Zabójstwo Stefana Martyki. Ostatnia egzekucja podziemia
Choć ta historia jest jak z „Knajpy byłych morderców", to wydarzyła się naprawdę. Sześć lat po wojnie podziemie wykonało wyrok na stalinowskim propagandyście
Jest 9 września 1951 r. Do Warszawy przyjeżdżają czterej młodzi ludzie: Ryszard Cieślak (26 lat), Tadeusz Kowalczuk (23 lata), Bogusław Pietrkiewicz (22 lata) i Leszek Śliwiński (21 lat). Trzech z nich jest uzbrojonych w pistolety. Z dworca Śródmieście kierują się stronę dzielnicy rządowej. Szybko dochodzą do urokliwej kamienicy położonej przy al. Szucha 11. Tu właśnie mieszka cel ich wizyty w stolicy - głos audycji propagandowej „Fala 49" Stefan Martyka, wraz z żoną, aktorką Zofią Lindorfówną.
Drzwi otworzyła napastnikom gosposia. Mężczyźni przekonują kobietę, że są z UB. Wchodzą do przedpokoju. W otwartych drzwiach łazienki zobaczyli pana domu, który właśnie się golił. Cieślak kazał mu przejść do jednego z pokojów i zamknął się z nim. Tymczasem jego kompani ka-zali służącej obudzić Lindorfównę. Zaspana aktorka wyszła do przedpokoju. Jeden z napastników brutalnie wepchnął ją do łazienki i ogłuszył ciosem kastetem w tył głowy. Kobieta padła nieprzytomna. Potem „zamachowcy" zajęli
się aktorem.
- Zażądaliśmy, aby Martyka okazał nam programy radiowe. Martyka w tym czasie siedział w fotelu i schylił się do jakiejś szafki. W tym momencie Cieślak uderzył go rękojeścią pistoletu dwa razy w głowę, na skutek czego Martyka opadł na fotel i zaczął charczeć - zeznawał później Leszek Śliwiński. - Wówczas ja chwyciłem go za gardło, a Cieślak z pistoletu strzelił w głowę. Po dokonaniu zabójstwa wybiegliśmy wszyscy z domu, a następnie każdy oddzielnie udał się w kierunku dworca Śródmieście.
„Kiedy odzyskałam przytomność, leżałam nie w łazience, ale w jadalni, widocznie stamtąd wywleczona; obok mnie klęczała skulona nieopodal Kazia zalana krwią, a w mieszkaniu panowała głucha cisza. Dźwignęłam się i chwytając się mebli pobiegłam do pokoju mego męża" - pisała później w swoim pamiętniku Zofia Lindorfówna. „Leżał na podłodze z zakrwawioną głową i prawą ręką głaskał się po sercu. Na moje wołanie nie odpowiadał. Drzwi wejściowe były przymknięte, nikogo obcego w mieszkaniu nie było. Zaczęłam robić alarm, telefonować po pogotowie i milicję. Cały nasz dom, nasze gniazdo - był schlapany krwią Stefana, moją, Kazi, jemu kładłam poduszkę pod głowę, z mojej głowy po karku spływała krew, a Kazia była własną krwią jakby schlustana".
Aktorzyna trzeciorzędny pluje na „reakcję"
Stefan Martyka, rocznik 1909, ukończył Państwową Szkołę Dramatyczną w Krakowie. Przed 1939 r. był niczym niewyróżniającym się aktorem teatrów w Częstochowie, Katowicach i Wilnie. W tym ostatnim mieście przetrwał wojenną zawieruchę. W 1945 r. los zetknął go ze słynnym reżyserem Arnoldem Szyfmanem. Ten ściągnął Martykę do Warszawy i mianował wicedyrektorem prowadzonego przez siebie Teatru Polskiego. Placówka nie cieszyła się sympatią władz. Dlatego też Szyfman namówił Martykę, by wstąpił w szeregi PZPR. Liczył na to, że jego człowiek zyska zaufanie partyjnych i wpłynie to wydatnie na poprawę sytuacji w ich teatrze.
