Zabawy na długie zimowe wieczory
Co robiono w długie zimowe wieczory w niewyobrażalnych już, ale przecież niedawnych czasach bez komputera, telewizora, bez telefonu komórkowego, bez jakiegokolwiek telefonu? Co robiono w czasach, kiedy radio było rzadkością, a prawdziwy odbiornik zastępowany bywał przez tak zwany "kołchoźnik", głośnik podłączony do kabla lokalnego radiowęzła? Co robiono, gdy rozhulał się mróz, śnieg skrzypiał pod nogami, a w kominie, od czasu do czasu wpadając do pieca, wył wiatr...
Robert Seymour, Wieczór w mieszczańskim salonie FOT. ARCHIWUM
DOMOWE ROZRYWKI * Wspólne czytanie "Trylogii" * Czarny Piotruś, wojna, dureń i inne gry karciane * Loteryjka, menażeria, darowany * Robótki ręczne
Gdzieś tam po wsiach zapewne trwały domowe zajęcia, jakieś darcie pierza, jakieś łuskanie grochu, jakieś struganie zębów do drewnianych grabi, ale w mieście? W styczniu dawno już minął czas jesiennej krzątaniny przy zimowych zapasach, minął czas przygotowań do Bożego Narodzenia, ba, znudziła się nawet, spowszedniała choinka, coraz bardziej zakurzona, coraz brzydsza. Mogło się wydawać, że z kątów, z ciemnych zakamarków mieszkań zacznie wypełzać nuda, a jednak...
A jednak długie zimowe wieczory nie były nudne.
Po pierwsze - nam, dzieciom, wypełniała je lektura. Wiatr wył w kominie, a imć pan Zagłoba uciekał z Heleną przed Bohunem. Pachniało kwiecie, gdy umierała Zbysz-kowa Danuśka. Na zaczytanych kartkach przedwojennych wydań powieści Karola Maya cwałował czerwonoskóry dżentelmen Winnetou. Tomek Sawyer zdobywał skarb. Timur dowodził swoją drużyna, a na czarnomorskim horyzoncie majaczył samotny biały żagiel. Jak widać - czytaliśmy wszystko. Książki z domowej biblioteczki, ze szkolnej biblioteki, oprawione w szary papier, pożyczane, przechodzące z rąk do rąk. Były wśród nich lektury, o których raczej nie należało wspominać w szkole - na przykład "Koń na wzgórzu" Eugeniusza Małaczewskiego.
A jeżeli nie lektura - to karcięta w infantylnym wydaniu. Czarny Piotruś, dureń lub niewinna, prymitywna wojna. Graliśmy w nią, naśladując dorosłych graczy, zamaszyście uderzając kartami o blat stołu. Nie wiedzieliśmy, że w podobny sposób od dawna, od pokoleń, zabawiano się w krakowskich domach. Jak twierdziła Maria Estreicherówna, w połowie XIX wieku:
Młodzież obojej płci grywała (...) między sobą w karty, ale w gry nader niewinne, jak motylek, bałamut, pantofel, Sybilla wymagająca dwóch talii lub szczególnymi łaskami cieszące się "wpół do dwunastej", zwane, jak w "Panu Tadeuszu", "halbe-cwelwe", przy czym monetą kursującą były bakalie, owoce i słodycze. W solidnej burżuazji grywali młodzież i starzy w preferansa, którego jednak z wolna zaczynał wypierać wist (zwany też wiskiem) i to w różnych formach, a więc z latającym lub wykładanym dziadkiem, szturmem, kajenką i wprowadzony przez Niemców "Husarenwhist". Jako nowość pojawiają się wtedy ćwik ilustrowany i bezik, przywieziony z Paryża. Z gier hazardowych budził grozę w mieszczańskich kołach diabełek, uprawiany gorliwie przez złotą młodzież. Spotykałam też wzmianki o karzełku, rumel-pikiecie, kiksie i taroku.
Kilkadziesiąt lat później, tuż przed pierwszą wojną światową, jak wspominał Stanisław Broniewski, wist rozpowszechnił się, ale na pewnym towarzyskim poziomie - od starosty w górę. Ksiądz proboszcz, aptekarz, sędzia sądu powiatowego wciąż z zapamiętaniem grali w preferansa.
