Z biskupem Pieronkiem spacer po jego Żywiecczyźnie
Spacerujemy po Żywiecczyźnie z biskupem Tadeuszem Pieronkiem. Co za dzień!
Jest mroźna, późnojesienna niedziela. W kościele Świętego Marcina w Radzie-chowach, jednej z najstarszych wsi na Żywiecczyźnie, trwa dopołudniowa msza święta. Stoję na przykościelnym parkingu i wypatruję samochodu Szymona J. Wróbla z Jeleśni, młodego reżysera, scenarzysty filmów dokumentalnych o regionie i autora książki „Ojciec, czyli o Pieronku”, który ma przywieźć z Krakowa biskupa Tadeusza Pieronka.
Czuję lekką tremę, bo to duchowny, do tego biskup i na dodatek jeden z najbardziej wyrazistych hierarchów polskiego Kościoła, który zasłynął niejedną budzącą emocje wypowiedzią. W końcu na horyzoncie pojawia się fiat. Staje w pobliżu niewielkiego, parterowego budynku. Wychodzą Szymon J. Wróbel i biskup Tadeusz Pieronek. Powitanie jest krótkie, rzeczowe. Od razu wyczuwam, że biskup nie znosi celebry, sprawia też wrażenie człowieka nieprzystępnego i srogiego, ale szybko przekonuję się, że potrafi skracać dystans.
Szkoła
- Stowarzyszenie Dzieci Serc - biskup Pieronek powoli odczytuje kolorowy napis na parterowym budynku: - Tu była moja pierwsza szkoła, a druga tam, gdzie jest parking - to był taki drewniany barak.
To właśnie z tego miejsca wyruszamy w sentymentalną podróż po Radziechowach do miejsc szczególnie ważnych dla biskupa Pieronka. Jednym z nich jest właśnie szkoła. Czy pamięta swój pierwszy dzień w szkole?
- Pierwszego dnia nie byłem w ogóle w szkole, bo była okupacja. Rodzice zostali wywiezieni na Podlasie (w ramach akcji wysiedleńczej Aktion Saybusch - przyp. red. ), a ja z bratem Mietkiem trafiliśmy do wujka w Kętach. W 1945 roku, jak się zaczęła wolność (ta wolność to był inny świat dopóki ludzie nie dowiedzieli się, co to jest - powie nieco później), to w Kętach natychmiast otwarli szkołę. Od razu poszedłem do czwartej klasy. Byłem tam... dzień i przerzucili mnie do piątej klasy. Chodziłem do niej tydzień, może dwa, bo w kwietniu z bratem przyszliśmy na nogach z Kęt do Radziechów - wspomina bp Pieronek.
Dodaje, że tamtej wiosny, kiedy front przesunął się już w stronę Bielska-Białej, normalnej szkoły w Radziechowach nie było. Zajęcia odbywały się w różnych budynkach. Pamięta jednak, że 9 maja 1945 roku usłyszeli w szkole bębny, potem trąbkę (dzwony nie dzwoniły, bo zostały zrabowane przez Niemców) i w takich okolicznościach wójt ogłosił zakończenie wojny.
- Chodziłem do tej szkoły jeszcze przez dwa lata - mówi bp Pieronek.
Nie miał problemów z nauką, bo w Kętach uczył się na tajnych kompletach prowadzonych przez ciocię, więc miał solidne podstawy, w Radziecho-wach wyróżniał się wynikami wśród innych uczniów. Nie przepadał tylko za matematyką.
- Byłem nastawiony na język polski i historię - zwierza się duchowny, kiedy idziemy w stronę obecnego Przedszkola im. Władysława Pieronka (ojca przyszłego biskupa).
W przedszkolu jest Izba Pamięci poświęcona Władysławowi Pieronkowi, który był legionistą, społecznikiem, samorządowcem, ale także prezesem Ogniska Związku Podhalan w Radziechowach i miejscowym kronikarzem. Tutaj Tadeusz Pieronek uczył się w latach 1945-1951.
- Czy biskup bywał na wagarach? - pytam.
- Jakieś wagary były, ale nie za wielkie. Wagary miałem codziennie - śmieje się.
Dom
Niedaleko przedszkola znajduje się dom Pieronków. Okazały, dwupiętrowy budynek stoi przy głównej drodze.
- Został wybudowany po ślubie rodziców. Był przygotowany na to, by mieścił się w nim sklep. Była w nim także odpowiednia ilość pomieszczeń dla rodziny. Ponieważ dzieci rodziły się dość często, to trzeba było pieniędzy na ich utrzymanie, więc piętro rodzice wynajmowali nauczycielom. My zajmowaliśmy pokój i kuchnię na parterze. Na drugim piętrze był jeszcze mały pokoik, który okupowały starsze siostry. Sklep był na parterze. Stała w nim beczka ze śledziami. Wyciągało się takiego śledzia, otrzepywało z soli o spodnie i można było już jeść - wspomina biskup Pieronek, kiedy przestępujemy próg jego rodzinnego domu.
