Z rodzącymi śpiewam, tańczę i żartuję. A potem na chwilę zatrzymuje się świat - mówi doula Sabina Jakubowska
Sabina Jakubowska z Jadownik pod Brzeskiem, doula, prawnuczka akuszerki i autorka książki „Akuszerki”: Kobiety wiedziały, że zanim urodzi się dziecko, zdążą wydoić krowę. Grzały na piecu wodę, aby mieć się w czym umyć. Wiedziały, że są u siebie i będą rodzić na własnych warunkach. Dopiero szpitale zmieniły ducha porodu.
Poród w dawnej Polsce stanowił spore zagrożenie dla matki i dziecka. Na lekarza stać było mało kogo, jedyną pomocą służyły akuszerki.
Taką akuszerką była moja prababka Anna Czernecka. Nie miałam okazji jej poznać; zmarła w roku, w którym urodziła się moja mama. W rodzinie przetrwał zbiór anegdot na jej temat, kilka zdjęć i drobiazgów akuszerskich, m.in. termometr i zeszyt, w którym robiła notatki. Mieszkańcy Jadownik zapamiętali ją jako twardą kobietę, ironiczną, ciętą, która - owszem - dbała o rodzinę i lokalną społeczność, ale robiła to na swój specyficzny sposób. Zeszyt, o którym wspomniałam, Anna Czernecka zaczęła prowadzić w 1886 roku, wstępując w progi Cesarsko-Królewskiej Szkoły Położnych w Krakowie. W jej zapiskach widzę kobietę, która bardzo się zmienia. Przybywa do wielkiego miasta ze wsi, z początku wszystko jest dla niej nowe i trudne. Zeszyt prababki czytałam na wielu poziomach: położniczym, aby jak najwięcej dowiedzieć się o ówczesnej sztuce położnictwa, językowym, ludzkim. Czernecka była prostą kobietą, a pisała pięknie. Zainspirowana jej historią postanowiłam napisać powieść „Akuszerki”. Opublikowałam w niej również zapiski z zeszytu prababki.
Anna Czarnecka jest główną bohaterką pani powieści?
Główne bohaterki są fikcyjne. Anna Czernecka pojawia się jako postać trzecioplanowa. Uznałam jej życiorys za zbyt trudny. Moja prababka była położną dyplomowaną, miała więc obowiązek uczestniczyć w każdym porodzie, do którego została poproszona. Przyjmowała porody, gdy toczyły się I i II wojna światowa, odbywały się przemarsze wojsk, bitwy, szalała zaraza tyfusu czy powódź. Czernecka urodziła ośmioro dzieci, z których tylko dwoje przeżyło - jednym z nich był mój dziadek. Dla każdej matki strata dziecka jest traumą, a ona miała takich sześć. I potrafiła z tym żyć. Jaką trzeba było mieć siłę psychiczną. Odkładała na bok lęk w obliczu rozmaitych klęsk żywiołowych czy historycznych i szła pomagać rodzącym kobietom nawet wtedy, gdy sama była w ciąży albo tuż przed rozwiązaniem, po porodzie czy w czasie żałoby. Musiała być twardą i nie poddającą się kobietą. Prababka po prostu wkręciła mi się do książki. Pomyślałam, że byłoby strasznie nie fair korzystać z jej zeszytu, pisać o czasach, w żyła i w ogóle o niej nie wspomnieć.
Anna Czernecka była uczennicą Cesarsko-Królewskiej Szkoły Położnych w Krakowie. Czego uczyły się tam przyszłe akuszerki?
