Zachem - jawny karmiciel, cichy truciciel
Do końca II Rzeczpospolitej w tym miejscu był tylko podmiejski las. Potem wielką wojenną fabrykę, ściśle tajną, zbudowali Niemcy. Zniszczyła ją Armia Czerwona, a na gruzach dawnego DAG powstał polski gigant chemiczny. To jemu w dużej części Bydgoszcz zawdzięcza swój rozwój, ale też i kłopoty. Od czterech lat Zakłady Chemiczne w Bydgoszczy już nie istnieją. Pozostał po nich park przemysłowy. I muzeum.
Na południowy zachód od Bydgoszczy, w kierunku na Toruń, opodal wsi Łęgnowo, blisko szlaków kolejowych na początku II wojny światowej Niemcy zdecydowali się zbudować gigantyczny zakład materiałów wybuchowych, potrzebnych do prowadzenia dalszych działań wojennych. Odległość od miasta sprzyjała przedsięwzięciu ze względów bezpieczeństwa, a także dla zachowania tajemnicy produkcji. Pracowało tam kilkanaście tysięcy osób - oprócz sprowadzonych z Niemiec inżynierów i fachowców, także robotnicy przymusowi z Polski, jeńcy angielscy, francuscy, włoscy, radzieccy, a nawet Żydówki z obozu w Stutthofie. W krótkim czasie powstały setki kilometrów dróg, bocznice kolejowe, tysiące budynków, hal produkcyjnych, magazynów i warsztatów, w większości ukrytych w lesie lub pod ziemią. Transporty min, pocisków i nabojów jechały z Bydgoszczy nieustannie pełnymi wagonami jeden za drugim na front. Do ostatnich dni 1944 roku.
Barbórkowe urodziny
Potem przyszła Armia Czerwona. Niemiecki zakład został potraktowany jako zdobycz wojenna. Co się dało i wszystko to, co było cenne, pośpiesznie wywieziono w głąb ZSRR. Ale i tak pozostało na miejscu tyle budynków i instalacji, że założono tam po odjeździe Rosjan Państwową Wytwórnię Prochu. Jednak tak ogromnego terenu ochronić się nie udało. Wynoszono i wywożono na tzw. szaber to, co Rosjanie pozostawili. Kozłem ofiarnym tej sytuacji został dyrektor zakładów Eugeniusz Smoliński. Oskarżono go o sabotaż i po pokazowym procesie, który przeprowadzono na terenie zakładów, i „udowodnieniu” mu bogacenia się kosztem fabryki skazano na śmierć, a następnie stracono.
Z czasem demontaż urządzeń udało się powstrzymać, rozpoczęła się produkcja dynamitu dla górnictwa, a później amunicji dla wojska. 4 grudnia 1948 roku, na Barbórkę, pierwszą porcję materiału wybuchowego wysłano na Śląsk. Po latach tę datę przyjęto jako początek nowych Zakładów Chemicznych.
Zakład szybko się rozrastał, z upływem lat zatrudniając coraz więcej ludzi. Ściągający do wojewódzkiej już Bydgoszczy mieszkańcy okolicznych wsi bez trudu znajdowali tutaj pracę. Zatrudniano również masowo absolwentów uczelni technicznych oraz... połowę każdego rocznika absolwentów chemii na UMK w Toruniu. To z powodu rosnącej potrzeby zatrudniania coraz większej liczby fachowców dla Zachemu w Bydgoszczy założono pierwszą wyższą uczelnię w mieście - Wieczorową Szkołę Inżynierską. Produkcja szła w dwóch kierunkach - dla górnictwa i budownictwa oraz dla wojska. Nic dziwnego, że ta ostatnia była ściśle tajna. Położenie w lesie jej wyjątkowo dobrze sprzyjało.
Dwie strony medalu
Patrząc wstecz, z dzisiejszej perspektywy trzeba jednoznacznie stwierdzić, że dzięki powstaniu Zakładów Chemicznych Bydgoszcz powiększyła się o kilkanaście, a może nawet kilkadziesiąt tysięcy mieszkańców.
