Do Wydziału Cywilnego Sądu Okręgowego w Łodzi trafił niecodzienny pozew. 55-letnia pani Elżbieta, która w 1981 roku w szpitalu w Piotrkowie urodziła syna, pozwała Skarb Państwa. Kobieta przez przypadek 3 lata temu dowiedziała się, że wychowywała nie swoje dziecko! Dwa lata szukała biologicznego potomka, aby w końcu odnaleźć go w miejscowości pod Łodzią.
- Teraz mam dwóch synów, wychowywanego i biologicznego, których bardzo kocham, ale nikt nie zwróci mi tych lat, kiedy mojego dziecka przy mnie nie było - mówi kobieta. Jako jedyna z zainteresowanych stron zgodziła się na rozmowę.
Ona i jej synowie, biologiczny i wychowywany, żądają od Skarbu Państwa po pół miliona złotych.
Był inny niż my
Czy to możliwe, aby przez 33 lata wychowywać nie swoje dziecko i nie poczuć w głębi matczynego serca, że coś jednak jest nie tak? - pytam panią Elżbietę, gdy wieczorem rozmawiamy przez telefon. Od wielu lat mieszka w Niemczech, a do Polski przyjeżdża tylko odwiedzić rodzinę.
- Nigdy nie przyznawałam przed sobą, że coś jest nie tak - odpowiada. Kobieta dopiero niedawno uporała się z depresją. Teraz - jak podkreśla - potrafi już mówić o tym, co spotkało najbliższe jej osoby.
- Robert nie był podobny do naszej rodziny, ale potrafiłam to sobie wytłumaczyć - mówi o wychowywanym przez siebie dziecku. - Przecież mógł wdać się w teścia, którego prawie nie znałam, mógł mieć geny po dziadkach lub pradziadkach. Poświęcałam mu więcej uwagi niż pozostałym dzieciom, a one miały mi to za złe.
Pierwsze wątpliwości u pani Elżbiety pojawiły się 3 lata temu. Jej córka wróciła z zajęć w laboratorium biologicznym, opowiadała o tym, czego dowiedziała się o dziedziczeniu. Porównała grupy krwi domowników i to ona pierwsza powiedziała mamie, że Robert nie może być jej dzieckiem.
- Wiedziałam, jakie mamy grupy krwi, ale z tej wiedzy nie wypływały dla mnie żadne wnioski - wspomina pani Elżbieta. - Po słowach córki byłam w szoku, nie potrafiłam nic z tą wiadomością zrobić. Ona jednak wysłała nasze próbki DNA do zbadania w laboratorium w Austrii. Gdy przyszła odpowiedź, że syn w żadnym wypadku nie może być moim biologicznym dzieckiem, mój świat się zawalił. Pierwsza myśl była taka: Gdzie jest w takim razi mój rodzony syn? Czy żyje? Czy nie dzieje się mu krzywda? Tysiące podobnych pytań przelatywało przez moją głowę i nie byłam w stanie myśleć o niczym innym. Nieprzespane noce, wypłakane oczy. Wiedziałam, że póki życia, póty będę go szukać. Ale jak go znaleźć? Nie miałam wówczas o tym najmniejszego pojęcia.
Zburzyłam spokój wielu rodzin
Pani Elżbieta przyjechała do Polski i próbowała sama odnaleźć syna. Szybko zrozumiała, że sobie nie poradzi. Skorzystała z pomocy specjalistów. Dosłownie w ostatniej chwili przed zniszczeniem dokumentacji medycznej, udało się im ustalić nazwiska kobiet, które w tym czasie co ona, urodziły dziecko w piotrkowskim szpitalu. Ale miała kilkanaście nazwisk matek, a one najczęściej nie mieszkały już pod dawnymi adresami, zmieniły nazwiska. Nie wiedziała, czy urodziły syna czy córkę. Poszukiwania trwały miesiącami. Za każdym razem, idąc do kolejnej rodziny, miała nadzieję, że odnajdzie dziecko, które wydała na świat. Trafiała do najróżniejszych domów, nie wszystkim odwiedzanym przez nią rodzinom życie ułożyło się tak, jakby chciały.
