza. Aż tu pod wodę wlazłem, bo to przecież prawie nad nami.
– I wtedy? – spytał z napięciem pułkownik.
– Wtedy. A co było dalej to przecież wiecie.
Raum potwierdził. Wiedział co działo się dalej. Natchnięty tłum rozbił milicjantów, ZOMO, wezwane z Gorzowa posiłki. A wszystko to ku chwale Pana i Kościoła Świętego. Zaklął.
Przez chwilę milczeli obaj, wreszcie pułkownik odezwał się ponownie.
– Chcę go znaleźć – wycedził, zaciskając pięści. – Ale żeby to zrobić muszę wiedzieć, czy oprócz ciebie są tu jeszcze inni. Bilwizy, czy też po waszemu Billmeschneider, drudy, wiedźmy, pucki czy inne Pucken. Albo te cholerne Werwolfy może po lasach siedzą? Muszę wiedzieć, bo inaczej będę kręcił się w kółko, goniąc własny ogon.
Stwór nie mógł się powstrzymać, by nie rzucić okiem na tylną część ciała Rauma, zasłoniętą i tak gumowymi spodniami. Efekt był tylko taki, że ponownie zarobił w łeb i na chwilę zniknął pod wodą.
– Nikogo – powiedział stanowczo, wynurzając się. – Sam tu jestem, jak ten palec. Jak wasi krasnoarmiejcy weszli, to nawet koboldy uciekły. Niby to już piętnaście lat będzie, ale jakoś nikt nowy się nie pojawił.
Pułkownik pokiwał głową ze zrozumieniem i jakby trochę ze smutkiem.
– Dziękujemy obywatelu – powiedział wreszcie z przekąsem. – Władza ludowa będzie wam pamiętać tę współpracę. A teraz wybaczcie, obowiązki czekają – dodał zaciskając pięści.
***
– To nie była łatwa sprawa, towarzyszu pułkowniku. Mamy już prawie dwustu zatrzymanych i ciągle zwożą kolejnych – gruby ubek pocił się obficie pod spojrzeniem Rauma, ale wyraźnie starał się zrobić dobre wrażenie na przełożonym z centrali.
– Do rzeczy – uciął ostro Raum. – Udało wam się go znaleźć? Jeśli nie, to jazda stąd i do roboty.
– Tak jest, towarzyszu pułkowniku! To znaczy, tak jest, znaleźliśmy go. Czeka już w pokoju przesłuchań, a tu jest wszystko, co na niego mamy do tej pory – mówiąc to wyciągnął przed siebie cienką teczkę, upstrzoną pieczątkami i adnotacjami.
Raum ruszył przed siebie bez słowa, w marszu przeglądając otrzymane dokumenty podsumowujące wiedzę Służby Bezpieczeństwa o Stefanie Marciniaku, lat dwadzieścia dwa. Nie było tego wiele, ot kolejny studencina, któremu założono teczkę, żeby było gdzie trzymać donosy spływające od działających w jego otoczeniu konfidentów SB. Wyraźne nastawienie antysystemowe, brak poważniejszej aktywności wywrotowej. Aż do poprzedniego dnia.
Gdy zatrzymali się przed drzwiami pokoju przesłuchań pułkownik uchylił wizjer judasza i zajrzał do środka. Następnie odsunął się by zrobić miejsce swojemu towarzyszowi, który nie odstępował go na krok. Ten również spojrzał do wnętrza pomieszczenia i pokiwał twierdząco głową. Esbek, który wskazywał im drogę, westchnął z ulgą i otworzył drzwi.
W środku znajdowało się tylko zdezelowane biurko i trzy krzesła. Na jednym z nich siedział młody chłopak, który na dźwięk otwieranych drzwi wyprostował się na tyle, na ile pozwalały na to skute dłonie. Ubranie miał w nieładzie, włosy rozczochrane, a na ciele liczne siniaki i zadrapania. Patrzył jednak hardo, a gdy funkcjonariusze weszli do środka, zaczął śpiewać ochrypniętym głosem, na melodię znanej polskiej piosenki.
– Nie oddamy Lwowa, nie oddamy Lwowa, / Nie oddaaamy miasta Lwowa! / Jedna atomowa, druga atomowa, / I wrócimy znów do Lwowa!
– Zwariował? – spytał ponuro Raum, patrząc na lokalnego ubeka spode łba.
