„Wykałaczką” przez Polskę
- Będziesz wariatem, który opłynie ze mną kraj kanadyjką? - Marcin Ponomarenkow pyta się Remigiusza Parszewskiego. - Dobra, kiedy? - odpowiada strażak ze Strzelec Kraj. Po czym ruszają w szaleńczą wyprawę.
Gorzowianin Marcin Ponomarenkow w przeszłości był m.in. mistrzem Polski juniorów w C-2 na 5.000 m i w C-4 na 5.000 m w Ogólnopolskiej Olimpiadzie Młodzieży. - Jednak z kajakarstwa nie można było się utrzymać. Trzeba było porzucić kajaki i zacząć zarabiać na siebie. Tym niemniej cały czas pozostawałem w ruchu - mówi były podopieczny szkoleniowca AZS AWF Gorzów Marka Zachary, którego nazywa „ojcem gorzowskich kanadyjek”. - Jestem jego wychowankiem. On zawsze opowiadał nam o swoich podróżach po całym świecie. Zafascynował mnie nimi. Doszedłem do wniosku, że muszę zrobić coś dla siebie. A że mam takiego fajnego kumpla...
Tutaj M. Ponomarenkow wskazuje na Remigiusza Parszewskiego. - On mieszka w Gorzowie, ale pracuje w straży pożarnej w Strzelcach Krajeńskich. Do tego jest ratownikiem medycznym i startuje w armagedonach [ekstremalnych biegach z przeszkodami - dop. red. Z kim innym miałem wyruszyć w wyprawę jak nie z nim? - zadaje pytanie kajakarz.
R. Parszewski dodaje, że najtrudniej było przekonać do spływu kanadyjką żonę i pracodawcę. - Nie było łatwo dopasować się z terminem urlopu. A dla żony trzeba byłoby wrócić z podróży z jakąś zdobyczą - śmieje się gorzowianin.
- Ja pracuję na budowie, więc sam sobie dałem wolne. A czasu na chodzenie po sklepach nie było. Naszym kobietom mogliśmy co najwyżej przywieźć piasek z kanadyjki - uśmiecha się Ponomarenkow.
Jednak w trakcie samej wyprawy kontakt z najbliższymi był ograniczony. - Jedynie wieczorem rozmawialiśmy przez telefon z żonami, by przekazać im, że żyjemy. Była taka sytuacja, że głodowaliśmy, bo nie przewidzieliśmy, że aż tak długo będziemy płynąć jednego dnia. Ale gdy one pytały się nas, czy coś jedliśmy, z przekonaniem odpowiadaliśmy im, że tak - zdradza Parszewski.
Brak regularnych posiłków był pewną przeszkodą. - Jedzenia nie mogliśmy brać ze sobą, bo zaraz zepsułoby się. Są specjalne produkty, ale nas na nie stać. Nie mieliśmy sponsora. Chcieliśmy jedynie przeżyć przygodę. Kupowaliśmy to, co jest dostępne. Dośc sporo jedliśmy węglowodanów, a więc batoników czy bananów, by dostarczać organizmowi energii - mówi nam jego kolega.
- Mieliśmy turystyczną kuchenkę gazową i jedliśmy sobie fasolkę po bretońsku. Z każdą wyprawą ubywało rzeczy, które zabieraliśmy do łodzi. Jak za pierwszym razem wzięliśmy siekierę, tak za drugim wystarczył nam tasak - dodaje drugi.
Ta łódka nie jest typową kanadyjką sportową. - Sprowadziłem ją z Anglii. Ona też służy do ścigania. Nie oszukujmy się, na zwykłej mielibyśmy stratę z 20 km dziennie. Ta nasza waży 22 kg i dzięki niej zyskujemy prędkość - opisuje Ponomarenkow, który na Wyspach kilkukrotnie sięgał po mistrzowskie medale w kajakach.
„Bywało też tak, że woda mogła nas zabrać ze sobą” Wracając do kraju. W pierwszą taką eskapadę obaj wyruszyli w 2014 r. Popłynęli Wartą. - Stwierdziliśmy, że nie możemy zacząć od żadnej innej. Bo to nasza, gorzowska rzeka - oznajmia Ponomarenkow.
