Z piosenkami Damiena Jurado w uszach wychodzi po seansie „Nie ma mowy!” Zdzisław Haczek
W filmie Seana Mewshawa mamy miłość, subtelny humor i piękne piosenki.
Hanna (Rebecca Hall) po śmierci męża – słynnego piosenkarza – okopuje się w twierdzy żałoby. I postanawia twardo stać na straży dorobku zmarłego. Sama próbuje zmierzyć się z biografią ukochanego, ale nie za bardzo jej idzie... I tu w prowincjonalnej mieścinie pojawia się Andrew (Jason Sudeikis), wzięty profesor od literatury z wielkiego Nowego Jorku. Wdowa początkowo „jeży” się na jego widok... I cóż z tego, że od początku „Nie ma mowy!” przewidujemy, jak ta historia może się skończyć. Reżyser akurat niczego tutaj nie ułatwia swoim bohaterom. Subtelna, ozdobiona perełkami humoru, opowieść o rodzącym się uczuciu trzyma nas w napięciu do ostatniej sceny.
Ten film ma swój urok i pewnie zyska zagorzałych fanów. Ale też dzięki piosenkom wokalisty i kompozytora z Seattle, o którym pewnie przed tym obrazem mało kto słyszał. Znaliście Damiena Jurado? Nie? To otwórzcie uszy i serce na te zniewalające, subtelne dźwięki gitary, na ten głos... A z kina wyjdziecie z „Maraqopa” czy „Silver Joy” w uszach. I zaczniecie szukać płyty.
BEN-HUR po raz kolejny
Jack Houston gra tytułowego bohatera widowiskowego filmu „Ben-Hur”. To nowa wersja obrazu z 1959 r. Bogaty kupiec Juda Ben-Hur żyje w Jerozolimie na początku pierwszego stulecia, w czasach wielkiego niepokoju. Do miasta powraca jego brat Messala, aby stanąć na czele legionów rzymskich i rozprawić się z buntownikami. Ben-Hur odmawia bratu pomocy w zdławieniu powstania. Oskarżony o zdradę, zostaje skazany na lata ciężkich, niewolniczych prac. Przy życiu trzyma go jedynie myśl o zemście i powrocie do ukochanej.