Wysłałem proboszczowi kartkę życząc zdrowia
Koni, koni najbardziej mi żal. Już nie siądę w siodle - mówi Mirek Drzęźla, siedząc w swoim wózku inwalidzkim, przykryty grubym kocem. Mówi to tak, jakby konie były faktycznie największym problemem. Bo Mirek już nie wstanie, a przynajmniej nie szybko. Nie wyjdzie za drzwi, nie zniknie na tydzień, czy dwa, jak zdarzało mu się to kiedyś. Mirek - bo tak, po imieniu każe sobie mówić - był bezdomnym z Rybnika. Jak mówi - wolnym człowiekiem. Tę wolność zabrało mu drzewo, które ścięte przez pilarza przewróciło się na niego znienacka, gdy pracował w lesie, podczas wycinki zorganizowanej dla miejscowej parafii w Przegędzy. - Zostałem z tą moją nędzą sam. Już byłem deczko złośliwy i na święta Bożego Narodzenia wysłałem kartkę do księdza proboszcza, życząc mu dużo zdrowia - mówi nam Mirek.
Gdy doszło do strasznego wypadku w kalendarzu był 10 września 2015. Mirek mieszkał wówczas w domu opieki towarzystwa Świętego Brata Alberta w Przegędzy koło Rybnika. - Mają tam regulamin, że każdy jest zobowiązany do przepracowania iluś tam godzin na rzecz schroniska. Myślę, że jest to słuszne, bo inaczej można by tam było zapaść na chorobę sierocą. Lepiej coś robić, niż siedzieć z założonymi rękami, to jest jasne - opowiada.
- No i dzień wcześniej ktoś tam przyjechał z parafii i powiedział, że jest potrzebnych czterech ludzi do pomocy, do pracy przy parafii. Nie pierwszy to był raz - różne tam rzeczy robiono, na przykład sprzątano stary cmentarz. W tej czwórce znalazłem się ja. Rano przyjechał po nas kościelny, nie znam tego człowieka i zawiózł nas do lasu, przy Dworcowej w Przegędzy, gdzieś przy polnej drodze między Leszczynami i Przegędzą. Tam stały już dwie przyczepy z traktora i zaczęli się miejscowi z piłami zjeżdżać. Parafianie to byli, tak sądzę - musiało być jakieś ogłoszenie z ambony.
No i zaczął się horror “Mechaniczna piła” - ośmiu czy dziesięciu facetów zaczęło biegać po lesie z piłami. Drzewa nie były jeszcze nawet zaznaczone, które są do wycinki. Potem jakiś facet przyszedł i farbą zaczął malować - te, te. Tak “na oko”. Kościelny potem mówił, że przyjechali jak na grzyby. Nie było nikogo, kto by tymi robotami pokierował - mówi Mirek. Przekonuje, że ścinkę drzewa w lesie zorganizowała parafia. - Był wrzesień, trzeba było materiału opałowego dla probostwa - rzuca. - Klocki drewna mieliśmy zawieźć na plebanię. Ja nie dojechałem - dodaje.
Przyznaje, że bezdomni z Brata Alberta mieli tylko klocki ładować na przyczepę, od cięcia byli inni. - Siła całkowicie pomocnicza. Ale kuźwa - na organizacji pracy trochę się znam. Dwadzieścia parę lat pracowałem w dozorze na kopalni Jankowice. Robotę trzeba zaplanować, a tam ciął drzewo każdy sobie. Leciały jak zapałki. Może zgubiła mnie trochę nadgorliwość, bo bym “siod na rancie, zakurzył cygareta”. I nic by się nie stało. Ale tak nie można. Nie żebym z siebie robił Pstrowskiego, ale człowiek jak reprezentuje w jakiś sposób schronisko, to musi się pokazać z dobrej strony. Nie każdy, kto tam mieszka, jest menelem. Co mają psy wieszać. Dlatego robiłem. I gdy schylałem się po drewno, kątem oka zobaczyłem, że leci na mnie drzewo i to jest ostatnia rzecz, którą pamiętam. Przywaliło mnie - mówi.
Pogotowie, helikopter, w Sosnowcu kilka operacji, tydzień na OIOM-ie, 10 dni z powrotem w Schronisku Brata Alberta, wreszcie rehabilitacja w Reptach.