- Bywało, że wchodząc do mieszkania modliłam się w duchu, aby to nie oni wychowywali mojego syna - opowiada dalej. - Jeśli już na początku okazywało się, że mieli córkę, przepraszałam za kłopot. Gdy byli rodzicami syna, opowiadałam swoją historię i prosiłam, aby ujawnili jaką ma on grupę krwi. To były bardzo ciężkie rozmowy. Burzyłam spokój wielu rodzin, ale musiałam wiedzieć, czy to nie one wychowują moje dziecko. Poszukiwania zdały się nie mieć końca. Były takie chwile, że mój mąż już tracił nadzieję.
Ponad rok temu na liście został już tylko jeden adres. Gdy pani Elżbieta przyjechała pod dom, okazało się, że nikt już w nim nie mieszka. Stała godzinami, jakby czekając na cud. Wtedy na ulicy przed domem zatrzymał się samochód. Wysiadło z niego małżeństwo, które kiedyś mieszkało w tym budynku.
- Chyba opatrzność boska przywiodła nas w to miejsce - opowiada dalej kobieta. - Ale oni nie chcieli uwierzyć w moją historię. Upłynęło wiele tygodni, nim udało mi się przekonać ojca tej rodziny, aby zrobił badania DNA. Gdy zobaczył wynik, uwierzył w zamianę dzieci. Okazało się, że jego żona tego samego dnia, co pani Elżbieta urodziła syna, Jarosława. Noworodki były do siebie bardzo podobne, a nazwiska obu rodzących zbliżone.
Pierwsze spotkanie pani Elżbiety z jej biologicznym synem odbyło się na ulicy pod Łodzią. Rodzice uprzedzili młodego człowieka, że ktoś chce się z nim spotkać.
- Płakałam, ale był to najszczęśliwszy dzień w moim życiu - twierdzi kobieta. - Syn mnie zaakceptował. Widzieliśmy się już kilka razy, wiele nocy spędziliśmy, opowiadając sobie o naszym życiu. Cieszę się, że ma mój charakter, zaakceptował wszystko, potrafi powiedzieć, że teraz ma dwie matki.
Szybciej odnalazł w tej nowej sytuacji niż syn, którego wychowała. Robert nie chce rozmawiać o tym, co się stało. „Może dla was to było łatwe, ale dla mnie nie jest i nie wiem, czy kiedykolwiek będzie” - powiedział matce. Nie jest gotowy, aby spotkać się z biologicznymi rodzicami.
Ból w sercu będzie zawsze
Pani Elżbieta cieszy się z kontaktu z biologicznym synem, podkreśla jak bardzo jest szczęśliwa. Ma jednak ogromny żal, że ich stosunki nigdy nie będą już tak bliskie, jakby mogły być. Syn ma swoje życie, rodzinę, dom, pracę.
- Ból w sercu będzie zawsze - mówi kobieta. - Nie było mnie przy moim biologicznym synu, gdy stawiał pierwsze kroki. To nie do mnie powiedział po raz pierwszy „mamo”... Tej drugiej matce i ojcu jest zapewne jeszcze ciężej niż mnie i mojemu mężowi. Ich biologiczny syn jeszcze się z nimi nie spotkał. Dla mnie to też jest ogromny ciężar, bo nie chciałabym, aby oskarżyli nas o to, że źle wychowaliśmy ich biologiczne dziecko.
Dla mecenas Marii Wen-tlandt-Walkiewicz, która prowadzi sprawę pani Elżbiety, to już piąta tego typu historia dotyczącą odszkodowania i zadośćuczynienia za zamianę dzieci na izbie porodowej. Wyroki w czterech sprawach, które prowadziła, dotyczących zamiany dzieci w szpitalach w różnych miastach na terenie Polski, zostały uchylone przez Sąd Najwyższy. - Sąd Najwyższy w drodze kasacji pouchylał nawet prawomocne wyroki - mówi mecenas Wen-tlandt-Walkiewicz. - Sąd odmówił zadośćuczynienia argumentując, że gdy dzieci się rodziły obowiązywały przepisy prawa, które nie przewidywały zadośćuczynienia za dobra osobiste. Nie mogę się z tym zgodzić. Dlatego sprawy skierowaliśmy do Europejskiego Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu. Nie może być tak, że Skarb Państwa nie odpowiada za tak drastyczne, dramatyczne zaniedbania i nie-naprawialną już szkodę moralną. Uważam, że wszystkim pokrzywdzonym zadośćuczynienie powinno się bezwzględnie należeć.