Co ciekawe, początek ich przygody nie miał miejsca u źródła Warty, a więc w Zawierciu w województwie śląskim. - Okazało się, że tam wody było tyle, że nie wiem, czy wypełniłaby szklankę. Wystartowaliśmy dalej, w okolicach Częstochowy - opisuje kanadyjkarz z Gorzowa.
Już na pierwszych kilometrach zmierzyli się z przyrodą. - To było jeszcze na tzw. łuku Warty. Pięć minut przed nami zginął tam człowiek. Miał niezapiętą kamizelkę i w trakcie omijania licznie leżących w rzece gałęzi wpadł do wody. Kamizelka zaplątała mu się o drzewo - opowiada Ponomarenkow i dodaje: - Im dłużej płynęliśmy, tym Warta powoli stawała się coraz szersza. Co ciekawe, do Poznania woda w niej jest bardzo czysta, a za miastem coś, co przypominało ścieki, spływało do rzeki z pobliskich fabryk.
Łącznie pokonali około 760 kilometrów. Eskpedycję, trwającą osiem i pół dnia, zakończyli w Kostrzynie. W tej lubuskiej miejscowości Warta łączy się z Odrą. - Ale tę rzekę chcieliśmy zostawić sobie na kiedy indziej - przyznał „GL” Parszewski.
Przed kolejną wyprawą w 2016 r. założyli sobie, ze ukończą ją w 10 dni. - Bo na tyle Remek dostał urlop. Mieliśmy przed sobą trasę o długości 1.000 kilometrów. Spodziewaliśmy się, że Wisłą będziemy szybciej płynąć. Ale od paru lat jest niej niski stan wody. Było nam bardzo ciężko poruszać się. Na Warcie mieliśmy czas na łowienie ryb, a tu nie. Wyprawa zaczęła się w Skoczowie na Śląsku. Pierwszego dnia pokonaliśmy jedynie 40 kilometrów. To był górski odcinek, miał 16 progów wodnych. Co ciekawe, Wisła jest nienaruszona przez człowieka jedynie na niektórych odcinkach, za Bydgoszczą i Grudziądzem - relacjonuje Ponomarenkow.
Jednego dnia płynęli nawet 13 godzin. - Z noclegiem było różnie. Chcąc utrzymać tempo 10 dni, to bywało tak, że pływaliśmy i w nocy. Podejmowaliśmy bardzo duże ryzyko. Któregoś razu były wysokie skarpy, a my nie mieliśmy miejsca na nocleg. Rozbiliśmy się na bardzo małej wyspie. Okazało się, że była ona zajęta przez... bobra. Ten budził nas przez całą noc. Mało tego, gdy na Dunajcu ze zbiornika spuszczano wodę, to Wisła potrafiła jednej nocy wnieść się o pół metra. Było to niebezpieczne, bo woda mogła nas zabrać ze sobą - przestrzega były zawodnik.
To nie koniec kłopotów. - Mieliśmy problemy na zaporze we Włocławku. To największy zbiornik w Polsce. Trafiliśmy na metrowe fale, ale to i tak były dobre warunki. Gdy dopłynęliśmy do końca, to pan z żaglówki mówił nam, że w ogóle dziwi się, że my na takiej jak to nazwał „wykałaczce” byliśmy w stanie tu dotrzeć. Czasem miały być takie fale, że woda wylewała się przez falochron - komentuje gorzowski kanadyjkarz.
„Było i tak, że wędkarze rzucali w nas kamieniami”
Jednak znacznie bardziej niebezpiecznie było pod koniec spływu. - Chwile grozy przeżywaliśmy przy wpłynięciu do
Bałtyku. Płynęliśmy prosto na niego, tak jak jest szlak żeglugowy, a nie przez Gdańsk. Tam odczuwaliśmy mocne falowania. A że nasza kanadyjka nie była zabezpieczona na coś takiego, to raz ją podtopiliśmy. Dobrze, że to się stało na otwartym morzu. Dopłynęliśmy do plaży i wylaliśmy wodę. Trafiliśmy do rezerwatu przyrody. Mogliśmy za to dostać mandat od straży nadbrzeżnej - przyznaje Ponomarenkow.