Zachem przez lata był dobrym karmicielem Bydgoszczy. To dzięki tym zakładom wyrosły osiedla mieszkaniowe - najpierw rozbudowano poniemieckie tzw. Awaryjne od strony Łęgnowa, a później wzniesiono specjalnie dla potrzeb zakładu Kapuściska. To dzięki Zachemo-wi zbudowano kilkanaście kilometrów linii tramwajowej „Brda”- prowadzącej z Babiej Wsi do Łęgnowa i z odgałęzieniem do góry, na „Kapy”. Przy zakładach powstał klub sportowy „Gryf”, później przemianowany na „Zachem”, a następnie na „Chemik”, tuż za bramą w Łęgno-wie zbudowano boisko, basen o wymiarach olimpijskich, dom kultury oraz przystań żeglarską w Brdyujściu. Ale była i druga strona tego związku zakładów z miastem, ta ciemniejsza. W zakładach miały miejsce liczne awarie. Chmury chloru, amoniaku, fenolu - w zależności od kierunku wiatru - albo szły w las, albo na Kapuściska. W tym drugim przypadku nieraz po kilkaset osób naraz skarżyło się na różne dolegliwości, wielokrotnie w przychodniach ustawiały się kolejki. Jeszcze gorzej było, kiedy w zakładach dochodziło do wybuchu...
15 ofiar jednego błędu
Wypadki były nieuniknione w tym „ryzykownym” zakładzie. Ale i o tych wielkich, i tych drobnych było w mieście cicho. Przecież wróg, jak głosiły rozwieszone plakaty, czuwał. A oficjalnie materiałów wybuchowych dla wojska w Zachemie nie produkowano. W 1952 roku doszło do eksplozji na linii produkcji trotylu. Zginęło 15 osób. Szyby w oknach wypadły w promieniu 10 km. O tym, co się stało, wiedzieli tylko nieliczni. Zdarzenie szybko okrył pył zapomnienia. 16 lat później miał miejsce kolejny wybuch, już nie tak tragiczny w skutkach.
Pierwsza radykalna zmiana profilu produkcyjnego nastąpiła w 1956 roku, kiedy zakłady znalazły się w „dołku” z racji politycznego odprężenia i gwałtownego spadku popytu na materiały dla celów wojskowych. Postawiono wówczas w Zachemie na wytwarzanie barwników, półproduktów organicznych i przetwórstwo tworzyw sztucznych. Na starych obiektach uruchomiono tzw. gospodarczym sposobem nowe ciągi produkcyjne. Produkowano anilinę, syntetyczny fenol, folię z PCW, żyłkę z polistyrenu, wykładziny i płytki podłogowe oraz kleje do wykładzin. Zbyt na wygłodzonym PRL-owskim rynku na niektóre wyroby, szczególnie te związane z wyposażeniem mieszkań, był gwarantowany.
Rudowłose pracownice
Jednym z pracowników tamtego okresu był Antoni Rosołowicz, który w Zachemie przepracował całe zawodowe życie.
- Kiedy pierwszy raz przyjechałem do Bydgoszczy po studiach w Toruniu - wspomina - zaskoczyło mnie, że w tym mieście niemal co druga dziewczyna, tak mi się wówczas wydawało, miała... charakterystyczne rude włosy. Dopiero później dowiedziałem się, że były to w dużej części pracownice Zachemu, którym taki kolor włosów nadawała obecność przy procesie nitracji.
Kolejna reforma profilu produkcyjnego miała miejsce w latach 60. Postawiono wówczas na wytwarzanie tego, co trzeba było dotąd sprowadzać zza granicy i to z „dewizowego” Zachodu - pianki poliuretanowej, robiącej coraz większą karierę w produkcji elementów wyposażenia wnętrz oraz sztucznych włókien i tworzyw.