Plan wielkiego reżysera powiódł się do połowy - aktor zdobył zaufanie partii, ale wykorzystał je przeciw swojemu szefowi. Martyka, dzięki sprawnie przeprowadzonym intrygom, wygryzł swojego szefa i przejął dowodzenie w teatrze. Rządził Polskim raptem rok. Odwołano go za nieudolność i brak kompetencji. Jednak jego kariera nie uległa załamaniu. Piastował wysokie stanowiska w Ministerstwie Kultury. Wtedy też został spikerem „Fali 49", ostrej propagandowej audycji nadawanej w Polskim Radiu. Atakowano w niej żołnierzy podziemia niepodległościowego, nazywając ich zdrajcami, sprzedawczykami, faszystami czy imperialistycznymi sługusami. Poza tym przedstawiano w niej konsekwentnie wyższość socjalizmu nad kapitalizmem, potępiano imperializm (przede wszystkim amerykański), pokazywano „prawdziwą twarz" krajów kapitalistycznych i zwalczano polskie rozgłośnie radiowe nadające z Zachodu.
Tak w „Pięknych dwudziestoletnich" pisał o tej audycji Marek Hłasko: „W tym czasie zaczął działać niejaki Stefan Martyka, aktorzyna trzeciorzędny, który prowadził w Polskim Radiu audycję pod tytułem »Fala 49«. Bydlę to włączało się przeważnie w czasie muzyki tanecznej, mówiąc: »Tu Fala 49, tu Fala 49. Włączamy się«. Po czym zaczynał opluwanie krajów imperialistycznych; przeważnie jednak wsadzał szpilkę w pupę Amerykanom, mówiąc o ich kretynizmie, bestialstwie, idiotyzmie i tego rodzaju rzeczach - następnie kończył swą tyradę słowami: »Wyłączamy się«".
Negatywne uczucia wyrażane przez pisarza względem aktora i jego kolaboracyjnej działalności podzielała zapewne spora część społeczeństwa. Władza postanowiła wykorzystać zabójstwo Martyki do celów propagandowych. Przygotowana z wielką pompą ceremonia pogrzebowa odbyła się 13 września. Na bogato udekorowanym placu Teatralnym żegnało Martykę aż 25 tys. ludzi. Wydarzenie było transmitowane przez radio.
„Odprowadzamy dziś na ostatnią drogę artystę scen polskich, pracownika Polskiego Radia Stefana Martykę, zabitego skrytobójczo przez faszystowskich zbirów" - mówił spiker. „Został zgładzony przez tych, dla których kulturą są amerykańskie komiksy filmy, w których sztylet i mord odgrywa naczelną rolę".
Na łamach „Trybuny Ludu" w artykule „Z nienawiści do sztuki i prawdy" Wanda Odolska, wielka gwiazda stalinowskiej propagandy, grzmiała z oburzenia: „Zastrzelili Stefana Martykę. Udało się. Udało się dlatego, że my wszyscy od sześciu lat przywykliśmy żyć w klimacie praworządności, bezpieczeństwa i spokoju. Nikt nie ma potrzeby ani ochoty nie ufać człowiekowi, który idzie ulicą, ani człowiekowi, który obok nas pracuje w urzędzie. Napad był ordynarnym zamachem bandyckim. Głos Stefana Martyki na radiowej »Fali 49« niósł daleko w eter prawdę. Twardo i ostro Stefan Martyka wypowiadał każde słowo, w które wierzył. Słowa oburzenia o trupach koreańskich dzieci, o nieszczęsnym Murzynie Mac Ghee, słowa gniewu, gdy wymieniał z imienia i nazwiska morderców gestapowskich, przywracanych do łask i zapraszanych do sztabów anglo-amerykańskich".