- Ćwiczenia dają bardzo dużo. Potrafię siedzieć dzięki Reptom. Wcześniej tylko leżałem. Cały czas na lekarstwach, trzy tygodnie w zasadzie śpiączki. Nie wiem, co było jawą, co snem. Potem mówiono mi, że rokowania były jak najgorsze. A dzisiaj siedzę. Ręce mi zostały. Fizjologia to pampersy i cewnik - mówi 55-letni mężczyzna.
Mirek chce wstać. Ale tak zwany “egzoszkielet”, dzięki któremu - jak mówi - stanąłby do pionu, kosztuje 450 tysięcy złotych. Inwalida chce żeby pieniądze wyłożyła parafia i schronisko św. Brata Alberta. - Schronisko daje się wykorzystywać, daje swoich ludzi do różnych robót, do okolicznych rolników, jako najtańszych robotników, czyli darmowych - za piwo albo “za friko”. Po robocie przy ścince drzew dla parafii mieliśmy dostać jedynie poczęstunek na parafii i “Bóg zapłać” - mówi Mirek. - Dobroczynność to bardzo dobry biznes. Stały jak przedsiębiorstwo pogrzebowe. To była robota na czarno. A teraz na parafii echo - mówi Mirek.
Ksiądz: Po wypadku cała parafia modliła się za pana Mirka
Ksiądz Józef Bryzik, proboszcz parafii Podwyższeni Krzyża Świętego w Przegędzy dobrze zna sprawę Mirka Drzęźli, ale nie czuje się odpowiedzialny, za to co się stało.
- To nie ja zorganizowałem wycinkę drzew w lesie. Pan Mirek zarzuca mi w piśmie, że wszystko jest winą administratora parafii, bo zarządził taką akcję. Ale tak naprawdę, to była inicjatywa oddolna. Parafianie są tutaj prężni, oni sami od siebie przyszli - “proszę księdza w lipcu były wichury w lesie, jest tyle połamańców - trzeba w końcu zrobić z tym porządek, a przy okazji parafia będzie miała mniej wydatków na opał”. Ja na to przystałem. “A czy możemy sobie wziąć pomoc ze schroniska?” Mówię - dobrze, to też są nasi parafianie. Oni chcą się integrować z parafią, chcą się czuć parafianami. Wielu z podopiecznych Brata Alberta regularnie jest tu w niedzielę na mszy świętej i ci ludzie, jak my ich prosimy o pomoc, bardzo chętnie odpowiadają - mówi ksiądz.
I dodaje, że tak było też tego feralnego 10 września. Jeden z kościelnych pojechał do schroniska z pytaniem, czy ktoś pomógłby przy załadunku drewna. - Pan Mirek w piśmie oskarża mnie, że został zatrudniony przez parafię do ścinki drzew. To nie jest prawda. Do ścinki drzew byli panowie, którzy są przeszkoleni i mają uprawnienia. Pilarze zajmowali się wycinką, reszta była do prac pomocniczych - mówi ksiądz.
- Pan Mirosław oskarża też schronisko, że go wysłano do pracy. To nieprawda. Tam nikogo nikt nie wysyła do pracy. Przychodzi opiekun, czy kierownik i pyta, kto chce pomóc. I albo się zgłaszam dobrowolnie, albo nie chce mi się, bo plecy mnie bolą i nie idę - mówi obrazowo proboszcz.