Kolejki po zabawki
Czasy Edwarda Gierka to kolejna, jeszcze większa rozbudowa zakładów, prowadzona z dużym rozmachem. Powstawały kolejne linie produkcyjne, zmieniały się wygląd i topografia zakładów. W parze z rozwojem, nie szło, niestety, lepsze zabezpieczenie otaczającego fabrykę środowiska. Lokalizację wydziału produkcji syntetycznego fenolu łatwo można było rozpoznać np. po rzędach pożółkłych sosen, rosnących w pobliżu.
- Podczas rozruchu zakładu syntezy chlor i fenol, niestety, dość często się ulatniały. Poznawaliśmy to po martwych ptakach, które spadały z drzew. To był pierwszy znak wycieku - wspomina Antoni Rosołowicz.
Sosny nie były czymś niezwykłym na terenie zakładów. Zachem składał się właściwie z szeregu pozornie niepowiązanych ze sobą obiektów produkcyjnych, w większości ukrytych w lesie, w dodatku częściowo zamaskowanych w falistym terenie, z ukrytych pod gęstymi zaroślami bunkrów. Wszystko to otoczone było siatką, którą trzeba było nieustannie łatać i naprawiać. Pomimo trujących wyziewów i awaryjnych niekiedy „chmurek”, na terenie zakładu żyło stado, składające się z kilkunastu saren. Nie było sztuką, wychodząc z budynku produkcyjnego, natknąć się na lisa, borsuka czy zająca. Masowo na terenie zakładu zbierano grzyby, nie zważając na prawdopodobną szkodliwość ich spożywania z powodu nagromadzonych związków chemicznych. Rosło ich tam tak dużo, że żal było zostawiać... W 1966 roku sensację wzbudził biegający po zakładzie łoś, który nie wiadomo, w jaki sposób dostał się do środka i nie umiał znaleźć wyjścia do lasu. Niestety, zwierzę, podczas poszukiwania drogi wyjścia utopiło się w jednym z licznych na terenie zakładów basenów przeciwpożarowych.
Miasto średniej wielkości
Niektórzy pracownicy określali bydgoskie Zakłady Chemiczne mianem fabryki wielkości miasta powiatowego. W szczytowym okresie rozkwitu, pod koniec lat 70., pracowało tam ok. 7300 osób. Zachem miał stołówki, bary, bufety i kuchnie polowe, dowożące na stanowiska pracy tzw. posiłki regeneracyjne, miał przedszkola i żłobki dla pracowników, własną szkołę zawodową, przychodnię lekarską przy bramie od strony Kapuścisk, mały szpital, własną stację pogotowia ratunkowego chemicznego, własną straż pożarną, osobną elektrociepłownię, bazę transportową, klub sportowy, stadion, halę sportową, kino, gazetę pracowniczą, rozgłośnię zakładową, drukarnię, hotele robotnicze i hotel dla gości. Kwitł socjal. Na pracowników czekały, oddawane w przyspieszonym tempie, mieszkania zakładowe, wakacje nad Balatonem w ramach wymiany z bliźniaczym zakładem w Budapeszcie albo w luksusowym zakładowym ośrodku w Sopocie bądź w Trzciance koło Piły czy własnym sanatorium w Ciechocinku.
- Największym szokiem był dla mnie widok ogromu przestrzeni, zajmowanej przez Zachem - wspomina Jan Cichocki, zatrudniony w zakładach w latach 1978-1979. - Na wielkim placu za biurem przepustek i budynkiem dyrekcji widać było pętlę, zbiegającej się sieci dróg, niknących na horyzoncie w lesie, a na niej autobusy. Takie normalne, jak w MZK i przeważnie pełne ludzi. Były przystanki, kolejki oczekujących, rozkłady odjazdów, wiaty. Tylko numery autobusów były zaszyfrowane: W-11, T-5, WT-12 itd. Później domyśliłem się, że to chodzi o wydziały produkcyjne. Droga do mojego miejsca pracy prowadziła normalnymi brukowanymi ulicami, polnymi drogami, krzyżowała się z przejazdami kolejowymi, bo bocznic było bez liku. Szczególną uwagę przykuwały budynki ukryte w ziemi, widać było tylko wystające z podłoża elementy, zamaskowane bunkry, walający się gruz i kawałki żelastwa. Na dachach często rosły drzewa. Z wydziału barwników woda odprowadzana była kaskadową strugą na odstojniki w Łęgno-wie. Rano, w drodze do pracy, lubiłem sprawdzać po kolorze wody, jaki akurat barwnik jest w produkcji. Osobliwy widok struga przedstawiała zimą: ze stopni zwisały kaskady sopli - niebieskich, pomarańczowych, zielonych. Kiedy mróz trzymał długo, kolory się nawarstwiały, tworząc naprawdę jedyny w swoim rodzaju, niepowtarzalny i niezapomniany widok.