Feralne włamanie
Schwytanie sprawców morderstwa czołowego reżimowego celebryty stało się priorytetowym celem służb bezpieczeństwa. Zbrodnia popełniona kilkaset metrów od mieszkań wierchuszki MBP wyglądała, jakby ktoś rzucił im wyzwanie. Dlatego też śledztwo nadzorował osobiście sam pułkownik Józef Różański, słynący ze skłonności sadystycznych i bezwzględności. Miał sporo „osiągnięć". Między innymi to on pod-stępem doprowadził do aresztowania prezesa WiN-u płk. Jana Rzepeckiego, a także odpowiadał za przebieg sprawy rotmistrza Witolda Pileckiego.
Mimo zaangażowania potężnych sił i środków bezpieka przez ponad pół roku dreptała w miejscu. Zalewani donosami funkcjonariusze aresztowali setki zupełnie niewinnych osób - ofiar sąsiedzkich porachunków lub powiązanych ze środowiskiem teatralnym akowców. Przełom nastąpił w czerwcu 1952 r. Pomógł im przypadek. Do mieszkania jednego z posłów Hieronima Dobrowolskiego próbowało się włamać troje uzbrojonych członków podziemnej organizacji Kraj. Zauważyła to sąsiadka polityka. Wszczęła alarm. Dwóm mężczyznom udało się zbiec, a towarzyszącą im kobietę zatrzymali przechodnie. Była nią Krystyna Metzger - korektorka w „Sztandarze Młodych", którego redakcja mieściła się w tym samym budynku co mieszkanie Martyki. To ona zdobyła adres komunistycznego kolaboranta, inicjując w ten sposób przygotowanie zamachu. W Kraju była kierowniczką komórki łączności o kryptonimie „Franciszek". Cieszyła się wielkim zaufaniem szefa tej antykomunistycznej organizacji Zenona Soboty. Była jego łączniczką jeszcze w Armii Krajowej.
Metzger trafiła w ręce bezpieki. Początkowo do niczego się nie przyznawała. Dopiero w rękach „wybitnego" śledczego Leona Midry rozwiązał jej się język. Po piętnastu minutach przesłuchania podała nazwiska swoich współpracowników z organizacji. MBP rozpoczęło polowanie.
Do końca czerwca aresztowano wszystkich czterech sprawców zamachu na Martykę. Do 7 lipca 1952 r. zatrzymano łącznie 111 młodych konspiratorów Kraju. Byli to przeważnie studenci, m.in. z Uniwersytetu Warszawskiego, akademii medycznych, UMCS, KUL, Szkoły Morskiej w Gdyni, a także licealiści z Lubelszczyzny.
Śledztwo w sprawie tak dużego kalibru było, jak zawsze w okresie stalinizmu, tylko przygotowaniem gruntu pod proces pokazowy. Zaprotokołowane odpowiedzi oskarżonych miały pasować to z góry ustalonych tez bezpieki. Czuwała nad tym Julia Brystygierowa, szefowa Departamentu V MBP. „Proces powinien demaskować morderców Martyki jako politycznych agentów imperializmu amerykańskiego, którzy poza tym jako ludzie są zgnili i zdemoralizowani" - pisała do Różańskiego. „Dlatego też wskazane byłoby sformułowanie: »W okresie olbrzymiego wysiłku całego na-rodu, niebywałego entuzjazmu mas i poświęcenia dla Polski Ludowej - ta garstka obcych najmitów - wrogów ludu, będąc do cna zdemoralizowana, dokonywała napadów i morderstw działaczy politycznych, organizując w ten sposób dywersję i terror polityczny«".Zanim jeszcze na dobre uruchomiono sądową machinę sprawiedliwości ludowej, bezpieka wpadła na trop lidera organizacji Kraj Zenona Soboty.
Akowiec, konfident, buntownik
Szef Kraju to bez wątpienia postać, przy której życiorysie można postawić sporo znaków zapytania. Sobota urodził się w 1906 r. na Rzeszowszczyźnie. Po maturze wstąpił do wojska. Jednak po paru latach musiał odejść ze służby ze względu na zły stan zdrowia. W 1936 r. został referentem ds. bezpieczeństwa w Starostwie Powiatowym w Krośnie. Brał m.in. udział w pacyfikacji buntów chłopskich w Dukli czy zabezpieczaniu wieców pierwszomajowych. Prawdopodobnie w tym okresie był współpracownikiem Dwójki. Tomasz Balbus wskazuje, że mógł również mieć kontakty z wywiadem niemieckim, ponieważ utrzymywał bliskie relacje z biznesmenami z III Rzeszy.
