Z bocznej nawy: Alarmy smogowe wrzućmy do kosza
W minionym tygodniu nawet niedowiarkowie musieli przyznać, że łódzki smog naprawdę istnieje. W środę ciemną chmurę wiszącą nad miastem w słoneczny dzień można było zobaczyć gołym okiem. Podczas gdy oddalone o kilkaset metrów wieżowce ginęły w szarej chmurze, normy przekraczane były o ponad tysiąc procent.
W czwartek Wojewódzki Inspektorat Ochrony Środowiska po raz drugi w tym roku i po raz drugi w historii ogłosił alarm smogowy. Tym razem graniczna wartość 300 µg/m³ przekroczona została w Pabianicach. Na stacji przy ul. Konstantynowskiej średnia wartość dobowa stężenia pyłu PM 10 wyniosła 317 µg/m³ ( mikrogramów na metr sześcienny). Najwyższa wartość osiągnęła 437 µg/m³ - to niemal tysiąc procent dopuszczalnej średniej dobowej normy.
W Łodzi było trochę lepiej, ale tylko trochę. Na wszystkich czterech łódzkich stacjach pomiarowych przekroczony został poziom ostrzegawczy - 200 µg/m³. To poziom przy którym WIOŚ musi ostrzec mieszkańców, że do poziomu alarmowego jest już blisko, i w ciągu najbliższej doby może on być przekroczony. Przy ul. Kilińskiego było 271 µg/m³, przy ul. Gdańskiej 267 µg/m³, przy al. Jana Pawła II 237 µg/m³, a przy ul. Czernika - 236 µg/m³. Tylko, że wszystkie te ostrzeżenia można praktycznie od razu wrzucić do kosza.
Jeszcze pięć lat temu poziom alarmowy wynosił w Polsce 200 µg/m³, jednak został nagle podwyższony do 300 µg/m³. Poprzedni poziom alarmowy został uznany za tzw. poziom informowania społeczeństwa o możliwości przekroczenia poziomu alarmowego. Jak można przeczytać na stronie Ministerstwa Ochrony Środowiska, jest to znaczący krok do przodu.
Żeby było jeszcze bardziej bez sensu, poziom alarmowy obliczany jest w sekwencjach dobowych. To oznacza, że jeśli między północą a północą średnie stężenie przekroczy wymaganą wysokość następnego dnia rano uruchamiany jest komunikat. Dzięki temu dochodzi do sytuacji absurdalnej: najpierw ludzie się duszą smogiem, by następnego dnia rano przeczytać w ostrzeżeniu, że wczoraj był smog.
Tymczasem Polska ma najbardziej liberalne podejście do smogu w Europie. We Francji jest on ogłaszany gdy średni dobowy poziom pyłu PM 10 przekroczy 80µg/m³. To trzy razy mniej niż było we wtorek w Łodzi. Nawet w dość liberalnej Słowacji alarm smogowy uruchamiany jest przy 150 µg/m³. Wiele państw ostrzeżenia wydaje już wtedy, gdy poziom pyłu przekracza unijną dobową normę - 50 µg/m³.
Dlatego wiele miast Polski wprowadza własne, niższe alarmy. Kraków już przy 150 µg/m³ ostrzega mieszkańców, przypomina o środkach zapobiegawczych i wprowadza darmową komunikację.
W grudniu ubiegłego roku, gdy Paryż cierpiał na największy w ciągu 10 lat atak smogu, dobowy poziom zanieczyszczeń sięgnął 146 µg/m³ . To prawie dwa razy mniej niż było we wtorek w Łodzi. To jednak wystarczyło, by w tej dramatycznej sytuacji władze Paryża wydały zakaz wjazdu do miasta połowy samochodów osobowych. W jedne dni po mieście mogły poruszać się tylko samochody z rejestracjami parzystymi, w inne - z nieparzystymi. Jednocześnie zapewniono darmowy transport publiczny, parkingi, wydłużono bezpłatny czas jazdy na rowerach miejskich i miejskich samochodach. Dano też zielone światło dla samochodów elektrycznych i zajmowanych przez co najmniej trzy osoby jednocześnie i wprowadzono zakaz palenia drewnem. Słowem: Francja bierze smog na poważnie, a gdy się on pojawia stosuje drastyczne metody.
Gdyby stosować francuskie standardy, alarm smogowy w Łodzi dzwoniłby tej zimy niemal co drugi dzień. Jednocześnie łatwo jest wyobrazić sobie awanturę, która by wybuchła w Łodzi po wprowadzeniu zakazu wjazdu do miasta połowy samochodów.
Szczęśliwie lub nie, w Łodzi takie środki zaradcze nam nie grożą. Zdaniem prezydent Łodzi Hanny Zdanowskiej wprowadzanie darmowej komunikacji w dni smogu to „zachowanie PR-owe”. Zamiast tego zaproponowała ostatnio 9 mln zł na pomoc dla mieszkańców w wymianie pieców. Także radni w przedstawionym w tym tygodniu planie antysmogowym nie przewidują takich rozwiązań. Są za to dotacje do wymiany pieców, zakaz palenia odpadami węglowymi czy dofinansowanie edukacji i monitoringu powietrza.
Jest w tym sporo racji. Samochody w zależności od składnika smogu odpowiadają w Łodzi za 8-20 proc. zanieczyszczeń. Ponad dwie trzecie pochodzi z kominów. A tu rozwiązania doraźne nic nie pomogą.