– A gdzie tam, towarzyszu pułkowniku – zaczął szybko tłumaczyć grubas. – To gówniarskie popisy takie, że niby on jest patriota, a my czerwona hołota. Zaraz go uciszę!
– Zostaw. Rozkuj go i zostaw nas samych.
Na zatrzymanym zachowanie Rauma nie zrobiło większego wrażenia. Ze śpiewu przestawił się tylko na recytację. Głos drżał mu jednak i momentami wchodził w nerwowe, piskliwe tony.
– Kto ty jesteś? Świnia mała! Jaki znak twój? Kask i pała. Komu służysz? Generałom! W jaki sposób? Leję pałą.
Raum bez słowa odczekał aż zostaną w pomieszczeniu we trzech i dopiero wtedy usiadł na krześle naprzeciw chłopaka. Wyjął z szarej koperty plik fotografii, rozłożył je starannie na biurku i po raz pierwszy zwrócił się do zatrzymanego.
– Dobrze wiesz co cię może czekać za wczorajsze wybryki. Pójdziesz siedzieć i to na długo. Ja mogę cię wypuścić jeszcze dzisiaj, a wszystkie kwity wyrzucić do śmieci. Ale musisz mi odpowiedzieć na kilka prostych pytań.
– Nie pójdę na współpracę z ubecją. Nic wam nie podpiszę.
– Nic nie będziesz podpisywał. Popatrz uważnie na te zdjęcia. Na pewno rozpoznasz na nich siebie, ot, choćby na tym, gdzie rzucasz kamieniami w funkcjonariuszy milicji obywatelskiej. Ale ja chcę, żebyś powiedział mi kim jest ten człowiek obok ciebie – pułkownik postukał palcem wskazując na zdjęciu, kogo ma na myśli. Student spojrzał na fotografię, wyraźnie starając się nie okazać żadnych emocji.
– Nie wiem kto to jest – powiedział szybko. – Przecież jest obrócony i nie widać twarzy. Czyli mogę już iść?
– Widzisz Stefan, to jest właśnie mój problem – Raum jakby nie usłyszał pytania zatrzymanego. – Rzeczywiście jest odwrócony, tu z kolei akurat zasłonił twarz ramieniem, a na tym zamazał obraz jakiś dym, najpewniej z palącego się radiowozu. – To mówiąc wskazywał palcem kolejne zdjęcia leżące na stole. – Na żadnym zdjęciu, a mam ich sporo, nie widać jego twarzy. Ot, ciekawy zbieg okoliczności. Ale na szczęście na większości zdjęć obok jesteś ty, przez cały dzień. Więc bądź tak dobry i oszczędź nam obu niepotrzebnego wysiłku. Kto to jest?
Student pobladł lekko, ale zacisnął zęby i siedział w milczeniu. Pułkownik westchnął zrezygnowany. Bardzo, ale to bardzo nie chciało mu się wysilać, szczególnie po niedawnej konfrontacji w kanałach. Nie miał jednak czasu. Spojrzał znacząco na chłopaka, dając mu ostatnią szansę na odpowiedź, aż wreszcie szybkim ruchem ściągnął skórzane rękawiczki.
Zatrzymany wydał z siebie cichy jęk na widok nieludzko pomarszczonych dłoni zakończonych ostrymi pazurami, a potem dużo głośniejszy, gdy pazury wbiły mu się w odsłonięte przedramiona. Oczy uciekły w tył głowy, świecąc przerażająco białkami, gdy Raum zbliżył twarz do jego twarzy na odległość kilkunastu centymetrów i wyszeptał chrapliwie.
– Pójdziesz do więzienia, do jednej celi z mordercami i gwałcicielami. Nigdy nie skończysz studiów. Twoi starzy wylecą z pracy i stracą mieszkanie. Twoją dziewczynę zgwałcą nieznani sprawcy i potną jej twarz. Nigdy o tobie nie zapomnimy, a ty nigdy nie zapomnisz o nas. Tak będzie jeśli nie powiesz mi kim on jest i co robił wczoraj na placu. Więc zacznij mówić.
Stefan Marciniak, dwudziestodwuletni student budownictwa, otworzył kilkakrotnie usta, niczym ryba wyciągnięta z wody, a czoło pokryło mu się kroplami potu. Później zaczął mówić.