W czasie wojny, już od końca 1939 r., działał w konspiracji. W 1941 r. „Świda", bo takie pseudonim miał w ZWZ Sobota, dwukrotnie wpadł w ręce gestapo. Za pierwszym razem z niewyjaśnionych przyczyn wypuszczono go. Za drugim, według okupacyjnej legendy, udało mu się zbiec podczas transportu. Czy było to tylko wielkie szczęście, czy może pomogły mu przedwojenne niemieckie koneksje? Sprawa wymaga szerszego wyjaśnienia. Jednak historycy uważają, że poszlaki wskazują na jego współpracę z okupantem. - Jest faktem, że w akcjach, w których uczestniczył Sobota, nie ginęli Niemcy - podkreślał w swoich wspomnieniach Łukasz Grzywacz-Świtalski, były oficer AK na Podkarpaciu. Mimo ciążących na Sobocie podejrzeń nie sposób odmówić mu organizacji wielu udanych operacji dywersyjnych. Do 1942 r. był dowódcą Rejonu Rzeszów w Tajnej Organizacji Wojskowej słynnego Jan Mazurkiewicza „Radosława", a w 1943 r. został kierownikiem Kedywu w tym samym regionie. To on i jego ludzie dokonali spektakularnych napadów na Komunalną Kasę Oszczędności w Gorlicach, Karpaten Ol w Krośnie, a także robili więzienie w Jaśle.
Pod koniec wojny, wiosną 1944 r., „Świda" był już szefem sztabu Komendy Podokręgu Rzeszów AK. Jak podkreśla Balbus, okoliczności tak szybkiego awansu, np. nagłe wewnętrzne czystki wśród dowódców podkarpackiego podziemia, rodzą pytanie, czy stały za nim jedynie zasługi w boju. Według jednej z hipotez Sobota był wspierany przez niemieckiego agenta umiejscowionego w komendzie okręgu AK, który „ciągnął go w górę", by ten uzyskał dostęp do najważniejszych dokumentów organizacji.
Natomiast nie ma jakichkolwiek wątpliwości co do jego późniejszej zdrady. W grudniu 1944 r. „Świda" został aresztowany przez sowiecką bezpiekę. Oddał w ich ręce będące w jego posiadaniu archiwum AK, a także zdekonspirował wielu swoich ludzi. Został zwolniony z więzienia. Potem prawdopodobnie współpracował ze Smierszem - był ich konsultantem w kwestii zwalczania polskiego podziemia. Pewne jest, że w obawie przed zemstą niedawnych kolegów musiał uciekać wraz żoną na Górny Śląsk. Tam, zapewne jako protegowanego „towarzyszy radzieckich", Aleksander Zawadzki mianował go starostą będzińskim. Także na jego wniosek Sobota został awansowany na majora LWP. Jego kariera szybko się rozwijała. We wrześniu 1945 r. objął, jako Zenon Tomaszewski, stanowisko prezydenta Katowic. Pełniąc funkcje cywilne, nadal pozostawał w kontakcie z bezpieką polską i sowiecką. Uczestniczył m.in. w rozpracowywaniu struktur WiN-u na Górnym Śląsku, a także środowisk poakowskich w Krakowskem i Rzeszowskiem.
W 1947 r. znów zmienił miejsce zamieszkania, zapewne znów kierując się obawami przed dekonspiracją. Słusznie, bo podziemie już wtedy miało go na celowniku - WiN wydał na niego wyrok śmierci. Został starostą w Zielonej Górze, a niedługo potem przeniósł się do Poznania. Tutaj zaangażował się mocno w działalność firmy Orion, która handlowała towarami kolonialnymi. Miała ona być powiązana finansowo z... WiN-em. Jednak ta kwestia także pozostaje niejasna i wymaga szerszej eksploracji przez historyków.