Tłumaczy, że Mirosław Drzęźla dobrowolnie, tak jak wszyscy inni, podjął pracę na rzecz parafii, która była czynem społecznym. Ksiądz Józef Bryzik mówi, że po wypadku w lesie, cała parafia się modliła za pana Mirka, bo sytuacja była tragiczna. - Lekarze mówili, że nie wiadomo czy przeżyje, miał mocne obrażenia. Potem ci sami lekarze stwierdzili, że jakimś cudem wyszedł, że trzeba dziękować Panu Bogu - wspomina proboszcz. Dodaje, że w międzyczasie schronisko prosiło go, by pomógł załatwić wózek inwalidzki dla pana Mirka. - Jeździłem, szukałem wózka i znalazłem. Kiedy przywiozłem mu ten wózek - żałuję, że tego nie nagrałem - gdy pytałem jak się czuje, miał łzy w oczach. Taki zdruzgotany był tym, co się stało, że nie umie chodzić. Powiedział: “Tak jest, jak jest. Muszę się z tym pogodzić, ale do nikogo nie mam żalu, nie wiem coś mnie tam ciągło” - wspomina ksiądz. - Minęło pół roku i ten człowiek zupełnie co innego opowiada przed ludźmi. Zmienił zdanie. Ktoś mu podpowiedział, że można z tego kasę wyciągnąć - mówi proboszcz. Tłumaczy, że rozmawiał z tymi, którzy pracowali wówczas w tym lesie. - Koledzy pana Mirka ze schroniska potrafili spokojnie siedzieć i czekać aż pilarze zrobią swoje. A pana Mirka nosiło. Oni się wkurzali, bo nie potrafili go zdyscyplinować. Nagle za plecami pojawia się pan Mirek. “No co tu robisz? Idź stąd to drzewo zaraz poleci”. Kolejny pilarz go opieprza. Oni się żalili, że od samego rana był z nim problem, że po prostu łaził niespokojny, niecierpliwy - przekonuje ksiądz. Stało się. Mirka zabrał helikopter. Dlaczego sprawy nawet nie zgłoszono na policję?
- Ratownik pytał, czy to zlecona praca, ale usłyszał, że to jest prywatny las, częściowo należy do parafii, że ludzie przyszli tu sami od siebie, a na wycinkę mają pozwolenie. Sam ratownik medyczny uznał, że nie ma sensu zgłaszać sprawy, bo to prywatne podwórko - mówi ksiądz.
- Pan Mirek wysłał pismo, że tyle i tyle się należy “zadośćuczynienia”, nie odszkodowania, a zadośćuczynienia. Na pewno pisał to prawnik, ktoś pomógł, żeby brzmiało poważnie. Żąda 300 tys. zł jednorazowo i dożywotnią rentę 3 tys. zł co miesiąc. Szaleństwo. On przyszedł dobrowolnie, bo chciał pomóc, a teraz żąda pieniędzy? - pyta ksiądz. Przekonuje, że parafia może pomóc, ale na innych zasadach.
- My, jako parafia możemy mu pomóc, w ramach solidarności możemy zorganizować jakąś zbiórkę, żeby pan Mirek mógł polepszyć sobie to leczenie, żeby ta rehabilitacja lepiej wyglądała, to może być. Ale gdzie takie żądania? - zastanawia się ksiądz.
Schronisko: był telefon z parafii, czy któryś z bezdomnych pomoże
W “Albertowie” - jak schronisko Brata Alberta nazywają bezdomni, podopieczni milczą jak grób. - Mówili nam, żeby o wypadku Mirka nic nie mówić, to nie mówimy - rzuca jeden z mężczyzn. - Chodzicie jeszcze na roboty do parafii? - nie dajemy za wygraną. - Do parafii już nie, ale inna robota czasem się trafia. Na czarno - przyznaje nasz rozmówca.
Schronisko Św. Brata Alberta też nie chce płacić odszkodowania. Wystosowało dla nas specjalne oświadczenie w sprawie wypadku pana Mirka, w którym pisze m.in. to że był telefon z parafii z prośbą o zapytanie, czy któryś z podopiecznych mógłby pomóc przy układaniu drzewa na rzecz parafii. - Informacja ta była również przekazana przez proboszcza podczas mszy św. niedzielnej do całej społeczności lokalnej. Opiekun schroniska poinformował naszych mieszkańców o prośbie proboszcza, gdzie dobrowolnie zgłosiło się czterech podopiecznych, w tym pan Mirosław Drzęźla - informuje Sylwia Jedziniak, kierownik biura Schroniska im. Św. Brata Alberta w Przegędzy.
- Po kilku godzinach dostaliśmy informację od jednego z podopiecznych, który również zgłosił się do tych prac, iż pan Mirosław Drzęźla jest zabrany do szpitala z uwagi na nieszczęśliwy wypadek, który zdarzył się w lesie. Szczegółowych informacji na temat przebiegu zdarzenia nie mamy, gdyż prace te były wykonywane poza terenem schroniska i nie były one zlecane przez naszych pracowników czy kierownictwo. Niezwłocznie o tym fakcie poinformowaliśmy pracowników Ośrodka Pomocy Społecznej w Rybniku oraz rodzinę poszkodowanego - dodaje Jedziniak.
