Rozmowa z prof. Andrzejem Koziarskim, byłym dyrektorem Uniwersytetu Trzeciego Wieku Politechniki Łódzkiej.
Niedawno odebrał Pan Nagrodę Miasta Łodzi jako reprezentant Uniwersytetu Trzeciego Wieku Politechniki Łódzkiej. Jak traktuje Pan to wyróżnienie?
Myślę, że to wyróżnienie dla wszystkich łódzkich Uniwersytetów Trzeciego Wieku, a szczególnie Pierwszego Uniwersytetu Trzeciego Wieku i Uniwersytetu Trzeciego Wieku działającego właśnie przy Politechnice Łódzkiej, którym kierowałem przez ostatnie 10 lat.
Można powiedzieć, że Łódź to jedna z kolebek Uniwersytetów Trzeciego Wieku?
Na pewno. Pierwszy Uniwersytet Trzeciego Wieku w Łodzi powstał ponad 40 lat temu. Był jednym z pierwszych pięciu jakie powstałych w Polsce. W tej chwili w Łodzi działa kilkanaście takich uniwersytetów. Z tym, że nazwa Uniwersytet Trzeciego Wieku nie jest chroniona prawnie. Dlatego taki uniwersytet może otworzyć poniekąd każdy. To skutkuje różnym poziomem, możliwościami kadrowymi, lokalowymi, finansowymi. Ma jednak jedną wspólną cechę, która budzi szacunek. To działanie dla ludzi! Ludzi starszych, seniorów, którzy tam mogą spełnić swoje niezrealizowane marzenia.
To chyba bardzo potrzebna instytucja, o czym świadczy ilość słuchaczy Uniwersytetów Trzeciego Wieku...
Bardzo potrzebna! Te dwa uniwersytety, o których wspomniałem, mają swoje odnogi w Konstantynowie, Aleksandrowie, w innych okolicznych miasteczkach. W tych zajęciach uczestniczy kilka tysięcy ludzi. A we we wszystkich łódzkich uniwersytetach kilkanaście tysięcy. O tym, jak to potrzebna instytucja, świadczy, że jest zawsze więcej chętnych niż miejsc na tych dużych uniwersytetach.
A Pan profesor jest łodzianinem?
Urodziłem się w Łodzi, ale wiele lat mieszkałem w Warszawie, na Śląsku. Potem wróciłem do rodzinnego miasta, gdzie skończyłem Politechnikę Łódzką. Studia zaczynałem na Śląsku, kontynuowałem w Warszawie, a ukończyłem w Łodzi.
Ma Pan sentyment do rodzinnego miasta?
Oczywiście, że tak. Ale jeśli chodzi pani o romantyczne miejsca, to niestety Łódź nie ma Łazienek czy Mostu Westchnień. Ma za to piękne parki. Były w czasach mojej młodości i są dzisiaj. Park imienia Jana Matejki cieszy się dalej zrozumiałą sympatią studentów. Mamy Park imienia Poniatowskiego, Źródliska, nie mówiąc o Zdrowiu. To też mogą być miejsca różnych romantycznych spotkań.
Oprócz parków ma Pan jeszcze inne miejsca bliskie sercu?
Bardzo lubiłem operetkę, która mieściła się przy ulicy Piotrkowskiej. Bardzo miło wspominam kawiarnię „Honoratkę”. Spotykało się w niej wielu ciekawych ludzi. Były też różne sale taneczne, a ściśle mówiąc sale zabaw studenckich. Kiedyś nie było klubów, dyskotek, ale uczelnie organizowały zabawy, potańcówki. Był taki lokal przy ulicy Bystrzyckiej, który należał do łódzkiej Akademii Medycznej, swoją salę gimnastyczną miała Politechnika Łódzka. Zamieniano ją na halę taneczną. Mieściła się w starym budynku chemii spożywczej. Wyniosłem stamtąd wiele ciepłych wspomnień.
Wiele lat był Pan związany z Politechniką Łódzką...
Tak, ale wcześniej pracowałem w łódzkim przemyśle jako inżynier. W „Wifamie”, Fabryce Szlifierek „Jotes”. Zdobywałem tam swoje inżynierskie szlify, które potem bardzo mi się przydały podczas działalności naukowej na uczelni. Ten kontakt z ludźmi pracy ułatwił mi też kontakty ze słuchaczami Uniwersytetu Trzeciego Wieku. Przecież wielu z nich pracowało wcześniej w łódzkim przemyśle. Mieliśmy więc wspólny język. Wysoko cenię sobie te kontakty.
Jak Pan patrzy na współczesną Łódź?
Z wielkim uznaniem, widzę jak się rozwija. Mam jeden niedosyt. Nie widzę rozwoju przemysłu w takim wydaniu, jakim chciałbym go widzieć. Są fabryki produkujące sprzęt agd, ale nie jest to, co było. Miasto zmieniło charakter, kładzie większy nacisk na wyższe uczelnie. Uniwersytet Łódzki czy Politechnika Łódzka to największe zakłady pracy zatrudniające po kilka tysięcy ludzi. Mnie tu brakuje normalnego przemysłu.
Długo nie jest Pan szefem Uniwersytetu Trzeciego Wieku Politechniki Łódzkiej?
Skończyłem w tym roku 85 lat i jednocześnie zakończyłem pracę na tym uniwersytecie.