Sobota przerwał nie do końca czytelną grę z komunistyczną władzą w grudniu 1947 r. Został wtedy aresztowany i oskarżony o oszustwa finansowe w związku z domniemanymi nieprawidłowościami w firmie Orion. Prawdopodobnie UB chciało w ten sposób zakończyć współpracę z niedawnym „karłem reakcji", który przestał być im potrzebny. Rozgoryczony „Świda" postanowił szukać zemsty.
W lipcu 1948 r. udało mu się uciec z rąk bezpieki. Niczym Zagłoba w „Potopie" upił swojego konwojenta i zniknął. W konspiracji udało mu się stworzyć organizację Kraj, która działała w województwach warszawskim, rzeszowskim, wrocławskim, lubelskim i katowickim. Grupa prowadziła raczej mniejsze akcje, jak np. rekwizycje w sklepach i urzędach pocztowych. Do ich bardziej spektakularnych wyczynów należy wykolejenie pociągu towarowego z enerdowską załogą w kwietniu 1952 r. Poza tym „Świda" pozostawał w kontakcie z ambasadą USA - przesyłał Amerykanom raporty dotyczące sytuacji w Polsce.
Po morderstwie Martyki i zdradzie Krystyny Metzger UB wyłapywało młodych konspiratorów jednego po drugim. Już na początku lipca 1952 r. bezpieka wpadła na trop „Świdy". 2 lipca otoczyli go, gdy ukrywał się w Zwierzyńcu koło Zamościa. Gdy sytuacja stała się beznadziejna, strzelił sobie w głowę. Wiedział, że w razie dostania się w ręce UB czekało go ciężkie śledztwo i wyrok śmierci.
Dlaczego Martyka?
Zamach na aktora był jedynym tego typu wyrokiem wykonanym na osobie publicznej w owym czasie. W związku z tym pojawiły się pytania o motywy zabójców. Historycy spekulowali, że mogła to być zawiła prowokacja UB. Inni sugerowali, że Martykę zabito z zemsty za donosicielstwo, jakiego miał dopuszczać się wobec kolegów w okupowanym Wilnie. Fakty wskazują jednak, że wyrok wykonano na polecenie Soboty, który po prostu zamierzał uciszyć na zawsze znienawidzonego przez wielu propagandystę. Sprawa raczej nie miała drugiego dna.
Bez rehabilitacji
22 września 1952 r. całą grupę zamachowców: Ryszarda Cieślaka, Lecha Śliwińskiego, Tadeusza Kowalczuka i Bogusława Pietrkiewicza, skazano na śmierć. Kilka miesięcy później ten sam wyrok usłyszał Tadeusz Ikulowski, adiutant Zenona Soboty. Egzekucje odbyły się 13 maja 1953 r. w więzieniu na warszawskim Mokotowie.
Krystynie Metzger, mimo że też otrzymała najwyższy wymiar kary, udało się przeżyć. Wyrok zamieniono jej na dożywocie, ponieważ w więzieniu okazało się, że jest w ciąży. W latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku rodziny skazanych domagały się unieważnienia stalinowskich wyroków. Sąd jednak odrzucił ich żądania. „Nie da się usprawiedliwić zamachu terrorystycznego, jakim było zastrzelenie we własnym mieszkaniu Stefana Martyki, ponieważ poświęcone dobro, którym było życie ludzkie, pozostało w rażącej dysproporcji do dobra, które zamierzano uzyskać. Zastrzelenie Stefana Martyki nie było gestem obronnym, lecz aktem terroru politycznego, który nie był i nie może być w przyszłości, jako środek politycznego działania, dopuszczony" - argumentował swoją decyzję sąd. „Stefan Martyka był aktywnym propagatorem obcej i narzuconej społeczeństwu polskiemu ideologii i niewątpliwie wpływał przez swoją działalność na kształtowanie opinii publicznej. Bez względu jednak na ocenę tej działalności ograniczała się ona wyłącznie do sfery ideologicznej".