Z polską historią Lwowa, to „nie wiadomo” jak było
Ukraińscy historycy zbyt bezceremonialnie poczynają sobie z wielowiekową historią Lwowa. Przez sześćset lat miasto było częścią I Rzeczypospolitej i nie warto udawać, że było inaczej.
Żeby trafić do zamku w Olesku, w którym przyszli na świat królowie Jan III Sobieski i Michał Korybut Wiśniowiecki, wystarczy godzina jazdy ze Lwowa. Należy kierować się na północny wschód, by po 80 kilometrach ujrzeć na wzgórzu majestatyczny zarys zamku. Pierwsza wzmianka o oleskiej warowni pochodzi z XIV wieku, a od 1432 zamek był własnością polskich rodów: Sienieńskich, Herburtów, Daniłowiczów, Sobieskich i Rzewuskich.
Jednak po dwugodzinnej wędrówce komnatami zamku w Olesku nie udało mi się dowiedzieć, kto przez pięć wieków był właściwie jego gospodarzem. Zaskoczony anonimowością siedziby polskich królów zapytałem przewodniczkę Ludmyłę wprost, czy to zamek polski czy ukraiński?
- Najpierw był polski - odpowiedziała z wahaniem.
- A później?
- Później? Później to nie wiadomo...
I to „nie wiadomo” towarzyszyło mi przez tydzień wędrówek po Lwowie i okolicach. Zaledwie pięć kilometrów od Oleska leży niewielka wioska Podhorce. A nad nią, także na wzgórzu, z którego rozciąga się przepiękna panorama, stoi zrujnowany zamek - pałac wzniesiony w I połowie XVII wieku dla hetmana Stanisława Koniecpolskiego. Podziwiać dawną świetność można jedynie z zewnątrz. Jednak dzięki współpracy historyków i archeologów z Polski i Ukrainy rozpoczęto pierwsze prace renowacyjne, które potrwają przynajmniej kilkanaście lat. Może dlatego jest tam informacja w języku polskim - w przeciwieństwie do pozostałych zabytków - objaśniająca historię zamku. Ale ukraińscy turyści oglądający podhorecki zamek nie mają pojęcia, że należał on do jednego z wielkich wodzów I Rzeczypospolitej. Wcześniej, we Lwowie pytałem kilka osób o zamek w Podhorcach, ale nikt o nim nie słyszał. Po prostu - „nie wiadomo”.
Podobnie jest we Lwowie. Polskie napisy można zobaczyć tylko w kościołach, na frontonach kilku zabytkowych kamienic i na tynkach, gdzie czas nie zatarł ówczesnych reklam. Bodaj najzabawniejszą zobaczyłem na ścianie w dawnej dzielnicy żydowskiej: „Jaja Śledzie Świce Masło Zapałki Ser”, czyli lwowskie mydło i powidło.
Nieco zdeprymowany anonimowością zabytków sięgnąłem po lwowski przewodnik w języku polskim pióra Jurija Nykołyszyna. O historii miasta dowiedziałem się tylko, że Lwów leży na etnicznych ziemiach ukraińskich, a „niejeden były lwowianin z Kijowa, Moskwy czy Nowego Jorku spodziewa się ożywić znów serca fluidami Lwowa. Bo wysoką myślą ludzką jest tu przesiąknięta każda budowla”.
Bandera i Galicjanie
Najpiękniejsze kamienice są na Rynku, centralnym placu Lwowa lokowanego w 1356 r. przez Kazimierza Wielkiego. Tylko część z nich została pieczołowicie odnowiona, na resztę nie ma pieniędzy. Ale i tam nie można doszukać się śladów polskiej przeszłości. Przepiękna renesansowa Czarna Kamienica, w której mieścić się ma „muzeum historii Lwowa” to, owszem, muzeum. Ale ukraińskich prób odzyskania niepodległości po I wojnie światowej. Większość eksponatów związanych jest z Organizacją Ukraińskich Nacjonalistów i UPA. Jest też wiele portretów i zdjęć Stefana Bandery, mundury UPA, a nawet fotografie żołnierzy ukraińskiej... Dywizji SS-Galizien.
W sąsiedniej, królewskiej kamienicy zwanej Pałacem Korniaka, widać ślady pobytu ówczesnego właściciela - króla Jana III Sobieskiego. W 1678 roku król przebudował budynek, poszerzając o tzw. dziedziniec włoski. Poza napisem „Korol polsko-litowskoj dierżawi” nic nie wskazuje na przynależność Lwowa do ówczesnej Polski.