Cichy koniec
W 1992 roku, dla usprawnienia produkcji, socjalistyczny gigant podzielony został na pół. Nitrochem dalej prowadził produkcję materiałów wybuchowych, a Zachem zajął się resztą produkcji. I dzielił się na coraz mniejsze przedsiębiorstwa. Podupadł „Pentagon”, ongiś reprezentacyjny budynek dyrekcji od al. Wojska Polskiego. Czternaście lat później nadszedł kres istnienia zakładu, należącego wówczas do koncernu Ciech.
*****
AWARYJNE
Taką nazwę do dziś nosi osiedle, a właściwie małe miasteczko, usytuowane poza bramą zakładów od strony Łęgnowa, dysponujące mieszkaniami dla ponad 2 tysięcy osób. Zbudowali je jeszcze Niemcy w czasie wojny dla kadry kierowniczej i inżynierskiej oraz członków ekip ratunkowych, aby mieli oni stosunkowo blisko do miejsca ewentualnych awarii na terenie zakładu. Wokół budynków wzniesiono około setki baraków (murowanych i drewnianych) dla zmuszanych do pracy w zakładach jeńców i robotników przymusowych. Po wojnie na osiedlu ulokowano większość pracowników Zachemu, a w latach 50. osiedle rozbudowano o kino, basen, żłobki, przedszkola i dom kultury z salą gimnastyczną. Z czasem pracownicy Zakładów Chemicznych przeprowadzali się na budowane po drugiej stronie Zachemu Kapuściska, a osiedle Awaryjne straciło swoje znaczenie.
ŚCIŚLE TAJNE: WIELKA EKSPLOZJA
- W nocy z 18 na 19 listopada 1952 r. mieszkańców Bydgoszczy, Fordonu, Solca Kuj. i okolicznych wsi obudził silny wybuch. Z okien wypadały szyby, po podłodze przesuwały się meble, spadały z półek książki. O tym, co się stało, mieli dowiedzieć się dopiero po wielu latach.
- Tego dnia w Wytwórni Chemicznej numer 9 kilkanaście minut po północy zapalił się płynny trotyl. Chwilę później doszło do wybuchu. Detonacja trotylu wywołała potężną falę uderzeniową, która zmiotła wszystko, co znalazło się na drodze. Betonowe fragmenty budynku przeleciały nawet po kilkaset metrów, ścinając drzewa i wszystko wokół, a odłamki rozproszyły się nawet w strefie kilku kilometrów. Zginęło wówczas 15 osób, 84 osoby zostały ranne. Poważnemu uszkodzeniu uległy 132 budynki, a po wytwórni pozostał krater o średnicy 80 m, wypełniony wodą.
CICHY TRUCICIEL: HAŁDY, ŚCIEKI I WYZIEWY
- Zachem należał do największych trucicieli środowiska w regionie, ale władze specjalnie się tym nie przejmowały. Liczyły się rezultaty produkcji.
- Na terenie Zachemu składowano m.in. hałdy odpadów, do Wisły wpuszczano znaczne ilości ścieków, które poddawano tylko częściowemu oczyszczeniu mechanicznemu, a do atmosfery emitowano szkodliwe wyziewy, powstające w trakcie wytwarzania fenolu, aniliny, nitrozwiązków, barwników i chloru. Wskutek emisji związków chemicznych w Puszczy Bydgoskiej zamierały drzewa.