Opisuję to w kilku rozdziałach mojej powieści. To była renomowana szkoła, która powstała w XVIII w. przy Uniwersytecie Jagiellońskim i uczyła „sztuki babienia”, czyli nauki położnictwa. Przechodziła ewolucję, dostosowując program nauki do ówczesnej wiedzy medycznej i osiągając wspaniałe rezultaty. Uczennicami były kobiety z Krakowa i podkrakowskich wsi. Przekazywano im wiadomości o porodzie, jego dynamice, pokazując poszczególne etapy na fantomie ginekologicznym, zwanym machiną babienia. To był prawdopodobnie drewniany model kobiety ciężarnej z dzieckiem w środku. Niestety nie zachował się do czasów współczesnych. Sztuka położnicza była oparta na antyseptyce. Profesorowie uczyli, że podstawą jest mycie rąk. Kładli na to duży nacisk, by zapobiegać przenoszeniu zarazków i śmierci kobiet w czasie porodu i wkrótce po nim. Wcześniej uważano, że wystarczy otworzyć okno, wywietrzyć i będzie czysto. Analizując zeszyt prababki, dowiedziałam się, że w szkole uczono miar i wag, przyrządzania środków odkażających, używania narzędzi ginekologicznych, uczono przepisów. Położne musiały ślubować, że będą chronić życie i rodzące kobiety bez względu na ich status materialny i społeczny, że bez względu na okoliczności, porę nocy i dnia pójdą do położnicy z pomocą. To musiało mocno wpływać na etos ich zawodu.
Akcja „Akuszerek” rozgrywa się w latach 1885-1950 w Jadownikach niedaleko Brzeska. Jak przygotowywała się pani do pisania powieści?
Z wykształcenia jestem archeologiem. Fascynuje mnie historia lokalna, której poświęciłam doktorat. Pisząc pracę doktorską, analizowałam księgi metrykalne Jadownik. Chciałam się dowiedzieć, co stoi za motywacją wyboru imion, jakie nadawano dzieciom. Przeanalizowałam ponad 20 tys. urodzeń; Jadowniki to bardzo duża i ludna wieś, której historia rozpoczęła się ponad tysiąc lat temu. W księgach metrykalnych oprócz danych noworodka (imienia, nazwiska, daty urodzenia, rodziców chrzestnych) często wpisana była akuszerka, która przyjęła dziecko na świat. Z prawdziwym zdumieniem odnalazłam tam Annę Czernecką. Okazało się, że w księgach metrykalnych Jadownik nazwisko mojej prababki pojawia się 2132 razy. Tyle dzieci przyjęła na świat w tej wsi. A nie wiadomo, ile w sąsiednich miejscowościach. Były też inne, bliższe spotkania. W Jadownikach żyły do niedawna starsze panie, które zgodziły się opowiedzieć mi o swoim macierzyństwie, porodach domowych i o położnych, które do nich przychodziły.
Jak została zapamiętana pani prababka?
Ona nie przychodziła do porodów moich rozmówczyń, ona te dzisiejsze babuleńki przyjmowała na świat. Funkcjonowała jako aktywna położna w czasach, kiedy moje 90-letnie rozmówczynie były małymi dziewczynkami. Miną, gestem, spojrzeniem, pokazywały mi, jak Anna Czernecka się poruszała, mówiły, że chodziła prościutko i energicznie, trefiła sobie loczki i miała tak cięty dowcip, że gdy komuś przygadała, ludzie pamiętali o tym latami. Mówiły też, że była piękna. Odkryłam, że ostatnie porody przyjmowała w wieku 80 lat. Zmarła, mając 92 lata. Była zdumiewająco żywotna. Badania do doktoratu dały mi dużo wiedzy o mikrohistorii tych terenów, o tym, co tutejsi ludzie przeżyli. Chciałam, żeby moi bohaterowie symbolizowali ludzi, którzy żyli i pracowali w Jadownikach. Chciałam przez te postaci pokazać uniwersalne wartości, jakimi są nie poddawanie się w obliczu trudności, umiejętność powstawania, odradzania się, jak również moc wsparcia - zwyczajnego, nieoceniającego bycia przy kimś.
Na 700 stronach powieści wymieszała pani postaci fikcyjne z rzeczywistymi.