Równie zaskakujące są niektóre pomniki. Niczym wyrzut sumienia stoi w centrum miasta neoklasycystyczna Kolumna Adama Mickiewicza. Nie bardzo wiadomo, jak powiązać pomnik z napisem w alfabecie łacińskim z dzisiejszym Lwowem. Bo po prostu „nie wiadomo” kto zacz ten Mickiewicz. Ale więcej wiadomo np. o Ignacym Łukasiewiczu, lwowskim pionierze przemysłu naftowego, który wynalazł lampę naftową. Przy ul. Ormiańskiej z okna pierwszego piętra wychyla się sylwetka chemika, a napis w języku ukraińskim nazywa Polaka „Galicjaninem”. Żadnych wątpliwości nie mają dzisiejsi lwowianie co do narodowości Nikifora Krynickiego, „ukraińskiego malarza prymitywisty”. Przed jego pomnikiem chętnie fotografują się szkolne wycieczki.
Ukraińcy, Niemcy i Francuzi
Trzy lata temu na pl. Daniela Halickiego pojawił się kolejny pomnik - Jerzego Franciszka Kulczyckiego herbu Sas, urodzonego we wsi Kulczyce koło Sambora na Ukrainie. Napis na pomniku głosi, że to Jurij-Franz Kulczyckij, „wielki Ukrainiec, Galicjanin, bohater obrony Wiednia z 1683 r., który nauczył Europę pić kawę”. To właśnie jemu przypisuje się otwarcie pierwszej europejskiej kawiarni w Wiedniu. Kulczycki wprawdzie uważał się za Polaka, ale pretensje do narodowości pierwszego kawosza Europy mają nawet Serbowie.
Odnajdywanie tożsamości narodowej przez Ukraińców kosztem przemilczania 600-letniej historii Lwowa często przybiera groteskowe formy. O latach porozbiorowych dzisiejsi lwowianie mówią zazwyczaj „habsburskie, austriackie”. Nigdzie w dzisiejszym Lwowie nie widać nazwy „Lwów”. Jest tylko Lviv, Leopolis, Lemberg lub Lwow. A lata międzywojenne? Znów „nie wiadomo” czyje było miasto.
Pięć lat temu na miejscu kaźni profesorów lwowskich z 1941 roku odsłonięto pomnik. Jednak nie ma nim inskrypcji, że chodzi o zamordowanych znamienitych polskich uczonych. Ukraińcy upierali się, że profesor Roman Longchamps, obrońca Lwowa z 1918 r., to Francuz, że uczeni o niemieckich nazwiskach (profesorowie Stanisław Ruff czy Kasper Weigel) byli Niemcami, a Adam Sołowij, słynny profesor ginekologii, był Ukraińcem, bo nazwisko kończyło się na „ij”
- Za bardzo nie ma się co dziwić Ukraińcom - tłumaczy Janusz Pogorzelski, młody przedstawiciel polskiej firmy farmaceutycznej we Lwowie. - To dziecięca choroba pierwszej państwowości tego kraju. Jestem tu już drugi rok i zacieranie śladów polskości przestało mnie dziwić.
Oni za wszelką cenę chcą mieć własną historię, a nie być częścią dziejów I Rzeczpospolitej i ZSRR. Prędzej czy później przejdzie im to tak, jak nam przeszło zacieranie niemieckości Wrocławia i Szczecina.
Janusza znacznie bardziej niepokoi co innego - nasilający się nacjonalizm spod znaku Prawego Sektora. Partii odwołującej się do faszyzującej banderowskiej tradycji. Tłumaczy, że dla nich prawdziwymi wrogami są Rosja i Unia Europejska z Polską na czele: - A rzeź wołyńska to dla nich propagandowe kłamstwo Polaków. Zresztą, większość Ukraińców nie ma pojęcia o tej tragedii.
Jej przemilczanie było ewidentne podczas wizyty Petro Poroszenki na szczycie NATO w Warszawie. Prezydent Ukrainy przyklęknął przed pomnikiem pomordowanych na Wołyniu Polaków. Ale w publicznej telewizji, którą oglądałem tego dnia, pokazano tylko jego uściski z amerykańskim prezydentem.
- Z drugiej strony - przekonuje Janusz Pogorzelski - my często zapominamy, że Rzeczpospolita kolonizowała i wyzyskiwała Ukraińców przez stulecia.
Najdziwniejsze jest jednak to, że młodzi lwowianie są najzupełniej obojętni wobec polityki historycznej władz. Żyje im się ciężko, panuje drożyzna i miasto - poza starówką - przypomina nasze sprzed trzydziestu lat.
- Ja staram się unikać szczególnie zażyłych kontaktów - kończy Janusz. - Dlatego, że każdy prosi o załatwienie wizy. Chyba wszyscy chcieliby wyjechać do Polski...