Tłumaczy, że przedstawiciele schroniska odwiedzali pana Mirka w szpitalu oraz zawozili potrzebne rzeczy (kosmetyki, odzież, żywność). - Dodatkowo we współpracy z Ośrodkiem Pomocy Społecznej, podczas czasu oczekiwania na dalszą rehabilitację, podjęliśmy decyzję przyjęcia pana Mirka do schroniska pomimo niedowładu kończyn dolnych w okresie od 30 września 2015 r. do 12 października 2015 r. Zajmowaliśmy się nim i pomagaliśmy w codziennym funkcjonowaniu oraz załatwianiu dokumentów do Domu Pomocy Społecznej. Pomoc ta była niesiona w dobrej wierze oraz z uwagi na fakt, iż pan Mirek był nam dobrze znany. Zwykłe współczucie ludzkie - tłumaczyJedziniak. Schronisko dodatkowo informuje, że Mirosław Drzęźla przebywał w placówce w terminach: od 17.04.2013 r. do 17.11.2014 r., od 10.12. 2014 r. do 19.08.2015 r., od 20.08. 2015 r. do 10.09.2015 r. (dzień wypadku) oraz od 30.09.2015 r. do 12.10. 2015 r. Zaś przerwy w pobytach były spowodowane nadużywaniem alkoholu oraz pobytami w Szpitalu Psychiatrycznym w Rybniku. Jak nieoficjalnie udało nam się dowiedzieć pan Mirek przeżył próby samobójcze.
Mirek: Popełniłem wiele błędów, ale za wypadek odpowiadają inni
Tymczasem Mirek przyznaje, że upadał wielokrotnie. Nie zawsze też był bezdomnym. - Do schroniska dostałem się przez alkohol, na własne życzenie. Miałem żonę, mam dwie córki - młodsza mieszka w Rybniku i czasem mnie odwiedza, a starsza mieszka od lat w Anglii i w zasadzie nie mam z nią kontaktu. Mieszkałem w Ligockiej Kuźni. Pracowałem na kopalni jako sztygar łączności i metanometrii. Przepracowałem na kopalni 26 lat, 8 miesięcy i parę dni. Trzy miesiące przed emeryturą pokłóciłem się z dyrektorem i odszedłem z pracy, dlatego nie otrzymuję żadnej emerytury. Dostanę ją za 4 lata i 3 miesiące, w wieku 60 lat. Na dzień dzisiejszy mam tylko zasiłek - w sumie trochę ponad 700 zł, z tego 70 proc. pobiera DPS. - Mnie zostaje z tego 160-170 zł, z czego kupić muszę sobie pampersy, środki higieny, cewnik i lekarstwa. Jak uda mi się wygospodarować z tego wszystkiego parę złotych na doładowanie telefonu, to jestem zadowolony - mówi Mirek. Imał się wielu zajęć. - Prowadziłem szkółkę jazdy konnej na Paruszowcu. Miałem prywatny warsztat naprawy AGD oraz udział w sklepie z AGD. Alkohol stał się dla mnie najtańszym i najgłupszym lekarstwem, na początku na stresy w pracy, potem na kłopoty rodzinne. To błędne koło, które samo się nakręca. Starałem się z tego wybronić, byłem na leczeniu odwykowym w Skoczowie. To jest równia pochyła. Straciłem żonę, córki. W końcu się opamiętałem, ale już było za późno. Tak trafiłem do „albertowa” - mówi Mirek.
- Wiem, że w wielu sytuacjach w życiu ja ponoszę wyłączną winę, jak choćby za odejście z kopalni. W tym jednak przypadku, którego efektem jest to, że jestem przykuty do łóżka, nie czuję się winny ani trochę - dodaje.
Po roku sprawą wypadku w lesie w Przegędzy zajęły się organy ścigania. - W tej sprawie Komisariat Policji w Czerwionce-Leszczynach prowadzi w chwili obecnej postępowanie sprawdzające w kierunku przestępstwa z art. 156§1 pkt 2 kk, tj. spowodowania ciężkiego uszczerbku na zdrowiu. Po wykonaniu zaplanowanych czynności, materiały zostaną przesłane do Prokuratury Rejonowej w Rybniku - informuje sierż.szt. Dariusz Jaroszewski z Komendy Miejskiej Policji w Rybniku.