To prawda. Stworzyłam wiele fikcyjnych postaci, które dobijały się do mojej głowy i bardzo prosiły o wypuszczenie ich na świat: Franciszkę Diabelec, Reginę Perkową, ich bliskich. Chciałam, żeby te moje fikcyjne akuszerki stały się symbolem wszystkich położnych - cichych bohaterek, które są niedoceniane. Być może funkcjonują na obrzeżach naszej pamięci. Zauważyłam, że gdy się wspomni nazwiska położnych, ludzie reagują żywiołowo, z szacunkiem i wdzięcznością. Pomyślałam, że należałoby się im trochę więcej uwagi. Pojawiają się także bohaterowie, którzy żyli i pracowali w tamtych czasach na terenie Jadownik, Brzeska, Krakowa. Te prawdziwe postaci są po to, aby dać czytelnikowi większą możliwość zrozumienia okoliczności historycznych. Osoby, które znają Małopolskę, a zwłaszcza okolice Brzeska, będą miały przyjemność spotkania znajomych nazwisk. Ważne jest również to, że wiele rzeczywistych postaci miało duży wkład w życie społeczności. Jeśli więc pokazuję prawdziwe Jadowniki i Brzesko z tamtych czasów, nie mogę zrezygnować ze wspomnienia o tych osobach. Żadna scena opisywana w książce nie jest stricte wzięta z czyjegoś życiorysu, oprócz momentów, kiedy pojawia się Anna Czernecka i jej twarde żarty. Lecz wszystko przenika duch Jadownik i kobiet, które zgodziły się powierzyć mi swoje historie. Jednak „Akuszerki” to powieść nie tylko o Jadownikach, o relacjach między ludnością miejską a wiejską, chrześcijańską a izraelicką, nie tylko o pokonywaniu biedy i głodu, o zmaganiu się z inflacją międzywojenną czy tyfusem, który nawiedził każdy dom. Nie tylko o tym, że młodzi mężczyźni w kolejnych pokoleniach odchodzili bronić ojczyzny, a matki, żony, córki, ukochane, czekały na ich powrót. To uniwersalna książka o ludziach, którzy czynią dobro.
Mottem akuszerek było wsparcie i obecność.
Akuszerki dyplomowane miały wiedzę i wykształcenie, ale ich starsze poprzedniczki, zwane babkami, nie uczyły się zawodu z wykładów na uniwersytetach czy z książek. Czerpały wiedzę z doświadczenia i obserwacji. Dzięki temu potrafiły radzić sobie z tym, co miały. A miały niewiele, jedynie ręce, głowę i wiarę w to, że wszystko będzie dobrze, bo natura tak chce, a Matka Boska prowadzi. I z tymi zasobami odnosiły duże sukcesy. Przychodzi mi na myśl Stanisława Leszczyńska, położna w Auschwitz. Ona także nie miała żadnych narzędzi ani warunków, a wszystkie rodzące przeżyły poród i wszystkie dzieci urodziły się zdrowe. Oczywiście ich los był przesądzony, ale to osobna kwestia. Fascynujący jest natomiast bezpieczny przebieg wszystkich porodów. Świadczy o tym, że najważniejszy jest spokój położnej, czas zaofiarowany rodzącej i wiara w nią, że da radę. Obserwowałam w księgach metrykalnych Jadownik wysoką śmiertelność noworodków, ale niekoniecznie była to śmierć okołoporodowa. Dzieci umierały głównie w pierwszych miesiącach życia z powodu głodu, braku higieny, nieumiejętnego karmienia. A mówimy o czasach, w których panowała niewyobrażalna bieda, więc kobiety musiały pracować w polu, nie miały czasu, by wystarczająco długo i często karmić dzieci piersią. Same też były niedożywione.
Jaka była rola akuszerki?
