Zagadka konwojenta. Jaka jest prawda, wie tylko on sam
Tylko 27-letni Jan J. zna prawdę na temat napadu z bronią na konwój pieniędzy. Najpierw przyznał się, że sfingował rozbój, by mieć gotówkę na pomoc dla chorych członków rodziny. Teraz jednak mówi, że to nie on był sprawcą...
Policję postawił na nogi sygnał o napadzie z bronią palną. - Nieznani mężczyźni pod Krakowem zatrzymali mnie na drodze, ostrzelali samochód i zrabowali gotówkę - relacjonował przez telefon pokrzywdzony. Twierdził, że pracuje dla firmy, która ma hotspoty, czyli punkty z automatami do gry i on dorabia tam jako konserwator sprzętu, a jednocześnie konwojent.
Policjanci znaleźli fiata punto, który samotnie stał przy drodze między Lubniem, a Mszaną Dolną. Pojazd miał przestrzeloną przednią szybę i widoczną drugą dziurę w karoserii.
Po kierowcy nie było śladu. Niespodziewanie podjechała mazda z mężczyznami i jeden z nich przedstawił się, jako Jan J.
Bandycki napad koło Myślenic
- To ja zadzwoniłem w sprawie napadu. Mnie obrabowano - mówił. Przepytany na gorąco powiedział, że tak się wystraszył napastników, że w panice postanowił pieszo wyruszyć w stronę domu. Bandyci zabrali mu telefony i kluczyki auta. Szedł na skróty w błocie i przedzierał się przez krzaki.
Po kilku kilometrach dotarł do stacji paliw w Pcimiu. Pracownicy udostępnili mu aparat, a wtedy powiadomił szefów, a na końcu policję. Zrobił to dwie godziny od zdarzenia.
Mówił chaotycznie, był zdenerwowany, spocony. Kryminalni koncentrowali się na poszukiwaniu napastników, ale był kłopot, bo Jan J. nie pamiętał, jak wyglądali. Opis pasował do połowy populacji: średniego wzrostu, szczupli, bez znaków szczególnych i nie mówili gwarą.
Policjanci po nocy duchów nie zmierzali ścigać, ale następnego wzięli Jana J. w obroty.
Opowieść 28-latka była już bardziej składna. Mówił , że szefów poznał, gdy trenował sztuki walki i zgodził się dla nich pracować, bo robota w tartaku była marnie płatna. Dostał fiata, jeździł po Małopolsce i w ciągu tygodnia z 30 punktów zbierał gotówkę z automatów. Oddawał ją szefom we wtorek.
Do napadu doszło 23 marca 2015 r., w poniedziałek.
Wersja numer jeden: niewinny
Wersja Jana J. była taka: pracę zaczął o 8.30, był tego dnia w Krakowie, Skawinie i Myślenicach. Zebrał gotówkę. Jechał z Mszany Dolnej, gdy około 21.00 wyprzedziło go auto, a gdy się z nim zrównało pasażer latarką pokazał mu, by się zatrzymał. Stanął, bo był przekonany, że to nieoznakowany radiowóz. Szybko okazało się, że był w błędzie. Podeszło dwóch mężczyzn, którzy krzykiem kazali pozostać mu w aucie. Zabrali telefony, kluczyki auta i bagażnika torbę z pieniędzmi. Wtedy oddali dwa strzały w stronę auta, w którym Jan J. siedział. Szacuje, że zabrali ze 30 tys. zł. Po bandytach zostały dwie łuski na szosie i kule, które potem wydłubano z pojazdu.
Gdy odjechali pobiegł i dotarł na stację w Pcimiu. Czemu nie ruszył w kierunku najbliższych domów? Ze strachu narobił w spodnie, więc się po prostu wstydził w takim stanie pokazać ludziom.
Prokurator wszczął śledztwo. Świadków nie było wielu: szefowie firmy od maszyn, obsługa hotspotów, rodzina Jana J.
Zebrano oślady i oddano do analizy ubranie konwojenta. Biegły stwierdził, że na odzieży są ślady od broni, które nie mogłyby powstać, gdy Jan J. siedział w środku pojazdu. Nie było szans, by się dostały do wnętrza przez mały otwór po kuli. Według eksperta Jan J. stał obok strzelca lub sam użył broni.