To nie jedyne trudności, na jakiej napotkali na drodze. - Na Wiśle oznaczony jest szlak żeglugowy tyczkami bądź bojami, ale bywało i tak, że tyczka była oszukana i stała na mieliźnie. A gdy był deszcz, pojawiły się fale, to nie wiedzieliśmy, po czym płyniemy. Co więcej, jest do tego coś takiego jak miałka. Ten świeżo naniesiony piasek potrafi wciągnąć. Samo wysiadanie z kajaka stawało się niebezpieczne - mówi kajakarz.
Bywały też i zabawne momenty. - Gdy przepływaliśmy obok plaży nudystów przed Warszawą. Śpiewaliśmy sobie też na głos piosenki z dzieciństwa. Takie jak z filmu „Czterej pancerni i pies”. W ten sposób zapominaliśmy o bólu - przypomina Parszewski.
Co ciekawe, reakcje ludzi, którzy obserwowali ich poczynania, były różne. - Po drodze spotkaliśmy może trzech kajakarzy na całym odcinku. Jeden z nich też przepływał Wisłę, ale zajęło mu to 36 dni. Wędkarze, których spotkaliśmy, pytali się nas, dokąd płyniemy. Mówiliśmy im, że do morza, na co oni, że żarty sobie stroicie. Niektórzy życzyli nam powodzenia - dodaje Ponomarenkow.
- Oni byli bardziej mili niż na Warcie. Tam wędkarze nie chcieli, żebyśmy przepływali bliżej niż 15-20 metrów od nich, ale samo koryto miało z 20 metrów szerokości. Były i takie sytuacje, że w naszą stronę leciały kamienie. Krzyczeli też, że złowią nas w sieci. Niemniej jednak sam jestem wędkarzem i wiem, że ryb nie spłoszymy - przekonuje były zawodnik.
Gorzowianie dowodzą, że to takie wyprawy jak ich nie są dla każdego.- Człowiek jest w stanie dużo wytrzymać. Jeśli ktoś choć trochę pływa na kajaku, to może to zrobić. Chociaż nie na takim dystansie co my. To wymaga wysiłku. Niektórzy mogliby tego nie wytrzymać. Nurt rzeki płynie sobie 5 kilometrów na godz. Gdyby się nic nie robiło, to i tak by się płynęło. Jednak na Wiśle było wiele wydm. Ona jest szeroka na kilometr. Trzeba było płynąć zygzakiem - mówi gorzowianin.
Sami nie chcą być stawiani w jednym rzędzie z najbardziej znanym polskim podróżnikiem Aleksandrem Dobą. - On jest turystą, który podróżuje z zamiłowania. My chcemy bić rekordy w szybkości spływu. Jednak szacunek dla niego, bo cały czas pływa, a ma 70 lat - przyznaje nam Ponomarenkow.
Teraz będą chcieli spłynąć Bugiem. - Sama Odra może być nudna. Chcemy spłynąć Bugiem. Mówią, że to dzika rzeka. Będzie to dla nas większa frajda - dodaje kanadyjkarz.
Jaki w ogóle stawiają sobie cel? - Coraz więcej ludzi preferuje turystykę kajakową, do czego i my swoimi wyprawami zachęcamy. Chcemy go promować. Może sami kiedyś będziemy wypożyczać kajaki? Fajne są odcinki koło Santoka czy też Skwierzyny. Kiedyś w okolicach Gorzowa było pełno kajaków, a teraz ich nie ma. Poza sportowymi, bo tych jest pełno - kończy Ponomarenkow.
Jego wyprawę docenia M. Zachara. - To jest wyczyn, pokonywać każdego dnia po 100 kilometrów, w niesprzyjających warunkach. Cieszę się, że udało mi się zaszczepić w nim miłość do kajaków - mówi opiekun AZS AWF Gorzów.