Bo - jak pisał Broniewski:
Kategorie gier karcianych przypisane były ściśle pewnym środowiskom i zawodom. Dzieci co najwyżej grały w durnia lub świnkę, starsze małżeństwa grywały jeszcze w zanikającego mariasza. Powszechną grą towarzyską, rachowaną w centy, był labet, którego bardziej hazardową odmianę zwaną stukułką uprawiano w Kongresówce, szczególnie wśród carskich urzędników i popów. Urzędniczym odpowiednikiem w zaborze austriackim był również hazardowy ferbel (...) Kolejarze (...) łupali w zechciga".
Jak widać, mariasz, o którym twierdzi się, że zanikał już na początku XIX wieku, mariasz też wspominany w "Panu Tadeuszu" ("Czy ja Cybulski? - rzecze na to Klucznik z żalem - /Co żonę przegrał, grając w mariasza z Moskalem,/ Jak o tem pieśń powiada?) przetrwał nieomal do naszych czasów...
Zadziwia ogromna ilość karcianych gier uprawianych przez naszych przodków. Andrzej Banach w "Podróżach po szufladzie" oprócz wspominanych karcianych zabaw wymienia jeszcze: wózek, czyli bicz, drużbart, pamfil, straszak zwany także oczkiem, chapanka, boston, pikiet z pikiem, z repikiem lub z kapotą, pikieta z szuetą, imperiał, rams i lombr, kwadryl, czyli lombr w czterech, cynkwil - w pięciu. I jeszcze makao zwane maczkiem, faraon, stos...
W długie zimowe wieczory nie tylko łupano w karty, ale także zajmowano się grami towarzyskimi, zwłaszcza - jak pisze Estreicherówna - w ok-resie żałoby narodowej, w latach 1848-1852 i 1861-1863, kiedy nie wypadało tańczyć:
Młodzież zabawiała się grami towarzyskimi. Niektóre zachowały się do dziś dnia, ale już tylko między dziećmi, niektóre poszły w zapomnienie. Najczęściej wspominane są w pamiętnikach i listach: pierścionek, klapsy, gotowalnia, tasiemka, "lata ptaszek...", gęsi, farby, sąsiad, kotek i myszka, talar, pytka, mąż i żona, oberża, mruczek, pan pastor, ciuciubabka, której odmianę stanowiło poznawanie osób na cieniu. Przy "menażerii" mieli uczestnicy kolejno żądać pokazania sobie jakiegoś zwierzęcia, wtedy osobę żądającą prowadzono w drugim pokoju do zwierciadła, w którym sama siebie odglądała, zabawa możliwa tylko wtedy, gdy w towarzystwie była przynajmniej jedna osoba jeszcze jej nie znająca. Przy "darowanym" jedna osoba mówiła drugiej do ucha, co jej darowuje, a trzecia, co należy z tym zrobić. Były dalej gry wymagające pewnych przyborów, jak dzwon i młot, w który chętnie grywał z pannami Czechównymi uczony War-szewicz, loteryka, królowa zabaw za czasów pierwszej żałoby.
I jeszcze pisze Estreiche-równa o grze w drewienka, szybko zapomnianej i później zmartwychwstałej w postaci bierek, którymi pasjonowaliśmy w czasach szkoły podstawowej.
Bawiliśmy się także w loteryjkę, stukaliśmy kostkami domina, przesuwaliśmy po szachownicy pionki warcabów. W każdym domu, gdzieś w szufladzie, czekały gry planszowe - chińczyk i "Człowieku, nie denerwuj się".
Jednak długie zimowe wieczory wypełniała także praca. Kobiety i dziewczęta zajęte były robótkami (widocznie haftowanie, mereżkowanie, cerowanie nie zasługiwały na miano roboty, stąd zdrobnienie).
Minęły już czasy, w których przy pomocy laubzegi, cieniutkiej piłki, pracowicie wycinano z dykty rzeczy niezwykłe - klatki, obudowy dla zegarów, jakieś dziwne, fantazyjne budowle. Przetrwało samo słowo "laubzega", ale zmieniło znaczenie. Określano nim nie narzędzie, lecz niezgrabnego człowieka, zwanego także "ofermą austriacką".
Ciągle trwała jednak pożyteczna dłubanina. Amatorzy zegarmistrze grzebali w zegarkach, mając nadzieję, że po rozebraniu potrafią je złożyć - do ostatniego zębatego kółka. Z lutownicą w dłoniach pochylano się nad rozbebeszonymi radioodbiornikami...
ANDRZEJ KOZIOŁ, dziennikarz