Mimo że dom był okazały, to warunki nie były zbytnio komfortowe - panował tłok, ruch był spory, cały czas coś się działo.
- Ale ważna była atmosfera. Przez wszystkie lata powojenne na święta zawsze byliśmy razem, cała rodzina, około trzydziestu osób. Siostra mieszkała w Krakowie, więc w Wigilię czekaliśmy nie na pierwszą gwiazdkę, ale na ostatni pociąg do Żywca, bo pracując w Krakowie, mogła kupić... pomarańcze - wspomina duchowny, który na czas świąt stał się domowym specjalistą od pieczenia kaczki z jabłkami. - Umiem to zrobić do dziś - podkreśla.
Biskup Pieronek nie ukrywa, że wojenna rozłąka rodziny przyczyniła się do tego, iż relacje między rodzicami a dziećmi były raczej zdystansowane.
- W tym okresie, kiedy dziecko najwięcej chłonie, nie miałem przy sobie rodziców - byliśmy bowiem u wujka. Brak ojca i brak matki odbił się na mojej psychice. Na przykład kiedy spotykałem się z czułością między dziećmi i rodzicami, to się dziwiłem; uważałem, że to jakaś przesada. Ale to nie była przesada - to był brak we mnie takich przeżyć. Ale nie miałem o to żalu do rodziców. Rodzice byli dla mnie autorytetami - mówi biskup Pieronek, akcentując słowo „autorytetami”.
Boisko, pastwisko i góry
Podążamy dalej, w stronę nowej szkoły w Radziechowach. Stoi na wzniesieniu, rozciąga się stąd widok na okoliczne szczyty. Kiedyś było tutaj boisko, na którym miejscowe chłopaki grały w piłkę, przyszły biskup również.
- Grałem w ataku na prawym skrzydle - wspomina.
Opowiada, jak to kiedyś na boisku zapomniał butów, takich z czerwonej skóry.
- Nie byłem przyzwyczajony w nich chodzić, mało kto wtedy chodził w butach. Zdjąłem je przy boisku, pograliśmy w piłkę, potem wróciłem do domu, a mama pyta: A gdzie buty? Trzeba się było pomodlić do św. Antoniego - śmieje się biskup Pieronek.
- Wolny czas ksiądz biskup jak jeszcze spędzał? - podpytuję.
- Wolny czas... Podczas okupacji zdobyłem wielkie doświadczenie w pasieniu krów. W Radziechowach to się przydało. Po szkole szło się do pola - opowiada biskup Pieronek.
Dodaje, że krowy pasł na polu nieopodal boiska, gdzie później wybudowano szkołę.
- Trzeba było rodzicom pomóc, bo po wojnie było bardzo ciężko. Rodzina była duża, było nas dziewięcioro. Ojciec przed wojną był kupcem. Po wojnie uchodził za kułaka, bo mieliśmy hektar i 98 arów ziemi, z czego 50 procent nieużytków. Po wojnie ojciec znowu otworzył sklep, ale wykończyli go domiarami, takim niszczycielskim podatkiem - opowiada biskup Pieronek.
Dodaje, że dlatego starali się pomagać rodzicom, jak tylko mogli. Po szkole praca w polu to było coś normalnego.
- Kosą kosiłem zboże jeszcze jako kleryk - opowiada.
Ale życie w Radziechowach miało swoje uroki - w wakacje chodzili na borówki, popływać nad Sołę, czasami łowili pstrągi w górskim potoku lub wędrowali po beskidzkich szczytach.
- Nie przesadzę, jak powiem, że ze 20 razy byłem na Baraniej Górze. Bywaliśmy też na Babiej, Romance, Hali Lipowskiej - mówi ks. biskup. Wspomina, że zabawek jako takich nie mieli. Za zabawki służyły wycinane postacie z buraka pastewnego zwanego kwackiem lub znaleziona amunicja, której w powojennych latach pełno było na okolicznych łąkach i polach.
Kościół
W Radziechowach wszystko jest daleko, ale w sumie blisko. Zataczamy koło i znowu jesteśmy przy kościele św. Marcina:
- Tu mnie ochrzcili, tu się w dziecięcych latach wychowałem, stąd poszedłem w świat - do Krakowa, Lublina, Rzymu - mówi duchowny. I dodaje: - Rodzice pędzili nas do kościoła, ale na nieszpory to nie chciałem chodzić. Jakby to powiedzieć - kościół nie był przymusem, ale trzeba było iść do kościoła, bo... mama chciała. I jak się nie poszło, to nic nie powiedziała, ale czuło się, że jest zawiedziona - wspomina duchowny.