Najważniejsze było wsparcie psychiczne - drogi rodne się nie otworzą, dopóki nie otworzy się głowa. Akuszerki to wiedziały i ja również to wiem, ponieważ jestem doulą i zajmuję się niemedycznym wsparciem okołoporodowym. Towarzyszę w porodach i tym bardziej potrafię sobie wyobrazić, jak musiały one przebiegać w czasach, kiedy nie było żadnych narzędzi do ratowania życia matki i dziecka. Było tylko doświadczenie akuszerek. We wsi traktowano je jak ciotki bądź chrzestne matki. Zresztą często były chrzestnymi, a nawet osobiście chrzciły dzieci, zwłaszcza gdy widziały, że noworodek nie jest w dobrej kondycji. Tego też uczono w szkole położnych: w jaki sposób udzielić chrztu, by był ważny. Akuszerki, przychodząc do domów rodzących kobiet, czasami kierowały mężem rodzącej: przynieś wodę, napal w piecu, zabierz dzieci. Towarzyszyły rodzącej, spacerowały z nią, rozmawiały, przytulały. Wiedziały, że trzeba stworzyć atmosferę spokoju i zaufania. Rozmawiałam z pewną starszą panią, której matka była położną - samoukiem. Nigdy się nie kształciła, bo nie miała warunków, jeździła po całej okolicy i nigdy przez całe życie zawodowe nie zdarzył się jej nieszczęśliwy poród. To pokazuje, jakie efekty mogła osiągać kobieta utalentowana i pracowita. Kluczowy jest czas i uwaga, które poświęca się rodzącej. Wiara w nią. Akuszerki dobrze znały te kobiety, dlatego mogły zaproponować odpowiednie metody, wiedziały, jak uspokoić rodzącą. Pomocna okazywała się obecność męża przy porodzie, ruch, spacer, pozwolenie kobiecie na własny rytm i własne przeżywanie porodu. Czasem rodząca miała ochotę popracować w domu, w obejściu, co bywało pomocne, bo skracało czas porodu. Kobiety wiedziały, że zanim urodzi się dziecko, zdążą jeszcze zwieźć siano, ukopać ziemniaki, wydoić krowę. Przynosiły wodę ze studni i grzały ją na piecu, aby mieć w czym się umyć. Niezwykła była ich samodzielność i poczucie, że na wszystko przyjdzie czas, że zdążą, ponieważ są u siebie, na własnych warunkach.
Pisze pani, że rodzącej kobiecie przykładano krzyż w okolice kręgosłupa lędźwiowego, aby ulżyć w cierpieniu. Jakie inne praktyki były stosowane? Czy są takie, które przetrwały?
Wiele z tych praktyk nie przetrwało, ponieważ zostały skutecznie zdeprecjonowane przez lekarzy. Jako doula wiem, ile jest wspaniałych, naturalnych metod, prostych, a przy tym skutecznych, które można stosować w każdych warunkach. Widzę dużą łączność między tradycyjnymi sposobami i dzisiejszymi metodami naturalnymi, które są uzasadnione medycyną opartą na dowodach naukowych. Ucisk w okolicach lędźwi jest pomocny dla otwierania się kobiety. Ciepło dłoni działa jak okład, szczególnie dłoni miłego partnera, bliskość z nim podnosi poziom oksytocyny - to biologia. Symbole święte wyzwalały wiarę i ufność w to, że ktoś opiekuje się rodzącą kobietą. Akuszerki często śpiewały z położnicami. Dzisiaj wiemy, że otwarte usta przekładają się na otwarte drogi rodne. Śpiewanie jest również ważne z innego względu. Kiedy się myśli o tym, co się śpiewa, blokuje się inne myśli, te trudne. Chodzi o autorelaksację, która w XIX wieku była ubrana w pieśni religijne czy ludowe.
Po drugiej wojnie światowej sporo się zmieniło: kobiety zaczęły rodzić w szpitalu.
Przekonano je, że szpital będzie bezpieczniejszy. Rzeczywiście, skutki były wspaniałe. Tyle że przy okazji procedury zmieniły ducha porodu. Przestał się liczyć głos kobiet. Partner nie mógł im towarzyszyć. Reguły zabrały kobiecie poczucie zaufania do samej siebie jako matki. Zamiast przyjmowania zaproponowano odbieranie porodów. Kobiety, które rodziły w czasach powojennych, nie mają dobrych przeżyć. Oczywiście poza entuzjazmem i szczęściem macierzyńskim, które są możliwe w każdych czasach i okolicznościach.
Kiedy rodzi się dziecko, kobiecie towarzyszy mnóstwo emocji. Jak pani to odbiera jako doula?
Odnajduję się w tym wspaniale. Poród to mój żywioł. Czuję się wówczas na swoim miejscu. Myślę, że pewne znaczenie ma tutaj gen prababki. Towarzyszę kobietom i robię, co mogę, żeby poród przebiegał w atmosferze babskiej imprezy, w czasie której jesteśmy ze sobą, opowiadamy sobie różności, śmiejemy się, żartujemy, milczymy albo śpiewamy, przytulamy się i tańczymy. Między tym wszystkim są przerwy na skurcze. Otaczam rodzącą uwagą, jestem z nią i pomagam. A potem nagle świat się zatrzymuje i pojawia się dziecko. Wszyscy płaczemy. To chwila niezwykła i piękna. Chwila, gdy czuje się sacrum.