***
Tym razem Raum wszedł do pokoju przesłuchań sam. Powoli zbliżał się wieczór i obskurne korytarze komendy tonęły w półmroku, więc w zalanym światłem jarzeniówek pomieszczeniu musiał odruchowo zmrużyć oczy. Wystrój nie zmienił się ani na jotę od czasu poprzedniego przesłuchania. Dla niewprawnego oka również zatrzymany niewiele różniłby się od poprzednika. Ot, kolejny student, do którego dotarło już, jak wiele kosztować będzie chwilowy przypływ odwagi. Raum widział znacznie więcej.
Powłócząc lekko nogą podszedł wolno do krzesła, spod półprzymkniętych powiek wpatrując się w młodego człowieka, trzymającego twarz w dłoniach przykutych do wmontowanego w stole uchwytu. Widział wyraźnie otaczającą go błękitną aurę, a w powietrzu czuł charakterystyczny zapach ozonu. Nieświadomie oblizał wysuszone usta, a siadając nie mógł powstrzymać złego uśmiechu odsłaniającego pożółkłe zęby.
– Warto było? – powiedział, gdy wreszcie usiadł naprzeciw zatrzymanego.
Odpowiedzią było jedynie wzruszenie skulonych ramion. Pułkownik błyskawicznym ruchem złapał chłopaka za głowę i z całej siły uderzył nią w blat stołu. Łamany nos chrupnął obrzydliwie.
– Odpowiadaj, gdy zadaję ci pytanie!
Młody człowiek wyprostował się. Ze złamanego nosa ciekła krew, ale w oczach nie widać było śladu bólu. Były zimne jak lód i jak czysty lód niebieskie. Nienaturalnie, wręcz nieludzko błyszczące.
– Było warto, jeśli koniecznie musisz wiedzieć – potwierdził spokojnie. – Nie zaprotokołujesz tego? Nie założysz mi teczki? – dodał uśmiechając się złośliwie.
– Na razie nie – teraz to Raum zbył pytanie wzruszeniem ramion. – Wybacz mój wybuch. Chciałem tylko przykuć twoją uwagę. Pół dnia cię szukałem, więc wolałbym nie marnować więcej czasu. Podasz mi jakieś imię?
Zatrzymany pokiwał głową ze zrozumieniem, jakby przyjmując argumentację pułkownika.
– Ambriel. A swoją drogą, skąd wiedziałeś że tu jestem?
Raum bez słowa sięgnął do kieszeni płaszcza i delikatnym ruchem wyciągnął z niej niewielkie piórko. Wyglądałoby jak zwykłe pierze z rozprutej poduszki, gdyby nie bijące od niego błękitne światło. Co więcej piórko poruszało się lekko, pomimo że w pomieszczeniu nie czuć było najmniejszego ruchu powietrza.
– Rozumiem. Wydawało mi się, że gdzieś jedno zgubiłem, ale jakoś nie było okazji sprawdzić. Prawdziwy z ciebie śledczy, to w Moskwie cię tak wyszkolili, czy może wrodzony talent? – Raum nie odpowiedział, więc zatrzymany kontynuował, przechodząc w kpiący ton. – Nie wiem tylko po co to wszystko. Złapałeś mnie, gratuluję. Przykułeś do biurka, złamałeś nos, wspaniale! I co teraz? Będziesz mnie bił czy egzorcyzmował? – zakończył śmiejąc się szyderczo.
Raum milczał długo, wpatrując się uważnie w błękitnie lodowate oczy zatrzymanego, jakby chciał je stopić samym spojrzeniem.
– Nie mam zamiaru wypędzać cię z ciała tego chłopaka – powiedział wreszcie. – Wprost przeciwnie, zamierzam zatrzymać cię w nim na dłużej. A jeśli chodzi o egzorcyzmy, to gdybyś szczeniaku wiedział o nich tyle co ja, to nie rżałbyś głupio – tu Raum uśmiechnął się wilczo. – Wypędzenie złego ducha, to efekt ostateczny, swoisty climax. Ale preludium może być bardzo bolesne, a osoba kompetentna może ten etap przeciągnąć w nieskończoność.
Przez zakrwawioną twarz Ambriela przemknął grymas.
– Nie masz nieskończoności. Wiesz, że masz czas do rana – rzucił sucho.
