Z notatnika „bażanta” czyli jak w wojsku opalaliśmy się na rozkaz

Czytaj dalej
Fot. Archiwum Polskapress
Jaromir Kwiatkowski

Z notatnika „bażanta” czyli jak w wojsku opalaliśmy się na rozkaz

Jaromir Kwiatkowski

Lekarz jednostki, zwany przez nas wdzięcznie „doktorem Mengele”, patrzy na mnie uważnie. Symuluję katar, kaszel i diabli wiedzą co jeszcze. Diagnozy nie słyszę, za to środek zaradczy jest ten sam co zwykle: „aspiryna i trzy dni obuwia miękkiego”. Oddycham z ulgą. O to chodziło. Upiecze mi się jutro „małpi gaj”, czyli tor przeszkód. Gdzie się kończy logika, tam zaczyna się wojsko - to powiedzenie można było usłyszeć w okresie PRL-u bardzo często. Dokładnie 35 lat temu (maj-lipiec 1986) miałem okazję przekonać się, że tak właśnie jest.

Armia upomniała się o mnie miesiąc przed obroną pracy magisterskiej. Dowiedziałem się, że za dwa miesiące pójdę w „kamasze”.

Oficer z WKU zapytał: - Chcesz iść do Koszalina czy Węgorzewa? Hm, pomyślałem, jedno i drugie daleko. Do Koszalina jeszcze nie zakwalifikowano nikogo, do Węgorzewa - mojego kolegę z grupy. Pomyślałem: będzie przynajmniej jedna bratnia dusza. Poza tym Węgorzewo, Mazury. Poprosiłem o przydział właśnie tam. - Co to za rodzaj wojska? - zapytałem. - Artyleria. Szkoła Podchorążych Rezerwy, cztery miesiące - usłyszałem.

Na miejscu okazało się, że to… guzik prawda. Trafiłem, ale do SPR Obrony Cywilnej, która miała tyle wspólnego z artylerią, że… znajdowała się na terenie jednostki artylerii. Mogłem też zadzwonić do żony ze świetną wiadomością: - Będę tu nie cztery, lecz trzy miesiące.

Do SPR OC trafiali z reguły poborowi z obniżoną kategorią. Ja miałem najwyższą A1. Ale co dziwne, na naszym poborze tych z A3 zostawili w spokoju. A ponieważ były miejsca, więc brali na chybił trafił. Do tego jeszcze nie wiedząc dokładnie, gdzie nas wysyłają.

Trafiłem tam bez znajomości, załatwiania. Czysty przypadek. Na kogo wypadnie, na tego bęc. Albo inaczej: głupi ma szczęście. A ci, którzy poszli do Koszalina, dostali w cztery litery, że hej!

Dwa lata później do tego samego SPR OC w Węgorzewie trafił Rafał Ziemkiewicz, dziś znany publicysta. Wspominał później, że ta szkoła (już wtedy, z tego co pamiętam, przeniesiona poza teren jednostki) „była swego rodzaju jednostką karną dla >>trepów<<. Prawie wszyscy znaleźli się w tej jednostce, bo wcześniej coś przeskrobali: pili albo zgubili jakieś powierzone im >>dobro<<”. Za naszych czasów było podobnie, i dotyczyło to całej jednostki.

Zajmowaliśmy piętro jednego z wojskowych baraków. Na parterze mieściła się bateria haubic. Te sympatyczne chłopaki bardzo nam zazdrościły, że spędzimy tu „tylko” 90 dni. Ich czekało ponad 700 dni w tym, jak mówili, „syfie”.

Jak uniknąłem trzech lat więzienia

Wśród kadry oficerskiej, oprócz całkiem spoko kolesi, byli i tacy, o których chciałoby się jak najszybciej zapomnieć. Zwłaszcza por. N. Zwykł był ryczeć na podchorążych (tak oficjalnie nazywano odbywających służbę po studiach, nieoficjalna ksywka - „bażanty”): - Wojsko to nie uniwersytet, w wojsku trzeba myśleć! Albo:

- W cywilu możecie sobie być magistrami, doktorami, profesorami, a w wojsku jesteście zerami!

Biedak, odreagowywał jakieś kompleksy. Nie pozwalał nam śpiewać „O mój rozmarynie”, bo to - jak się wydzierał - sanacyjna pieśń. Jako hymn kompanii wzięliśmy więc piosenkę „Gdy żołnierze idą drogą, raz, dwa, trzy Ziemia dudni im pod nogą, raz, dwa, trzy”, bo bardziej infantylnej nie mogliśmy znaleźć.

Pozostało jeszcze 0% treści.

Jeżeli chcesz przeczytać ten artykuł, wykup dostęp.

Zaloguj się, by czytać artykuł w całości
  • Prenumerata cyfrowa

    Czytaj ten i wszystkie artykuły w ramach prenumeraty już od 3,69 zł dziennie.

    już od
    3,69
    /dzień
Jaromir Kwiatkowski

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.