Wersja numer dwa: winny
Sprawdzono też monitoring na trasie przejazdu i nie było widać jadących obok siebie dwóch aut. Kamera na stacji zarejestrowała, że Jan J. miał rozwiązane sznurowadła. Czyżby tak mógł przedzierać się przez chaszcze? W końcu umorzono sprawę napadu, a pół roku od jego zgłoszenia postawiono cztery zarzuty Janowi J.
Z wyliczeń firmy wynikało, że zniknęło 96 tys. zł i śledczy przyjęli, że konwojent tyle ukradł. Doszło do tego nielegalne posiadanie broni, składanie fałszywych zeznań i zawiadomienie o przestępstwie, którego nie było.
Sąd uznał, że 28-letni Jan J. nie chronił powierzonych mu pieniędzy, ale je ukradł
Jan J. przyznał się do winy. Tak tłumaczył: od 8 lat ma dziewczynę. Miła, fajna, ładna, ale zachorowała na raka. Potrzebował więc pieniędzy na jej leczenie. Rozchorowała mu się też mama, czekała na operację strun głosowych, więc i ona wymagała wsparcia. Jest jeszcze niepełnosprawny brat, dziadkowie po 80-tce, chory braciszek narzeczonej, który czekał na zabieg. Ogólnie: masakra. No i ci źli szefowie, u których dwa lata pracował bez umowy. Był przekonany, że nie zgłoszą kradzieży.
Pistolet zdobył za 2 tys. zł od przypadkowych osób, które poznał na imprezie w Rabce. Nazwisk i imion nie zna, jak wyglądają nie pamięta. Po wszystkim broń rozbił go młotkiem i wyrzucił na złom.
Pieniądze zawiózł do domu, dopiero potem pojechał upozorować napad. W sumie łup wyniósł 35 tys. złotych. 20 tys. dał mamie na leczenie i remont domu. Żałuje tego co zrobił, ale kierował się przede wszystkim chęcią pomocy narzeczonej i bliskim. Oni o niczym nie wiedzieli.
Sąd Rejonowy w Myślenicach skazał go na 16 miesięcy więzienia w zawieszeniu na 3 lata Nakazał naprawić szkodę i oddać 35 tys. Wyrok nie jest prawomocny.
Wersja numer trzy: niewinny
Teraz Jan J. opowiada, że prawda o napadzie jest inna. Faktycznie go nie dokonał. Przyznał się do winy, bo nie mógł sobie pozwolić na to, by trafić do aresztu.
- Nie mogłem zostawić bez opieki mamy, bo ojciec zmarł kilka lat temu. Nie mogłem też w tamtej chwili opuścić chorej dziewczyny. Byłem pod ścianą. Wybrałem wolność kosztem skazania - opowiada.
Mówi, że pierwsza wersja była prawdziwa. Broni nie miał. Wymyślił, że ją zdobył, bo inaczej jego przyznanie się byłoby wątpliwe. Ślady prochu na bluzie są stąd, że nie siedział w aucie, gdy padły strzały.
- Stałem obok napastnika, gdy strzelał. Skłamałem, że byłem wtedy w aucie. Nie było też prawdą, że jechali tuż za mną. Fakt, na monitoringu ich nie widać, ale jednak w końcu auto się do mnie zbliżyło i myślałem,że to policja - opowiada. Świadkowie zeznali, że nie śmierdział ekstrementami, ale Jan J. mówi, że był nimi lekko pobrudzony. Pieniądze miał, ale ze sprzedaży działki za 39 tys. zł. - Gdybym chciał dokonać napadu to objechałbym wszystkie hotspoty, a tak przecież nie było.
Dziś ma nową pracę, układa sobie życie. Niestety ze zdrowiem mamy i narzeczonej lepiej nie jest. Wyrok, zwrot pieniędzy to dla niego rzeczy mniej ważne niż zdrowie najbliższych. - Jutro znowu z mamą muszę jechać do lekarza - opowiada.
Mec. Maciej Burda, obrońca oskarżonego mówi, że jest przekonany, że jego klient przestępstwa nie popełnił, bo w tej sprawie musiał wybierać między wykazywaniem jego niewinności, a wolnością. - W sytuacji życiowej tego chłopaka wolność była znacznie ważniejsza - powtarza adwokat. Jak jest prawda w tej sprawie wie tylko Jan J.