– Do trzeciego piania koguta, jeśli mamy być dokładni. Ale nie zamierzam zadawać ci bólu. Widzisz, obcując z towarzyszami czekistami nauczyłem się jednego. Otóż często odpowiednie słowa mogą być bardziej skuteczne od pięści czy pałki. A postawiony przed delikwentem wybór mrozi serce bardziej niż zimna kąpiel w firmowej łaźni. I ja zamierzam dać ci taki wybór.
Błyszczące dotąd oczy zatrzymanego jakby przyblakły. Nie powiedział jednak ani słowa. Raum pochylił się w jego stronę i zniżył głos niemal do szeptu.
– Jeśli uciekniesz z jego ciała, to jeszcze jutro zabiję chłopaka. Ale możesz uratować mu życie, wystarczy że odsiedzisz razem z nim karę, jaką wymierzy mu Polska Ludowa. Potem obaj będziecie wolni.
– Oszalałeś!
– Bynajmniej. Pora na konsekwencje mój drogi. Tak działa świat, każda akcja ma swoją reakcję. Wiodłeś lud na barykady, ale ryzykowali tylko oni, prawda? Zwycięstwo byłoby wasze, lecz przegrana ich. Jednak ciągle masz wybór, weźmiesz na swoje sumienie jego śmierć?
– To ty go zabijesz, nie ja!
– Gdyby nie ty, nie byłoby go tutaj z nami. Może pokrzyczałby na milicjantów, może nawet rzuciłby kamieniem. Ale potem uciekłby do domu. Jednak włączyłeś się ty, tak wrażliwy na błagania wiernych. To co mogło być jedynie lokalnym incydentem, zamieniło się w całodzienną bitwę, a Zielona Góra stała się miastem niepodlegającym władzy ludowej. To nie może się powtórzyć i dlatego musisz ponieść konsekwencje, w ten czy inny sposób. Jak sam powiedziałeś, masz czas do rana.
Raum podniósł się powoli z krzesła i swobodnym ruchem poprawił garnitur. Odwrócił się w stronę drzwi, gdy Ambriel spytał cicho.
– Ile?
– Słucham? – pułkownik odwrócił się z powrotem.
– Ile lat. Ile lat miałbym odsiedzieć?
– Powiedzmy że dziesięć. Tyle co nic, prawda? Pamiętasz carską armię? Pobór był na dwadzieścia pięć lat, więc czym przy tym jest dziesięć.
– Pięć – rzucił sucho Ambriel.
– Osiem. Może trafi się jakaś amnestia, to wyjdziesz wcześniej. Ale tego nie mogę obiecać.
Przez długą chwilę patrzyli na siebie bez słowa. Wreszcie błękitnooki kiwnął nieznacznie głową, akceptując propozycję. Raum identycznym skinięciem potwierdził przyjęcie umowy i ruszył do wyjścia. Nie trzeba było mówić nic więcej.
Był już w drzwiach, gdy dobiegł go spokojny głos Ambriela.
– To tylko kilka lat. Dobrze wiesz, że tylko odwlekasz nieuniknione.
Raum nie odwrócił się, zatrzaskując za sobą ciężkie drzwi.
***
Pułkownik Raum szedł pustymi ulicami Warszawy, szczelnie owinięty zimowym płaszczem. Był styczniowy wieczór tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego ósmego roku, osiem lat po zamieszkach, które przeszły do historii jako Wydarzenia Zielonogórskie. Na ulicach nie było już niemal śladu po demonstrantach, ale wciągając w nozdrza mroźne powietrze wyraźnie czuł ich zapach. Mijając porzucony transparent, którego nie zdążono jeszcze uprzątnąć, zatrzymał się gwałtownie i schylił by podnieść coś z ziemi.
Niewielkie piórko świeciło intensywnym błękitnym światłem. Raum wsunął je do kieszeni, splótł dłonie i wykręcił je z głośnym trzaskiem, a następne ruszył przed siebie.
KONIEC
NOTKA O AUTORZE
Filip Kopij, z urodzenia Zielonogórzanin, z wyboru Krakowianin. Na co dzień zajmuje się szeroko pojętym marketingiem internetowym. Miłośnik gier wszelkiego rodzaju, od planszówek po gry wideo. W poprzedniej edycji opowiedział o współczesnej Zielonej Górze i uznał, że tym razem ciekawsza będzie wycieczka w przeszłość miasta.
POLECAMY: SERWIS HISTORYCZNY O WYDARZENIACH ZIELONOGÓSKICH. ZDJĘCIA. FILMY.