Zabić kaczusię. Nieogary poszły w las i nie ma mocnych na krwawą „staropolską tradycję”
Młoda kobieta, mama jednego z dzieciaczków, czytała historyjki z życia ptasich rodzin. A tu nagle - „buch”. Potem drugie „buch”. I niezliczone „buch”. Kanonada. „Co to?” - zapytał czterolatek. Mama zbladła i zaniemówiła. Za to dwójka nastolatków wyośliła bez pardonu: „ Myśliwi strzelają do kaczek!”.
Część Czytelników zapewne pamięta scenę z „Nie ma mocnych”, w której Pawlak z Kargulem pastują świnię, by przemienić ją w „dzika”. Dzik jest potrzebny, by partyjni prominenci mieli do czego strzelać. Za Gierka, gdy Sylwester Chęciński kręcił środkową część swej trylogii („Sami swoi” powstali za późnego Gomułki), partyjni prominenci nie byli już w większości zagorzałymi komunistami; to znaczy - oficjalnie byli, ale faktycznie nie za bardzo.
W rzeczywistości marksizm stał się sztafażem, a oni chcieli być nową elitą, a ściślej - nową szlachtą. To tłumaczy zamiłowanie do pseudodworskich rytuałów, zwanych po chamsku (bo kłamliwie) „staropolską tradycją” i przeciwstawianych „zachodniej zgniliźnie”.
Wystawne polowania na dzika, wilka i ptactwo znakomicie obrazowały owe elitarno-nacjonalistyczne aspiracje. Nic to, że na Zachodzie też polowano. U nas towarzysze polowali inaczej: w pradawnej staropolskiej kniei, w której Orzeł Biały podpowiedział Mieszkowi ideę stworzenia piastowskiego państwa, w której Kusy/Sokół łapały zające, w której partyzanci Armii Ludowej walczyli o lud i o polskość. Więc ogary musiały nadal iść w las. Nawet jeśli w praktyce oznaczało to partyjne nieogary.
Notabene, kiedy Andrzej Wajda w pierwszej połowie lat 60. kręcił „Popioły” i próbował sfilmować ich słynne pierwsze zdanie, okazało się to niemożliwe - z braku ogarów. Po prostu w Polsce (ani w bratniej Bułgarii, która udawała Saragossę) żadne ogary już się nie ostały. Natomiast partyjnych nieogarów mieliśmy aż nadto.
Brzmi znajomo? Przypadek?
No to pociągnijmy ten wątek. Z czasów, gdy Chęciński tworzył „Nie ma mocnych”, pochodzi kawał o partyjniaku, który postanowił ustrzelić trochę dziczyzny. Włazi w las i - „pach”, po czym pyta sekretarza, który jako ten pies pobiegł po zwierzynę: „I co? Dzika kaczka?”. Asystent na to: „Prawie. Dzika kura!”. Drugie „pach”. „I co tam? Dzik?”. Asystent: „Prawie. Dzika krowa!”. Trzecie „pach”. „I co teraz? Żubr?” Asystent: „Prawie. Dzika baba!”.
Myślałem, że to zamierzchła historia. Aż w ostatni weekend, wykorzystując resztki słońca i ciepła, popedałowałem do malowniczego parku nad stawami. Zastałem setki spacerowiczów, biegaczy, nordicwalkersów i cyklistów. Przy wielkiej tablicy ze zdjęciami przedstawiającymi najważniejsze miejscowe gatunki zwierząt i roślin - tłumek kilkulatków. Młoda kobieta, mama jednego z dzieciaczków, czytała historyjki z życia ptasich rodzin.
A tu nagle - „buch”. Potem drugie „buch”. I niezliczone „buch”. Kanonada. „Co to?” - zapytał czterolatek. Mama zbladła i zaniemówiła. Za to dwójka nastolatków wyośliła bez pardonu: „ Myśliwi strzelają do kaczek!”.
„Zabijają kaczusie?” - wyszeptał czterolatek i zaszlochał. Wyglądał tak, jakby mu ktoś w tej samej chwili odebrał wiarę we Wróżkę Zębuszkę, Świętego Mikołaja i nieskazitelność polityków PiS.
Nieco dalej natrafiłem na grupkę spacerowiczów krzyczących w kierunku grasujących w kniei myśliwych. „Mordercy!”. Młody człowiek podszedł do uzbrojonego starszego pana i wycedził: „Mylicie dzika z żubrem, strzelacie do ptaków - po co?!” Myśliwy odparł: „Lewacy nigdy nie zrozumieją tradycji”. Dziewczyna chwyciła młodego za koszulę: „Kochanie, nie warto. Ty masz mózg, on ma broń. Na nich nie ma mocnych”.